Przejdź do zawartości

Strona:Wiktor Hugo - Rzeczy widziane 1848-1849.djvu/98

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wrócił szklankę wody, ku wielkiemu przerażeniu woźnych; a gdy kończył:
— Mówiłem, nie wiem jak długo, ale jeśli będzie potrzeba, będę mówił cały wieczór, całą noc, cały dzień jutrzejszy, i nie będzie to już teraz adwokat, będzie to już żołnierz, i wysłuchacie go! — całe zgromadzenie wybuchnęło olbrzymią owacyą.
P. Barthélemy Saint-Hilaire, który napastował Cavaignac’a, był mówcą zimnym, sztywnym, trochę suchym, jednem słowem niedorastającym do wysokości zadania; jego gniew nie czynił efektu, a jego nienawiść pozbawiona była namiętności.
Zaczął od odczytania dokumentu, co nigdy na zebraniach nie jest dobrze widzianem. Zgromadzenie, źle względem mówcy usposobione, a wewnętrznie nawet rozjątrzone, chciało go zgnębić. Szukało tylko pozorów, a on mu dawał powody. Memoryał jego miał tę dużą wadę, że na drobnych faktach opierał wielkie oskarżenia i skutkiem tej nadwagi cała budowa argumentacyi musiała się uginać.
Ten mały, mizerny mówca, wyrzucający co chwila jedną nogę w tył, a cały pochylający się naprzód, z rękami wspartemi o brzeg trybuny, jakby zaglądał do studni, śmieszył tych, którzy nie sykali.
Gdy audytoryum trzęsło się w gorączce, on z największą w świecie flegmą zapisywał długie uwagi na kartkach swego zeszytu, osuszał atrament piaskiem, zsypywał nadmiar jego do piaseczniczki i powiększał hałas swoim spokojem.
Gdy Barthélemy Saint-Hilaire zszedł z trybuny, Cavaignac był dopiero pod zarzutem, a już był uniewinniony.