Rzeczpospolita Rzymska/Rozdział IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzeczpospolita Rzymska |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mówią, że Pyrrus, opuszczając Sycylję, zawołał: «Jakież piękne pole bitew zostawiam tutaj dla Kartagińczyków i Rzymian!»
I rzeczywiście, ledwie dziesięć lat ubiegło, gdy pomiędzy Rzymem a Kartaginą wybuchła wojna o Sycylię.
Lecz czemże była Kartago i jakiemi siłami rozporządzała? Początek jej, podobnie, jak początek Rzymu, sięga czasów bardzo starożytnych. Dokumentów pisanych o nim brak, istniały tylko podania, lecz, ponieważ kroniki kartagińskie nie zachowały się, przeto i te podania znamy jedynie z opowiadań Greków, którzy, najwidoczniej, wiele dodali od siebie. Bądź, jak bądź, oto, co nam mówi legenda.
Król miasta fenickiego Tyru, lub według innych Sydonu, umierając, zostawił po sobie syna Pigmaljona i córkę Dydonę. Dydo była zaręczona z miejscowym księciem, niejakim Sycheuszem. Pigmaljon, człowiek pożądliwy, nie chciał dać siostrze tak wielkiego wiana, jakie ojciec jej zostawił; korzystając więc ze święta rodzinnego, wywołał kłótnię z Sycheuszem i zabił go przy ołtarzu bogów rodzinnych. Dydo zrozumiała przyczynę tego morderstwa; jako niewiasta śmiała i stanowcza, zebrała drużynę Fenicjan, którzy gotowi byli podzielić jej losy, tajemnie porwała należące do siebie skarby i, przyszykowawszy kilka okrętów, wyruszyła w świat, szukać szczęścia, na dalekie morza zachodnie. Po długich wędrówkach zatrzymała się w Afryce, koło Małego Syrtu, tam, gdzie rzeka Bagradas wpada do morza; posłała podarki królowi miejscowemu i prosiła go, aby ustąpił jej szmat ziemi, na którym mogłaby się osiedlić. Król, nie pragnąc bynajmniej osiedleńców, posłał Dydonie skórę zabitego byka, ze słowami, że daruje jej tyle tylko ziemi, ile zdoła ogarnąć tą skórą. Dydo podziękowała, kazała pokrajać skórę na bardzo cienkie pasemka i otoczyć niemi dość znaczny kawał ziemi na wzgórku, w pobliżu morza. Podstęp Dydony doprowadził króla do wściekłości, lecz, będąc związany słowem, nie mógł nic na to poradzić. Tak powstała Kartago; na wzgórzu stanął zamek obronny i do najpóźniejszych czasów zwal się Byrsa, co po grecku znaczy «skóra».
Po grecku, lecz nie po fenicku; z tego widzimy, że i samo podanie musi być pochodzenia greckiego, nie zaś miejscowego. Jednakże Grecy bardzo dobrze obserwowali i trafnie zauważyli cechy nowych mieszkańców, oraz ich zdolności, by nie tylko rozwijać się, ale też i panować, przy pomocy podstępu i oszustwa, nad ludźmi, którzy ich nie lubili, lecz byli niżsi od Fenicjan pod względem umysłowym. W gruncie rzeczy Kartago nie była pierwszem osiedlem fenickiem w tych stronach; nazwa jej oznacza po fenicku «Nowe Miasto», a tuż obok znajdowało się również odpowiednie «Stare Miasto», mianowicie Utika, wobec której gród Dydony zachowywał się zawsze z szacunkiem, jak wobec starszego brata.
Opowiadano jeszcze, że kiedy Eneasz po zburzeniu Troi szukał nowej ojczyzny w obiecanej Italji, burza zapędziła go do portu kartagińskiego, gdzie uprzejmie przyjęty był przez królowę Dydonę. Miasto właśnie budowano; Trojanie Eneasza powiększyliby siły nowych osiedleńców, im zaś również przyjemnie by było odpocząć po długich wędrówkach; przybyły rycerz bardzo spodobał się Dydonie i wszystko szło ku temu, by został jej mężem i królem miasta. Lecz Eneasz miał wieszczy sen: usłyszał głos bogów, przypominający mu o jego wielkiem posłannictwie — założenia kolonji właśnie w Italji, a nie w Afryce. Posłuszny temu głosowi, odpłynął tajemnie; Dydo została porzucona. Dumna królowa nie zniosła tego nieszczęścia i poniżenia: rozkazawszy wznieść stos, rzuciła się w jego płomienie, żegnając przekleństwami znikający okręt swego niewiernego gościa:
O, niechaj z prochu Dydony powstanie mściciel w przyszłości!
Tak zginęła założycielka miasta, któremu sądzone było przez długie lata pozostawać władcą morza zachodniego. Lecz Kartago, jak wogóle kolonje fenickie, wielce różniła się od kolonji greckich. Grek był przedewszystkiem rolnikiem, a dopiero potem kupcem; sam uprawiał swą ziemię i, kochając ją, jak matkę-karmicielkę, sam swą piersią bronił jej od nieprzyjaciół. Przeciwnie, Fenicjanin przedewszystkiem był kupcem; posiadając wielką flotę, wiedząc, gdzie można najtaniej nabyć towary i gdzie je drogo sprzedać, zdobył wielkie bogactwa, a swojem bogactwem opłacał pracę zarówno tych, którzy go karmili, jak i tych, którzy go bronili przed wrogiem. Innemi słowy, Kartago uprawiała ziemię pracą swych niewolników i prowadziła wojny przy pomocy żołnierzy najemnych; właśni zaś obywatele jej umieli jedynie rządzić i handlować.
Oto dla czego niema za co ich błogosławić: oni pierwsi wprowadzili do świata kulturalnego pracę pańszczyźnianą — t. zw. plantatorski system rolniczy. Ich rozległe i urodzajne pola w dolinie Bagradasu uprawiali niewolnicy, pracujący pod biczem okrutnych dozorców; w dzień pracowali, na noc zamykani byli w dusznych i cuchnących lochach; obchodzono się z nimi, jak z bydłem. Ludzie ginęli, lecz zboża było pod dostatkiem, i to taniego, tak, że Kartagińczycy mogli nietylko dobrze wyżywić samych siebie, ale także wywozić nadwyżkę. Z czasem «zboże afrykańskie» rozkupywano wszędzie na Zachodzie.
Lecz pomimo wszystko Kartagińczycy byli to czynni i mądrzy handlowcy, nie próżniaki; dla tego też potęga ich rosła. Hegemonja Kartaginy rozciągała się na kolonje fenickie w Hiszpanji, która była drogocenną dla niej dzięki swym kopalniom srebra; zajęła całą Sardynję i, uprawiając ją przy pomocy swego «systemu plantatorskiego», wydobywała i z niej dużo zboża, dla wyżywienia się i handlu; wreszcie udało się Kartagińczykom utrwalić swą władzę w zachodniej części Sycylji, gdzie należały do nich miasta: Panormos (ob. Palermo) i Lilybaeum (ob. Marsala). A ponieważ wszędzie zagrażali im Grecy — na północy Massalijczycy (w dzisiejszej Marsylji), na Sycylji zaś głównie Syrakuzanie — przeto Kartagińczycy musieli pomyśleć o sprzymierzeńcach. Na północy byli w sojuszu z Etruskami; kiedy zaś potęga Etrusków zaczęła chylić się ku upadkowi, Kartago zawarła przymierze z młodem państwem rzymskiem.
Na Sycylji rzecz była trudniejsza: tutaj posiadłości kartagińskie graniczyły z ziemiami greckiemi, od których dzieliły się tylko niewielką rzeką Himerą; wspólne niebezpieczeństwo zmusiło miasta greckie do ściślejszego spojenia ze sobą i do zaprzestania wzajemnych niesnasek. Kiedy król perski Cyrus zawojował Fenicję, Kartago, jako kolonja fenicka, także znalazła się w bliskich stosunkach z Persją; później królowi Kserksesowi łatwo było zawrzeć z nią przymierze w celu wspólnego najścia na Grecję na wschodzie i zachodzie. Otóż w 480 roku Kserkses ze swem wojskiem i flotą fenicką ruszył na właściwą Grecję, a wódz kartagiński Magon na czele swych najmitów powinien był przejść Himerę i napaść na wschodnią Sycylję. Główne miasta greckie były to Syrakuzy i Akragant, dwoje «oczu» Sycylji; najlepszym zaś wodzem był tyran syrakuzański Gelon. W czasie, gdy Grecy wschodni zwycięsko walczyli pod Salaminą, Gelon na czele Greków sycylijskich spotkał hordy Magona nad Himerą i, rozporządzając o wiele mniejszemi siłami, pobił je na głowę. Tymczasem Magon, stojąc na wzgórzu, składał hojne ofiary Baalom kartagińskim; widząc nieodwołalną klęskę swych wojsk, sam rzucił się w płomienie stosu, na którym dopalały się jego nieużyteczne ofiary. Taka była owa bitwa nad Himerą — najświetniejsza karta w historji Greków sycylijskich.
Rzym również nie mógł jeszcze pomagać swym sprzymierzeńcom; było to niewielkie miasto, które z trudnością zwalczało napady sąsiednich Wolsków i Ekwów i cierpiało z powodu niesnasek wewnętrznych pomiędzy patrycjuszami a nowopowstałym trybunatem ludowym.
Po bitwie nad Himerą, Kartago długo żyła w pokoju z Syrakuzami i wogóle z Grekami w Sycylji. Dopiero kiedy Ateńczycy przedsięwzięli swą nieszczęsną wyprawę sycylijską, która przyczyniła im tak straszną klęskę, lecz zarazem osłabiła siły Syrakuzan — dopiero wówczas Kartagińczycy znowu się poruszyli: sądzili, że teraz uda się im opanować całą wyspę. Syrakuzy zmuszone były uznać nad sobą władzę tyranów — Djonizjosa Starszego, później Młodszego i t. d. Rozpoczęły się wojny bez końca, zwycięskie raz dla tej, raz dla innej strony; jednakże ostatecznego wyniku wojny te nie dały.
Takie było położenie rzeczy, kiedy Pyrrus wtrącił się w sprawy sycylijskie. Liczył on na to, że łatwo przeważy szalę na stronę Syrakuz i całą zachodnią część wyspy wyzwoli od Kartagińczyków. Widzieliśmy już, jak i dla czego omylił się w swych rachubach; tutaj należy dodać, że mając w Pyrrusie wspólnego wroga, Rzym i Kartago przypomniały sobie o swem dawnem przymierzu i ściślej zbliżyły się ze sobą, przyczem Kartago obowiązała się pozostawić Rzymowi wolność działania w Italji, a Rzym — Kartaginie w Sycylji.
Pyrrus wkrótce opuścił Sycylję i Italję zupełnie; lecz, kiedy Rzym oblegał Tarent z lądu (nie posiadał bowiem własnej floty), Kartago nie oparła się pokusie i wielką flotą obległa go od strony morza. Teraz Tarent mógł wybierać, czy ma się poddać Rzymowi, czy Kartaginie. Widzieliśmy, że wolał to pierwsze; ale Rzymianie byli bardzo niemile zdziwieni, znalazłszy w porcie Tarenckim flotę wojenną kartagińską. «Kto wam pozwolił, wbrew ugodzie, wtrącać się w sprawy Italijskie?» — «Przyszliśmy pomóc wam, jako swym sprzymierzeńcom». W Rzymie niebardzo temu wierzono: nikt przecież nie prosił Kartagińczyków o tę pomoc i, gdyby Tarent umyślił poddać się Kartaginie — byłoby więcej, niż pewne, że Kartago zatrzymałaby go dla siebie i zrobiłaby z Tarentu swój punkt oparcia w lItalji, jak w Sycylji miała Lilibeum. Nieporozumienia między sprzymierzeńcami jeszcze nie było, ale obie strony były nawzajem ze siebie w najwyższym stopniu niezadowolone.
Wkrótce jednak zaszedł inny fakt, który zmienił to niezadowolenie w otwartą wojnę.
Powód do niej dali znowu mieszkańcy Kampanii. Od czasu, kiedy ojczyzna ich uznała władzę rzymską i nie mogła już wojen prowadzić na własny rachunek, młodzież jej wolała wstępować całemi grupami na płatną służbę u obcych, niżeli odbywać służbę wojskową u siebie w domu, pod surowym nadzorem konsulów rzymskich. I oto jedna z takich grup — zdarzyło się to jeszcze przed wojną z Pyrrusem — dała się zwerbować sycylijskiej Messanie — tej samej Miessanie, do której czterysta lat temu przesiedliły się resztki rozbitych wojsk Arystomenesa, uwieczniając imię nieszczęsnej Messanji. Grupa ta nazwała się Mamertini, co w mowie Osków znaczyło «synowie Marsa».
Lecz, mieszkając w Messanie, grupa ta wkrótce przekonała się, że jest w tem mieście jedyną siłą wojskową; «a pocóż mamy służyć tam, gdzie możemy panować?» I oto pewnego razu Mamertyńczycy, wedle uknutego ogólnego spisku, wymordowali wszystkich obywateli messańskich; żony ich i domostwa wzięli dla siebie i rozpoczęli życie panów w mieście zdobytem. Nadszedł kres dla Messany greckiej; od tej chwili było to państwo mamertyńskie — civitas Mamertina. Było to złamaniem przysięgi w najgorszym rodzaju: najemnicy składali przecież przysięgę na wierność temu państwu, które ich wynajęło! Ale uczciwość rzadko bywa cechą ludzi, sprzedających swą krew; i w losie Messany ujawniła się powszechna wadliwość wojsk najemnych. Oczywiście: dla zamożnego państwa o wiele wygodniej jest prowadzić wojnę przy pomocy wojsk płatnych, niżeli skladać w ofierze życie swych obywateli; ale zato państwo takie zależy od ludzi, wynajętych przez siebie.
Z tem wszystkiem inne gminy greckie na Sycylji nie mogły zachować się obojętnie wobec takiego zamachu; a przedewszystkiem — Syrakuzy. Tam właśnie wówczas wyrósł człowiek równie dzielny na wojnie, jak mądry w radzie — potomek tego Gelona, który dwa stulecia temu pobił Kartagińczyków nad Himerą — Hieron. Ten, przedewszystkiem, w samych Syrakuzach zniósł wojska najemne, zastępując je obywatelskiemi; zawarł sojusz z Rzymem, a potem ruszył przeciwko Mamertyńczykom; rozbiwszy ich, rozpoczął oblężenie miasta. Mamertyńczycy zrozumieli, że bez pomocy postronnej nie ocalą się; ale do kogóż się udać? Wybierać mogli między Rzymianami i Kartagińczykami; po pewnem wahaniu postanowiono zwrócić się do Rzymian. Zdarzyło się to w roku 265.
Posłów mamertyńskich wprowadzono do senatu: «Oddajemy wam nasze miasto, ratujcie nas!» Przed kim? Przed Hieronem, sprzymierzeńcem Rzymu! Położenie było takie samo, jak ośmdziesiąt lat temu, kiedy kampańscy przodkowie tych samych Mamertyńczyków oddawali rodzinną swą Kapuę Rzymianom, prosząc o obronę przeciwko Samnitom, sprzymierzeńcom rzymskim. Wówczas Rzym przychylił się do ich prośby; dlaczegóż więc nie miał postąpić tak samo i teraz? «Nie — odpowiadali inni — położenie jest odmienne: wówczas proszono nas o obronę uczciwych obywateli, teraz zaś stoją przed nami mordercy i krzywoprzysięzcy. Prócz tego — zobowiązaliśmy się wobec Kartaginy nie wtrącać się w sprawy Sycylji. Tak więc, zawierając przymierze z Mamertyńczykami, naruszamy układ z Kartaginą!» Co do pierwszego punktu trudno było nie przyznać słuszności; rzeczywiście, było trochę bezczelne ujmować się za tymi ludźmi. Ale można było coś niecoś powiedzieć przeciwko punktowi drugiemu: po pierwsze Kartagińczycy sami już naruszyli układy, posyłając swą flotę do Tarentu; a następnie — przecież Mamertyńczycy byli to mieszkańcy Kampanii, a zatem Italijczycy. Któż więc może przeszkodzić Rzymianom zawrzeć przymierze z Italijczykami? Lecz ważniejszą od tych wszystkich rzeczy, była następująca: jeżeli Rzym odmówi Mamertyńczykom, ci zwrócą się do Kartaginy, ta zaś naturalnie ich nie odtrąci. Większa część Sycylji bez tego była już w ręku Kartaginy; oddając im jeszcze Messanę, Rzym sprowadzał swego niewątpliwego wroga pod same progi Italji.
Pomimo wszystko senat nie rozwiązał zagadnienia ani w tę, ani w ową stronę; postanowiono odesłać sprawę do zgromadzenia narodowego. Tutaj usposobienie było zupełnie inne. Pokusa była zbyt wielka; uchwalono zawrzeć przymierze z Mamertyńczykami i oznajmić o tem Hieronowi oraz Kartagińczykom. Hieron, chociaż nie odrazu, uznał za lepsze upokorzyć się i zostać sprzymierzeńcem Rzymu, za co Rzymianie odpłacili mu całkowitą wdzięcznością. Ale Kartago nie upokorzyła się — i wybuchła pierwsza wojna jej z Rzymem, pierwsza wojna Punicka, jak ją później nazwali Rzymianie, określając Kartagińczyków mianem Poeni lub Puni (t. j. «fenicjanie»). Wojna ta ciągnęła się od 264 do 243 r.
W wojnie tej Rzymianie odrazu mieli przewagę na lądzie — już pierwsze wojska rzymskie, wysadzone na ląd, podbiły prawie całą wyspę i zapędziły Kartagińczyków do ich ufortyfikowanych miast morskich. Lecz tam trzymali się już mocno, ponieważ flocie kartagińskiej łatwo było dostarczać im prowianty morzem. Dzięki tej samej flocie Punowie mogli, po wtóre, zagarniać okręty handlowe Rzymian i ich sprzymierzeńców, nadwerężając handel rzymski; i wkońcu, po trzecie, urządzać rabunkowe napady na pobrzeże italijskie, nagle wysadzając wojska tam, gdzie się ich nie spodziewano.
Tym sposobem Rzym przekonał się, że bez floty wojennej nie zwycięży Kartagińczyków. A floty tej nie miał; we wszystkich bowiem swych wojnach italskich nie uczuwał jej potrzeby. Czasy były już inne, niżeli dwa stulecia temu, kiedy lekkie statki ateńskie o trzech rzędach wioseł, t. zw. trijery (triremy), decydowały o wyniku bitwy pod Salaminą; obecnie budowano wielkie, pięciorzędowe okręty, t. zw. pentery, których dużo musiał mieć ten, kto chciał się zmierzyć z Kartagińczykami na morzu; Rzymianie zaś nie umieli nawet ich budować.
Tutaj pomógł im szczęśliwy przypadek: burza wyrzuciła na brzeg szkielet kartagińskiej pentery wojennej. Ten posłużył, jako wzór; robota zawrzała i wkrótce Rzymianie posiadali dosyć pokaźną flotę wojskową. Lecz jak bić się na niej? Najważniejszym zadaniem kapitanów było tak manewrować, ażeby zręcznem uderzeniem w kadłub przedziurawić i zatopić statek nieprzyjacielski. Marynarze kartagińscy byli mistrzami w tej sztuce i jasne było, że Rzymianie będą musieli stracić niemało statków, zanim im w tej sztuce dorównają. To też pomyśleli o czemś innem. Na pokładach swych penter umocowali ruchome zwodzone mostki z poręczami: skoro tylko zbliży się statek nieprzyjacielski, rozumowali, można będzie zarzucić nań ten mostek; mając z przodu hak żelazny, mostek mocno wbije się w pokład nieprzyjacielski i przymocuje statek do rzymskiego, nie dopuszczając, by go wróg przedziurawił; a tymczasem rzymscy żołnierze przedostaną się na statek nieprzyjacielski, by go opanować.
Z taką flotą Gaius Duilius wyruszył z portu messańskiego na spotkanie floty kartagińskiej, idącej z Panormu. Floty obie spotkały się pod miastem Mylae. Rachuby Rzymian sprawdziły się świetnie: pod Milami Rzymianie odnieśli swe pierwsze zwycięstwo morskie nad pierwszą potęgą morską świata. Radość Rzymian była wielka; postawili na Forum kolumnę, ozdobioną zręcznie obciętemi dziobami zdobytych statków nieprzy jacielskich (columna rostrata). Duiliusza uważali za twórcę swej potęgi morskiej, za swego rodzaju Temistoklesa rzymskiego, i czcili go, oprócz «tryumfu morskiego», innym, specjalnym zaszczytem, charakterystycznym dla tych prostych czasów: postanowili, ażeby każdorazowo, ilekroć Duilius powracać będzie nocą z uczty, państwowy niewolnik niósł przed nim palącą się pochodnię, a państwowy flecista przygrywał mu odpowiednie melodje.
Teraz kiedy flota kartagińska przestała być groźną dla Rzymian, można było wytknąć sobie inne, o wiele szersze zadania. Rzecz oczywista, że zwycięski wynik wojny możliwy był jedynie w Afryce, na terytorjum kartagińskiem; tutaj więc należało wysadzić wojska rzymskie. Otóż w cztery lata po zwycięstwie pod Milami Rzymianie, zbudowawszy jeszcze silniejszą eskadrę, pod dowództwem Marka Atiliusa Regulusa, wysłali ją z wojskiem do Afryki. Eskadra kartagińska, wysłana przeciwko rzymskiej, została rozbita i resztki jej schroniły się w porcie kartagińskim, ażeby tam przeciwdziałać próbie oblężenia miasta. Lecz Regulus wylądował w innem miejscu i poprowadził swe wojska drogą lądową przeciwko stolicy. Tutaj wyszło na jaw, do jakiego stopnia znienawidzona była władza Kartaginy na jej własnych ziemiach: i miasta, i wioski z radością przyjmowały Regulusa, jako swego wybawcę. Pozostało tylko przypuścić szturm do Kartaginy; Regulus obliczył, ile wojska potrzeba mu będzie w tym celu, pozostałych zaś odesłał do ojczyzny. Koniec wojny zdawał się zupelnie bliskim; gdyby Regulus zdołał wykonać swój zamiar — pierwsza wojna Punicka nie tylko skończyłaby się w 255 r., lecz byłaby jedyną.
Ale plan Regulusa okazał się mylnym. W tym stanowczym momencie Kartagińczycy zwyciężyli w sobie wszelką małostkową pychę i dowództwo nad swemi wojskami powierzyli przyszłemu wodzowi — Spartańczykowi Ksantyppowi. Ksantyppos, dla którego wojny były celem życia, okazał się o tyle wyższym od Regulusa, o ile Regulus przewyższał wodzów kartagińskich. Zadał on Regulusowi straszną klęskę; sam Regulus i większa część jego wojsk dostały się do niewoli, reszta zaś uciekła ku morzu i ocaliła się dzięki flocie rzymskiej. Tak nieszczęśliwie skończyła się próba Rzymian przeniesienia wojny na ziemię wroga.
Kartagińczycy natychmiast skorzystali z owoców swego zwycięstwa. Z niesłychanem okrucieństwem ukarali mieszkańców miast, które przeszły na stronę Regulusa, myśląc, że w ten sposób na przyszłość powstrzymają je od zdrady; lecz powiększyli tylko niechęć ogólną dla swej władzy, ta zaś niechęć, jak zobaczymy, z czasem spowodowała nową wojnę, przez którą Kartagińczycy omało nie zginęli. Z Rzymem zaś zapragnęli zawrzeć pokój i w tym celu posłali tam jeńca — konsula Regulusa, poleciwszy mu, jeżeli nie osiągnie celu, uzyskać dla Kartaginy co najmniej przyzwoity wykup za wziętych do niewoli Rzymian; gdyby zaś i to się nie powiodło — powrócić do Kartaginy. Regulus wiedział, że w tym wypadku oczekuje go śmierć okrutna.
Regulus stanął przed senatem rzymskim w świątyni na Marsowem Polu i na zaproszenie konsula przedstawił obie propozycje Kartaginy. Zapanowało milczenie.
«A ty sam co nam radzisz?» spytał go konsul. «Radzę — odparł Regulus — nie zawierać przedwczesnego pokoju i nie wyrzekać się zwycięstwa, które sądzone wam jest odnieść prędzej, czy później. Radzę dalej nie wykupywać jeńców i nie dawać przez to złego przykładu przyszłym pokoleniom: niechaj wiedzą Rzymianie, że niwolno ratować życia, haniebnie rzucając broń przed wrogiem». Obszernie i pięknie rozwijał Regulus tę myśl-senat zgodził się z nim.
«Niechaj bogowie błogosławią was!» powiedział Regulus i wyszedł ze świątyni. Przy wejściu czekała nań żona i dzieci, chcieli go powitać, lecz on odsunął ich od siebie. «Nie mam prawa witać was, — powiedział — nie jestem już obywatelem rzymskim, a więc i dla was jam już nie mąż i nie ojciec». I ten sam okręt odwiózł go do Kartaginy i tym razem na zawsze.
Lecz przepowiedziane przez Regulusa zwycięstwo nadeszło nie prędko. Coprawda w posiadaniu Kartaginy pozostał jedynie zachodni kraniec Sycylji z miastem Lilybaeum i górą Eryksem nad nim, lecz za to tutaj Kartagińczycy trzymali się mocno. Na morzu Rzymianom nie powodziło się zupełnie: stracili jedną po drugiej trzy wielkie eskadry i w rozpaczy postanowili nie budować nowej floty, przyczem wojny morskiej wogóle się wyrzekli. Zwłaszcza zaś powodziło się Kartagińczykom od chwili, kiedy dowództwo nad wojskami sycylijskiemi objął młody Hamilkar, zwany Barkas, co oznacza «Piorun». Zająwszy górę Eryks na wysuniętym zachodzie, siedział na niej, jak niegdyś Messańczycy na swej Itomie, niepokojąc ciągłemi napadami wojska rzymskie i podległą Rzymowi krainę.
Zdawało się, że wojna przeciągnie się do nieskończoności; wszyscy uświadamiali sobie, że bez floty wojennej nie można będzie zwyciężyć Kartaginy, a budować flotę po tylu nieszczęśliwych doświadczeniach — obawiali się. Wreszcie grupa bogatych i najodważniejszych obywateli zrobiła to, czego nie chciał uczynić senat: zbudowała nową eskadrę za własne pieniądze i ofiarowała ją państwu. W 241 roku konsul Gaius Lutatius Catulus poprowadził tę eskadrę przeciwko portom kartagińskim na zachodzie Sycylji, ażeby, obległszy je od morza i odciąwszy im drogi, któremi szła dla nich żywność — zmusić je do poddania się. Dla Kartagińczyków było to wielką niespodzianką; zdążyli się bowiem przyzwyczaić do myśli, że Rzymianie żadnej floty nie posiadają. Zebrawszy na prędce swe eskadry, posłali je przeciwko Rzymianom; koło wysp Egatskich (na zachód od Sycylji) spotkały się obie floty. Kartagińska była liczniejsza, lecz działała nieostrożnie, uważając przeciwnika za siłę nikłą; naodwrót, Rzymianie zachowywali wielką ostrożność, wiedząc, że ta ochotnicza eskadra — to ich ostatnia stawka na morzu. I Rzym nietylko zwyciężył, ale zwyciężył ostatecznie: okręty wrogów częściowo były zatopione, częściowo zaś dostały się do niewoli.
Teraz Kartago była zmęczona długotrwałą wojną przecież prowadziła ją przy pomocy wojsk najemnych i coroczne wydatki na najemników zdążyły ogołocić skarb kartagiński. Hamilkar otrzymał polecenie usunięcia swych wojsk z Eryksu i zawarcia z Rzymem pokoju na możliwych warunkach. Lutacjusz więc musiał również zastanowić się nad pytaniem: jakie warunki postawić Kartagińczykom?
W dawnych czasach, po ostatecznem zwycięstwie nad wrogiem, Rzym zawierał z nim przymierze, obowiązując go do dostarczania corocznie oddziałów sojuszniczych ku pomocy legjonom, i prócz tego zabierał mu niekiedy część ziemi, ażeby założyć na niej kolonje rzymskie. Lecz to byli Italczycy, bliscy miejscem zamieszkania, spokrewnieni krwią, uznający tych samych bogów. Teraz zaś zwyciężony był to wróg daleki, zamorski, obcy; cóż więc z nim czynić? Najwidoczniej warunki powinny być inne. Lutacjusz postawił następujące.
1) Kartago ustąpi Rzymowi podwładną sobie Sycylję, t. j. całą wogóle wyspę, z wyjątkiem Syrakuz Hierona, wiernego sprzymierzeńca Rzymian;
2) Kartago zapłaci Rzymowi kontrybucję, t. j. określoną, znaczną sumę pieniędzy. Ponieważ zaś skarb kartagiński był pusty, przeto spłacenie tej sumy rozkłada się na kilka lat;
3) Kartago wznawia przymierze z Rzymem, przyczem obie strony obowiązują się nie niepokoić obustronnych sprzymierzeńców.
Ten trzeci punkt z czasem stał się bardzo ważnym; ale w pierwszej chwili najważniejszym dla Rzymian był pierwszy. W ich ręku znalazła się rozległa ziemia sycylijska; co było z nią robić? Przyjąć jej gminy greckie i fenickie — Akragant, Panormos, Lilybaeum i inne — do liczby sojuszników, tak, jak to było uczynione w Italji z Kapuą, Kluzjum, Bovianum i t. d., i zabezpieczyć sobie ich wierność założeniem kolonji rzymskiej? Oczywiście było to niemożliwe. O to Rzymianie przyjęli zasadę, której senat zawsze bardzo ściśle się trzymał: nie wolno zakładać kolonji rzymskich na terytorjach zamorskich. Dalej była inna jeszcze różnica. W Italjj Rzym miał do czynienia z wolnemi gminami; zostawiał je więc wolnemi, nie posyłając do nich swych namiestników i nie żądając od nich daniny. Przeciwnie, Kartago, władając Sycylją nałożyła na miasta jej daninę i narzuciła im swych dozorców. Rzym poszedł za tym przykładem. W ten sposób Sycylja stała się pierwszą «prowincją» rzymską, z której dochody wpływały do skarbu rzymskiego. W końcu Kartago, ażeby jak najlepiej wyzyskać bogactwa rolnicze wyspy, zaprowadziła na niej swój system plantatorski — pańszczyźniany. Rzymianie i ten okrutny i szkodliwy porządek pozostawili nietkniętym; a ponieważ zboże sycylijskie, otrzymywane przy pomocy pracy niewolników, stało się tańszem od italskiego, przeto zwolna i rolnictwo italskie również zmuszone było przekształcić się na sposób pańszczyźniany. Zdarzyło się to nie odrazu, ale niebezpieczeństwo było już blisko. W ten sposób zwycięstwo nad Kartaginą zmusiło Rzym do wstąpienia na nową drogę swego życia historycznego. Wkrótce uczynił on jeszcze bardziej stanowczy krok na tej nowej drodze.
Oddając Rzymianom Eryks, Hamilkar począł małemi oddziałami wysyłać swych najemników do Kartaginy, prosząc senat, aby natychmiast po przybyciu obliczył się z nimi i uwolnił ich ze służby. Ale, jak już wiemy, pieniędzy w skarbie nie było; najemników nie zaspokojono; w miarę jak przybywały z Sycylji nowe oddziały — gromadziło się ich coraz więcej, niezadowolenie ich rosło coraz bardziej. Kiedy najemnicy zebrali się już wszyscy, oznajmiono im, że całego żołdu zapłacić im nie można. Wówczas ci powstali: rozpoczyna się wojna najemnicza. Wojna ta szybko przybrała rozmiary zastraszające. Podwładne Kartaginie miasta afrykańskie przypomniały jej okrutną i nierozsądną rzeź po kampanji Regulusa i przeszły na stronę wojsk najemnych. Powstanie przerzuciło się i na Sardynję, podniósłszy na nogi licznych — dzięki systemowi plantatorskiemu — niewolników tamtejszych. Zdawało się, że wszyscy poddani Kartaginy zapragnęli zguby swej władczyni.
I Kartago zginęłaby niechybnie, gdyby nie genjusz jednego człowieka, wciąż tegoż Hamilkara - Pioruna. Stanąwszy na czele niewielkiego pospolitego ruszenia kartagińskiego — potrafił on zwabić wojska najemników do swego rodzaju wąwozów Kaudyńskich i tam je zniszczył co do nogi. Przywróciwszy porządek w Afryce, zwrócił wzrok na Sardynję. Ale tam zaszło coś nieoczekiwanego i coś bardzo złego.
Rzecz polegała na tem, że tubylcy sardyńscy, którzy cofnęli się ongi w góry przed naciskiem Kartagińczyków, teraz uznali, że nadszedł czas odpowiedni, aby ostatecznie uwolnić swą wyspę od obcokrajowców. Uciskani przez nich powstańcy i niewolnicy zaproponowali Sardynję Rzymowi. W Rzymie było wielu niezadowolonych z warunków pokoju Lutacjuszowego, który był ich zdaniem zbyt łagodny; obecnie, kiedy Kartago znalazła się na skraju zguby, Rzym dawno już zdecydował, że Lutacjusz za zbyt niską cenę zawarł pokój; niezadowoleni więc postawili na swojem i wymogli, że propozycja buntowników sardyńskich została przyjęta. Nie było to chwalebne. Przecież zgodnie z przymierzem (traktatem) Kartago była sojuszniczką Rzymu; wyglądało zaś tak, jak gdyby Rzym skorzystał z krytycznej sytuacji swego sprzymierzeńca, aby wyrwać mu jeszcze jedną krainę. Ale ogólne zaślepienie było tak wielkie, że głosy rozsądku i uczciwości zostały zagłuszone. Kartaginie na jej skargę odpowiedziano groźnie, a Rzym posiadł drugą prowincję — Sardynję, do której odrazu przyłączył niepodległą dotychczas Korsykę, aby całe morze Tyrreńskie zamienić na morze rzymskie. Nazwali go nawet od tej chwili «morzem naszem» — mare nostrum.
Kartagińczycy, rozumie się, byli oburzeni, ponad wszystkich zaś Hamilkar. Miał on w Kartaginie silną partję zwolenników, ale miał też i wrogów, którzy zazdrośnie baczyli na wszystkie jego ruchy; rozumiał, że jeżeli chce stworzyć poteżną i wierną armję do nowej wojny z Rzymem, to musi ją sformować po za granicami ojczyzny. Kartaginie została jeszcze, po stracie Sycylji i Sardynji, jedna podległa jej ziemia — było to wybrzeże hiszpańskie. Tam więc udał się Hamilkar, wziąwszy ze sobą, jako głównego pomocnika, zięcia swego Hazdrubala oraz swe małoletnie «lwięta» — Hannibala, Hazdrubala (Barkasa) i Magona. Najstarszy miał zaledwie lat dziewięć, kiedy ojciec wywiózł go z Kartaginy. Składając pożegnalną ofiarę Baalom swej ojczyzny, Hamilkar przyprowadził go do ołtarza i kazał mu przysiądz, że przez cale życie będzie wrogiem Rzymian. Ta «Hannibalowa przysięga» stała się pamiętną dla potomnych.
Powróćmy jednakże do Rzymu. Tam praca wrzała. Senat zmuszony był tworzyć zarząd nowych prowincyj; uchwalono, że, prócz miejskich pretorów, którzy sądzą w samym Rzymie — od pewnego czasu było ich już dwóch — wybierani będą jeszcze dwaj, jako namiestnicy rzymscy na Sycylję i Sardynję. Jednakże wkrótce całą uwagę pochłonęło ogromne niebezpieczeństwo, nadchodzące z północy.
Wiemy przecież, że cała równina pomiędzy Apenninami i Alpami była pod władzą Gallów — «cyzalpińskich», jak nazywali ich Rzymianie. Zamyślili oni nowy najazd na Italję i w tym celu wezwali na pomoc olbrzymie hordy — Gallów zaalpińskich. Ale czasy były inne, niżeli półtora wieku temu: Italja mogła uważać się za szczęśliwą, że była zjednoczona pod silną i mądrą władzą Rzymu. Ruch Gallów do Etrurji szybko wstrzymany został przez Rzymian, a następnie rozpoczęła się nieunikniona wojna cyzalpińska, która powinna była na przyszłość zabezpieczyć Italję od napadów gallickich. Dwaj wodzowie rzymscy specjalnie odznaczyli się w tej wojnie. Pierwszym był Gaius Flaminius, gorący wojownik i mądry administrator; oprócz powodzeń wojennych, wzmocnił on położenie Rzymu przez to jeszcze, że przeprowadził pierwszą drogę wojenną — «Drogę Flaminjuszową», jak ją zaczęto nazywać — na północ przez Etrurję i Apenniny do morza; ponieważ zaś droga Appjuszowa z Rzymu do Kapui, już po wojnach samnickich przedłużona została do Wenuzji, a następnie do nowej kolonji rzymskiej Brundusium na morzu Adrjatyckiem, przeto teraz cała Italja przecięta zostala prostą, wygodną drogą, za którą nie omieszkały powstać i inne. — Drugim wodzem, który odznaczył się podczas wojny cyzalpińskiej, był Marcus Claudius Marcellus, człowiek żelaznej woli i wytrzymałości; ten zadał Gallom ostateczną klęskę pod Klastydjum (222 r.), w której sam wodza Gallów zabił w pojedynku.
Owoce swego zwycięstwa Rzymianie wyzyskali podług swego starożytnego zwyczaju; zabrali Gallom część ziemi po obu stronach rzeki Padu i założyli na niej dwie groźne kolonje: Kremonę i Placencję. Pracy było wiele: należało oczyszczać dziewicze lasy, przeprowadzać drogi, budować mury.
I nagle wszystko zostało przerwane: u bram alpejskich zjawił się nowy wróg, najgroźniejszy ze wszystkich, jacy kiedykolwiek wstępowali na ziemię Italską.
Przekleństwo Dydony spełniło się: powstał «mściciel» nietylko jej legendarnej zniewagi, lecz i wzgardzonej prawdy starego lwa Hamilkara; był to syn jego — Hannibal-Barkas.
Aby zrozumieć jego położenie, cofnijmy się nieco wstecz, do tej chwili, kiedy ojciec jego przeniósł swą działalność z uratowanej przez siebie ojczyzny do Hiszpaniji.
W krainie tej do Kartaginy należało jedynie wybrzeże, już w dawnych czasach znane Fenicjanom: oni założyli tam po drugiej stronie Gibraltaru jedną ze swych najstarszych kolonji — Gades (dziś Kadys, zazwyczaj błędnie nazywany, «Kadyksem»), przy ujściu rzeki Betys (dziś Gwadalkiwir). Hamilkar postawił sobie za zadanie podbić cały półwysep dla swej ojczyzny. Kraina ta była wielce urodzajna, a przytem dzięki swemu klimatowi podobniejsza do Afryki, niż do reszty Europy. Kartagińczycy czuli się w niej jak w domu.
Ówcześni Hiszpanie odznaczali się odwagą i szlachetnością, lecz dzielili się na mnóstwo plemion poszczególnych, stale wrogich w stosunku wzajemnym, wskutek czego bez potrzeby niszczyli bogatą ziemię. Dla nich więc zjednoczenie i pokój pod mądrą i przychylną władzą byłby prawdziwem dobrodziejstwem. Tak właśnie pojął swe zadanie Hamilkar. Zwolna założył on w Hiszpanji stale państwo — nietyle hiszpańskie, lub kartagińskie, ile swoje osobiste, «barkidzkie»; ale, ponieważ był wiernym synem swej ojczyzny, przeto i ona dzięki niemu stała się panią nowej prowincji, o wiele drogocenniejszej, niżeli Sycylja i Sardynja razem wzięte.
Kiedy umarł, dzieło jego mądrze prowadził dalej zięć jego Hazdrubal, założyciel stolicy nowego państwa — «Nowej Kartaginy» — (do dzisiaj «Cartagena»). Ale za jego czasów i Rzymianie zwrócili uwagę na nowe niebezpieczeństwo, wynikające na dalekim zachodzie, Rzecz polegała na tem, że niezmordowani Grecy, mianowicie Massalijczycy, zajęli też wybrzeże hiszpańskie pod swe kolonje, które jednakże, wszystkie znajdowały się w jego wschodniej części, pomiędzy Pirenejami a rzeką Iberem (dziś: Ebro). Zagrożeni przez Kartagińczyków, naturalnie zwróciły się one do Rzymu, sprzymierzeńca swej metropolji. Otóż Rzym zawarł z Hazdrubalem traktat, który dzielił sferę wpływów obydwu mocarstw granicą rzeki Ebro.
Po krótkotrwałem, lecz mądrem panowaniu umarł i Hazdrubal, drugi król Hiszpanji barkidzkiej; że zaś do tego czasu dorósł starszy syn Hamilkara — Hannibal, przeto on właśnie został następcą Hazdrubala. Zostawszy władcą bogatej krainy i licznych wojsk, bezgranicznie oddanych Barkidom, Hannibal odrazu przypomniał sobie o przysiędze, złożonej niegdyś ojcu. Nie zamierzał naruszać traktatu Hazdrubalowego; położenie było takie, że mógł on, nie naruszając traktatu, sprowokować upragnioną wojnę z Rzymem. Traktat ten dawał prawo rozszerzenia władzy kartagińskiej do rzeki Ebro; tymczasem na drodze do owej rzeki znajdowało się niepodlegle dotychczas miasto morskie Sagunt. Położenie jego było szczególniejsze: będąc niewątpliwie miastem pochodzenia hiszpańskiego, przyjął jednakże bardzo liczną kolonję grecką i, ulegając wpływowi kultury greckiej, zhellenizował się do tego stopnia, że nawet nazwę swą począł wyprowadzać od wyspy greckiej, Zakintu na morzu Jońskiem. Przerażone sąsiedztwem niespokojnego Hannibala, miasto zwróciło się do Rzymu z prośbą o przyjęcie go w poczet sprzymierzeńców. Rzym przychylił się do tej prośby — i chętnie, pragnął bowiem wykonać po raz trzeci to samo doświadczenie, które już dwa razy (z Kapuą i Messaną) przyniosło mu dobre wyniki. Lecz tym razem trafiła kosa na kamień.
Korzystając z jednego z nieuniknionych zatargów Saguntu z jakiemś plemieniem pogranicznem, podległem rodowi Barkidów, Hannibal rozpoczął oblężenie Saguntu (219 r.). Rzymianie nie omieszkali wyprawić doń posłów z wymaganiem, aby pozostawił w spokoju sprzymierzeńców rzymskich. Hannibal nie zwrócił uwagi na to poselstwo. Dla Rzymian było to niespodzianką, lecz cofać się obecnie było już zapóźno. Saguntyńczycy bronili się z rozpaczliwem męstwem, jednakże stało się rzeczą widoczną, że nie wytrzymają długotrwałego oblężenia. Jeżeli Rzym cenił tego sprzymierzeńca, było konieczne pomóc mu natychmiast. Rzym jednak był wówczas — jak widzieliśmy to (str. 109) — zajęty organizacją Gallji cyzalpińskiej, właśnie więc teraz wojna z Hannibalem była dlań w najwyższym stopniu niedogodna.
Uchwalono wysłać posłów do Kartaginy. Tutaj Rzym posiadał grunt dla siebie przychylny: Barkidzi mieli w senacie kartagińskim wielu wrogów, ci za wodza uważali Hannona, przezwanego «Wielkim». Był to mąż stanu o umyśle subtelnym, lecz chłodnym, który nie oczekiwał niczego dobrego dla wolnej, republikańskiej ojczyzny po <królach» z rodu Barkidów w prowincji hiszpańskiej. Gdy więc poselstwo rzymskie zjawiło się w senacie kartagińskim, Hannon wsparł je całą mocą swej powagi, żądając, aby Hannibal, przeto, iż naruszył zawartą z Lutacjuszem Katulusem ugodę, został wydany Rzymowi. Lecz z tem nie zgadzali się nawet umiarkowani. Wydać Rzymowi! Łatwo powiedzieć. Jakże to wlaśnie da się wydać hetman, uwielbiany przez wojsko, a który potęgą przewyższa resztę sił Kartaginy? Skrajni zaś zwolennicy Barkidów nawet na gruncie prawnym rozpoczęli spór z Rzymianami. «I cóż tu ma do rzeczy traktat Katulusowy?» — «Obowiązuje on obie strony nie zaczepiać wzajemnych sprzymierzeńców.» — «Przecież Sagunt nie był wówczas waszym sprzymierzeńcem.» — «Więc cóż z tego? Czy tam powiedziano — ówczesnych sprzymierzeńców? Czyż myśmy, zawierając traktat z wami, pozbawili się prawa zawierania nowych sojuszów? Lub prawa wspierania naszych sprzymierzeńców w ich potrzebach»?
Nie znamy wszystkich szczegółów traktatu i dla tego nie możemy wywnioskować, kto miał rację, wykładając go w ten, lub ów sposób; ale Barkidyści nie ustępowali i niemało drażnili przewodniczącego delegacji rzymskiej. Wkońcu ten stracił cierpliwość. Zebrawszy z przodu fałdy swej togi, tak, że powstało w niej zagłębienie na kształt czary, powiedział: «W tej czarze niosę wam wojnę i pokój — co każecie podać sobie?» — «Co sam zechcesz!» krzyknęli mu w odpowiedzi. — Z gniewem rozpuścił togę: «Daję wam wojnę!» — «Przyjmujemy!»
Pomimo wszystko wypowiedzieć ją było łatwiej, niż rozpocząć działania wojenne przeciwko dalekiemu wrogowi. W. senacie rzymskim zaczęły się nieskończone narady, od czego zacząć. I oto — «dopóki senat rzymski naradzał się, Sagunt został wzięty», — jak potem sami Rzymianie z goryczą streszczali tę niepochlebną stronicę swej historji.
Nagrodziwszy swe wojska bogatą zdobyczą za ich ośmiomiesięczną pracę obleżniczą, Hannibal cofnął je na leże zimowe do Nowej Kartaginy; w następnym zaś roku rozpoczął się jego marsz na Italję, ten legendarny marsz, przez długie lata nie znajdujący równego w historji wszechświatowej. Hannibal miał około 50.000 wojska — wyborowej konnicy i piechoty hiszpańskiej, obie ciężko-zbrojne, a prócz tego niezrównaną w swej wytrzymałości lekką jazdę numidyjską. Byli to kozacy starożytności; ojczyzną ich był dzisiejszy Algier, kraina, położona na zachód od terytorjum kartagińskiego, bogata w koczowiska, które też dały niegdyś w tradycji greckiej miano zamieszkującym je narodom (Numidae, z greckiego Nomades — «koczownicy»), Hannibal otrzymał tę drogocenną drużynę z Kartaginy wzamian za wysłane tam do obrony kraju oddziały hiszpańskie; stamtąd dostarczono mu również słonie, które, zresztą, przyczyniły mu więcej kłopotów, niż pożytku.
Hiszpanję zostawił pod dowództwem swego bohaterskiego brata, Hazdrubala-Barkasa, sam zaś ruszył w pochód. Przeprawa przez Ebro — przejście przez Pireneje, — szczęśliwe równiny dzisiejszej Langwedocji — przeprawa przez Rodan — wszystko było jak najmądrzej obliczone i przygotowane; Hannibal doskonale przewidział i wyzyskał naturalną niechęć Gallów nadrodańskich do Rzymian, którzy teraz właśnie ciemiężyli ich cyzalpińskich współplemieńców; mimo to wszystko powstawały nieoczekiwane przeszkody, tamujące pochód, i była już jesień, kiedy wódz kartagiński ujrzał przed sobą swego najstraszniejszego naturalnego wroga — Alpy.
Zdawało się, że sama przyroda chce wypróbować młodego wodza, zmuszając go na początku jego zawodu do zwalczania niesłychanych przeszkód. Przeprowadzić pięćdziesięciotysięczne wojsko, częściowo konne, częściowo ciężko-zbrojne, przez kręte i wąskie ścieżki alpejskie, między pokrytemi śniegiem górami, zaopatrując wszystkich w prowiant — już to jedno było zadaniem, przewyższającem siły przeciętnego dowódcy. Lecz do zadania tego dochodziła jeszcze bezmyślna i dla tego właśnie niezwalczona nienawiść plemion miejscowych, które, miast jaknajprędzej przepuścić najeźdźców, wszelkiemi sposobami powstrzymywały ich, zarówno zwodniczem wskazywaniem dróg falszywych, jak i ukrytemi zasadzkami, oraz zdradliwemi napadami na obóz; do tego przylączyly się także trudy późnej jesieni alpejskiej: jej śnieżyce, jej nieoczekiwane lawiny, zasypujące marne ścieżki, jej ulewy i burze. Ginęły konie, ginęli ludzie, Psa wojska, lecz wierność ich i odwaga były niezachwiane; tutaj Hannibal mógł się przekonać, do jakiego stopnia był kochany. «Naprzód, przyjaciele», powiedział do żołnierzy, kiedy doszli już do skłonu ku dolinie. «Widzicie? Tam, u waszych nóg — ltalja, tam błogosławiona równina Padu! Przeszliśmy mury samego Rzymu, teraz wszystko będzie nasze!» Jeszcze kilka dni — i mogli odpocząć po swych nieprawdopodobnych wysiłkach, przyjęci radośnie przez swych sprzymierzeńców — Gallów Cyzalpińskich.
Cóż tymczasem czynili Rzymianie?
W 218 roku konsulami byli: Publjusz Korneljusz Scypjo i Tyberjusz Sempronjusz; prowadząc wojnę jednocześnie z Hannibalem i Kartaginą, senat polecił pierwszemu ruszyć z legjonami do Hiszpanii, drugiemu zaś — przez Sycylję do Afryki. Lecz Korneljusz spóźnił się do Hiszpanji; dowiedziawszy się, że Hannibala już tam niema, oddał dowództwo nad legjonami przeznaczonemi dla Hiszpanji bratu swemu Gneiusowi, sam zaś, zaciągnąwszy nowe wojska, postanowił spotkać wroga nad Rodanem, przeprawiwszy się tam przez morze. Lecz spóźnił się po raz wtóry; powróciwszy tą samą drogą morską do Italji, na czele konnicy pośpieszył na spotkanie Hannibala nad Tycynem (największy północny dopływ Padu). Tutaj odbyła się pierwsza bitwa między wojskami kartagińskiemi a Rzymianami; Hannibal nie mógl, oczywiście, przewidzieć, że w osobie konsula Korneljusza ma przed sobą ojca swego przyszłego zwycięzcy; jeszcze mniej zaś mogł poznać tego zwycięzcę w szesnastoletnim chłopcu, który walczył obok konsula i nawet uratował mu życie w chwili niebezpieczeństwa. Lecz, mimo wszystko, wynik bitwy konnej był dla Hannibala szczęśliwy; Korneljusz cofnął się do swych legjonów.
Pierwsze małe niepowodzenie było mu jednak pożyteczne; nauczyło go, że konnica Hannibalowa jest niezwyciężona i że Rzym powinien unikać z tego powodu bitwy w miejscowościach otwartych, na płaszczyźnie. Prawdopodobnie zyskał również inną naukę, jeszcze zbawienniejszą: że powinien wogóle unikać bitew stanowczych i, nużąc nacierającego nieprzyjaciela uporczywą wojną obronną, poddawać jednocześnie okrutnej pokusie wątpliwą wytrzymałość jego karmicieli Gallów. W każdym razie widzimy, że cofnął się ze swemi legjonami na najsilniejszą pozycję w całej dolinie Padu — na t. zw. dziś Stradellę, gdzie odnoga Apenninów zbliża się ku wielkiej rzece i gdzie wpada do niej z południa burzliwa Trebja.
Miejsce to, obwarowane przez samą naturę, Rzym przezornie zapewnił sobie, założywszy właśnie tutaj obie wyżej wymienione (str. 109) kolonje: Kremonę i Placencję. Zająwszy Stradellę, Korneljusz począł oczekiwać drugiego konsula, Sempronjusza, który również jeszcze nie zdążył przeprawić się do Afryki i został wezwany, by się połączyć z Korneljuszem, skoro tylko zrozumiano, że Hannibala nie da się zatrzymać za Alpami. Sempronjusz stawił się na czas; cztery legjony rzymskie stały nad Trebją; sytuacja Hannibala stała się ciężką: między pasmem Alp i Apenninami siedział, jak w worku, którego węzeł mieścił się w Stradelli. Jego przyjaciele Gallowie, lud odważny, lecz łatwo zapalny i krótkowidzący, żądali odeń szybkich uderzeń, wcale nie życząc sobie żywić jego wojska do nieskończoności; a zima już nadchodziła. Bitwa stanowcza była dla niego tak samo niezbędna, jak niepożądana dla Rzymu; a wymusić jej nie mógł — za mocne były zasuwy Stradelli.
Lecz tu ujawnił się organiczny brak strategji rzymskiej, który odczuwano zawsze, gdy jej wypadało zmierzyć się ze stałą wolą jednostki. Słabość organiczna strategji republikańskiej w walce z monarchiczną wynika stąd, że ustrój państwowy republikański jest najtrudniejszy ze wszystkich. Hannibal, przedewszystkiem, był jedynym kierownikiem swych działań i, nie skrępowany terminem swej władzy, mógł układać plany na lata cale naprzód, ściśle wypełniając jedno i to samo zamierzenie.
Wrogowie jego natomiast byli pod kierunkiem dwóch konsulów, jednakowo prawomocnych, a władzę konsulowie ci otrzymywali tylko na jeden rok. Lecz, zachodzi pytanie, co przeszkadzało Rzymowi choćby na chwilę niebezpieczeństwa wybrać jednego naczelnego wodza, dając mu władzę na dłuższy okres czasu, aż do zupełnego zwycięstwa? Przeszkadzała obawa, aby ten wódz, przywiązawszy do siebie wojsko, nie wolał zachować władzy przy sobie i nie wykierował się na króla swej ojczyzny. Historja państw greckich pełna była takich przykładów; jeszcze nie tak bardzo dawno Hieron w Syrakuzach właśnie w ten sposób zdobył sobie władzę królewską nad swemi współobywatelami.
Wystąpiło to i tutaj. Korneljusz, zapewne, nauczony doświadczeniem, zadusiłby Hannibala w worku cyzalpińskim przez samo swoje siedzenie nad Trebją; lecz miał towarzysza, równego sobie władzą, Sempronjusza, ambitnego i gorącego; ten zaś słyszeć nawet nie chciał o zwłoce. Póki oni będą tutaj siedzieli zima się skończy, a w marcu obejmą władzę nowi konsulowie i chwała zwycięstwa im przypadnie, nie zaś jemu! Nie, trzeba przyjąć bitwę natychmiast. I oto, wybrawszy dzień, kiedy wyższa władza była w jego ręku — a konsulowie, kiedy byli we dwóch, zmieniali się codzień — poprowadził legjony za Trebję. Tego tylko pragnął Hannibal. Posiadał on jedną jeszcze przewagę nad Rzymianami: umiejętność korzystania z podstępów wojennych, których ci, niechaj to będzie powiedziane ku ich chwale, nie zażywali zupełnie, przekładając nad nie odwagę i otwartą walkę. Tak i w tym wypadku Hannibal umieścił silną zasadzkę w jednym z parowów doliny Trebji. Legjony Sempronjusza dostały się we dwa ognie, a wódz kartagiński ozdobił swe sztandary pierwszem wielkiem zwycięstwem nad Trebją.
Lecz na cóż liczył mądry wódz, opuszczając sprzymierzoną, choć niepewną Gallję i przechodząc do właściwej ltalji, krainy wrogiej? Czy zamyślał poprowadzić swe wojska wprost przeciw Rzymowi? Nie, wiedział, że sił mu nie wystarczy, aby go osaczyć. Albo czyż chciał podbić Italję po kawałku — naprzód Etrurję, potem Umbrję, Samnium i t. d.? Powoli straciłby swe wojska, oblegając ich oddzielne miasta. Nie, plan jego był inny; ażeby plan ten zrozumieć, musimy wyraźnie przedstawić sobie ówczesną sytuację Rzymu i pozostałej Italji.
Byłoby rzeczą zupełnie mylną uważać ją za jednolite, zespolone mocarstwo, w rodzaju dzisiejszych Włoch, mówiących jednym językiem, rządzonych z jednej stolicy i bronionych przez jedno wojsko. Nie, zjednoczone było tylko niewielkie terytorjum na południe od Rzymu, Lacjum z jego «municipiami», z dodatkiem do niego około trzydziestu kolonji rzymskich i łacińskich, rozsypanych po całej Italji, od Kremony i Placencji do Brundusium: tylko tutaj mówiono po łacinie, tylko tu obywatele korzystali z (pełnych lub ograniczonych) praw obywatelskich w Rzymie i służyli w legjonach rzymskich. Wszyscy pozostali — Etruskowie, Samnici, Apulijczycy i t. d. — byli dla Rzymian jedynie «sprzymierzeńcami»; rządzili sami sobą, mówili swym językiem i pomagali Rzymowi tylko w oddziałach «sojuszniczych», które liczbowo niewiele przewyższały legjony rzymskie. Innemi słowy: Rzym nie stanowił w ltalji jedynego państwa, a tylko posiadał hegemonję nad gminami samorządowemi. Rzym sam, wraz ze swem Lacjum i kolonjami, był potężniejszy od każdego sprzymierzeńca oddzielnie, ale był o wiele słabszy od nich wszystkich razem wziętych.
Na tem właśnie oparł Hannibal swój plan. Pragnąl on przedewszystkiem rozbić hegemonję Rzymu, dać jego nawpółwolnym sojusznikom zupełną niezależność, przywrócić w Italji tę samą sytuację, w jakiej się ona znajdowała przed wojnami samnickiemi. Czyż marzył następnie o tem, żeby np. zawrzeć z Etruskami starodawne przymierze? Żeby, przy pomocy nowych sprzymierzeńców, zetrzeć miasto Rzym z oblicza ziemi? Żeby zdobyć bezpośrednio dla swej ojczyzny te, czy inne terytorja? — Nie wiemy o tem. W pierwszej chwili postawił sobie jedno tylko zadanie — odciągnąć od Rzymu jego sprzymierzeńców.
Oto dla czego po każdem zwycięstwie, zabrawszy mniejszą lub większą ilość jeńców, wyróżniał «sprzymierzeńców» z pomiędzy legjonistów rzymskich. Jedynie z temi ostatnimi obchodził się, jak z wziętymi do niewoli wrogami; sprzymierzeńców uwalniał bez wykupu, niekiedy obdarowanych, zapewniając ich, że walczy nie z ltalją, lecz wyłącznie z Rzymem, że pragnie im dać wolność i dla siebie zyskać ich przyjaźń: niech tak właśnie mówią swym rodakom. W ten sposób zasiewał wszędzie ziarno zaufania do siebie i nienawiści do Rzymu.
Teraz był w Etrurji. Czy zakiełkowało rzucone przezeń ziarno? niestety, jeszcze nie. Ani jedno z miast etruskich nie otwarlo przed nim swych bram. Faesulae, Kluzium, Arretium — wszystkie one w ponurem milczeniu patrzały ze swych silnych wzgórz na potok wojsk kartagińskich u stóp. Nie, jeszcze za silna była wiara w Rzym i jego niezwyciężoną moc, konieczne były nowe powodzenia dla oręża hannibalowego, aby tę wiarę zachwiać!
Hannibal przeprowadził swe wojska przez milczącą Etrurję do gościnnej i marzycielskiej Umbrji. Tutaj, między Kortoną i Peruzją toczy się śród wzgórz przezróczyste jezioro Trazymeńskie; tutaj wyszły na spotkanie Hannibala nowe wojska rzymskie. Wodzem ich był bohater wojny gallijskiej Gaius Flaminius, człowiek bystrego umysłu, acz niespokojny i namiętny. Okryty sławą swych zwycięstw cyzalpińskich, był bożyszczem ubogiej warstwy Rzymu, którą popierał w wybuchłej na nowo walce z klasą bogaczów. Miał więc dzięki temu wielu wrogów śród tych ostatnich; wiedział, że obserwowano każdy jego błąd, aby go zgubić, że tylko nowe zwycięstwo da mu możność uratowania siebie i swej sławy. Oto dlaczego poprowadził legiony nad jezioro Trazymeńskie, przecinając Hannibalowi drogę do doliny Tybru.
Lecz brzegi Trazymenu były, jak mówi Liwjusz, «miejscem, stworzonem na zasadzki»; wzgórza podchodzą zupełnie blisko ku jezioru, później się odsuwają, następnie znowu się zbliżają. Wojska Hannibala stały na wyżynach; Flaminjusz prowadził swoje po drodze nadbrzeżnej. Zdawało się, że sam los pomagał Punom: gęsta mgła spowijała dolinę, powiększając widmowość zdradliwego jeziora, gdy na wzgórzach jaśniało słońce, dając Hannibalowi zupelną możność rozmieszczenia swych oddziałów. Hannibal przeczekał, póki Rzymianie nie minęli pierwszej cieśniny; wówczas ją zajął. Druga już wcześniej była przezeń zamknięta; dla Rzymian nadszedł dzień powtórnego Kaudjum. Tym razem mogli się chociaż bić, i bili się przytem z taką zajadłością, że nawet nie zauważyli trzęsienia ziemi, które jednocześnie z bitwą zburzyło szereg miast. Lecz całe bohaterstwo nie zdało się na nic. Sam Flaminjusz poległ, przytem z ręki Galla, który chętnie skorzystał ze sposobności, by się pomścić za klęskę swego plemienia. Wojska poczęści poległy, poczęści dostały się do niewoli.
W Rzymie z lękiem oczekiwano wiadomości o wyniku bitwy, lud dręczył się na forum. Wyszedł pretor i zawiadomił go: «przegraliśmy wielką bitwę», powiedział mu ze szlachetną otwartością. I lud jeszcze raz okazał całą tę wytrzymałość, która nigdy nie opuszczała Rzymian w ciężkich chwilach. Uchwalono wznowić jedynowładztwo — dawno nie praktykowaną dyktaturę. Przedtem dyktatora naznaczał konsul; lecz z konsulów owego roku jeden poległ, drugi prowadził wojnę w innym kraju i nie mógł opuścić wojska. Po raz pierwszy i jedyny dyktatora i jego pomocnika, «magistra konnicy», wybrał lud. Dyktatorem został najwłaściwszy w tej chwili mąż, Kwintus Fabjusz Cunctator (t. j. «Zwlekacz»), jak go nazwała wdzięczność potomnych, ta wdzięczność, o której świadczy młody jeszcze wówczas Ennjusz w «Kronice» wierszowanej, napisanej o jedno pokolenie później; mówi on o naszym bohaterze:
On, co przez swoje zwlekanie sam jeden Rzym uratował,
Gdyż nie przekładał on plotek nad dobro swojej ojczyzny.
To też im dalej, tem świetniej rozkwita sława Zwlekacza.
Za to, coprawda, jako magistra konnicy dano mu mało podobnego doń człowieka — uczciwego, lecz lekkomyślnego Minucjusza.
Stworzywszy nowe wojsko, Fabjusz ruszył w kierunku Hannibala. Ten dusił się pośrodku wzgórz i dolin Italji środkowej; ciągnęło go na stepy Apulji, które pozwoliłyby rozwinąć się jego kawalerji. Fabjusz nie zagradzał mu drogi, lecz nierozłącznie szedł w trop za nim po górskich ścieżynach, jak chmura zawisnąwszy nad jego wojskiem, i na wszelki sposób tamował swobodę jego ruchów; zrozumiał on prawdziwe zadanie strategji rzymskiej. Pewnego razu powiodło mu się wpędzić wroga w kotlinę, gdzie sytuacja Hannibala była bardzo ciężka; lecz Hannibala uratował jeden z jego licznych podstępów wojennych, w których nie miał równego sobie między Rzymianami. Rozkazał nocą zebrać wielkie stado byków, przymocować każdemu do rogów małe luczywa i zapaliwszy te łuczywa, popędzić zwierzęta w góry przeciw Rzymianom. Rozjuszone bólem i strachem byki zgniotły Rzymian, wdarły się na zewnątrz, — a za niemi wdarły się wojska punickie; zdobycz została wypuszczona.
Niecierpliwy Minucjusz skorzystał z tego niepowodzenia swego dowódcy: przez swych przyjaciół w Rzymie osiągnął to, że lud zrównał go we władzy z dyktatorem. W ten sposób, dzięki «plotkom», wznowiona została nieszczęsna władza podwójna; Fabjusz uległ, oddał Minucjuszowi połowę wojsk, dwa legjony, a z drugą częścią w dalszym ciągu wisiał na wyżynach. Hannibal szybko wyzyskał nieoczekiwaną sposobność: pozostawił Minucjuszowi, jako przynętę, samotny pagórek na równinie, pewien, że ten się nań rzuci; sam zaś tymczasem ukrył się w zasadzce. Minucjusz połknął haczyk; lecz, gdy obsiadał złowrogi pagórek, rad, że spostrzegł nieopatrzność swego wielkiego wroga — ten go wziął we dwa ognie.
Położenie stało się groźne: sprawa z łatwością mogła się skończyć zniesieniem dwóch rzymskich legjonów. Na szczęście Fabjusz bez przerwy śledził ruchy zarówno wroga, jak i swego nieostrożnego towarzysza; w krytycznej chwili spadł ze swych wyżyn i spadł przytem z taką piorunującą siłą, że Hannibał uznał za lepsze cofnąć się do swego obozu, powiedziawszy swoim: «mówilem wam przecież, że ta wisząca nad nami chmura — zahuczy burzą i ulewą».
Minucjusz był ocalony i, będąc w duszy szlachetnym — otwarcie, przed frontem wojsk, przyznał Fabjuszowi, że był lekkomyślny i, nazywając go «ojcem», począł prosić go, aby przyjął znowu dowództwo nad ocalonymi. W taki to sposób Fabjusz odniósł niezwykłe a podwójne zwycięstwo.
Skończył się rok 217. Składając władzę, Fabjusz, mimo wszystko, mógł powiedzieć, że przeszkodził Hannibalowi zwyciężyć Rzymian, a zwycięstwo Rzymian nad Hannibalem — jest rzeczą przyszłości. Za to też otrzymał zaszczytne miano tarczy Rzymu. Lecz sam uważał tę przyszłość za dość jeszcze odległą i z trwogą patrzył na wynik wyborów konsularnych na rok 216, które narówni ze spokojnym i rozsądnym Markiem Emiljuszem Pawłem wyniosły niespokojnego warchoła ludowego, P. Terencjusza Warrona, jednego z główniejszych siewców nieprzychylnych dla Fabjusza «plotek». Przeczucia jego się sprawdziły; w tym 216 roku Rzym doświadczył jednego z najstraszniejszych nieszczęść.
Mimo wszystko Hannibal przeszedł z Trazymenu do Apulji nie prostą drogą; wogóle jego taktyką były poruszenia szybkie: ukazywał się tam, gdzie go nie oczekiwano, aby już tu, już ówdzie zachwiać gmachem hegemonji rzymskiej. Lecz teraz stał ze swym wojskiem w Kannach nad rzeką apulijską Aufidem, w pobliżu kolonji rzymskiej Wenuzji. Kiedy obaj konsulowie ruszyli przeciwko niemu — zajął umiejętnie taką pozycję, ażeby gorący i pełen pyłu wiatr, zwykły w Apulji, wiał Rzymianom w oczy. Emiljusz Paweł zwlekał z bitwą; Warro palił się z niecierpliwości: chciał przyjąć bitwę, zaufany w liczebnej przewadze wojsk rzymskich. I oto, wybrawszy dzień, kiedy władza wyższa była w jego ręku, wyprowadził legjony w pole. Hannibal w tej bitwie przeszedł samego siebie w przewidywaniu i zimnej powściągliwości: kiedy bitwa się skończyła, prawie wszystkie zastępy rzymskie leżały powalone na krwią przesiąklej ziemi, a Warro z nędznym ostatkiem wojsk szukał ocalenia w ucieczce. Emiljusz Paweł nie chciał mu towarzyszyć; raniony, zrzekł się konia, którego mu jeden z młodych wojaków ofiarował — i śmiercią bohatera padł na ruinach sławy rzymskiej, za co go później Horacy, urodzony w tych okolicach, nazwał «rozrzutnikiem swojej wielkiej duszy».
W owej chwili najgroźniejszego upadku Rzymu jego senat wykazał takie panowanie nad sobą i taką żelazną nieugiętość, że przez to samo unieśmiertelnił się na wieki; był to rzeczywisty tryumf ducha nad losem. Nikt nie pomyślał o pokoju z wrogiem; wezwano pod chorągwie młodych obywateli od siedemnastu lat; postanowiono nawet kupić na koszt skarbu 8000 niewolników i przyjąć ich do wojska, obiecując im wolność i obywatelstwo za dobrą służbę. By zaś całemu światu dowieść wiary Rzymu w swą własną potęgę gestem przekonywającym, posłano do Apulji delegację do konsula Warrona, aby wyrazić mu wdzięczność za to, «że nie zwątpił o możliwości ocalenia republiki».
Tam, co prawda, nastrój był bardzo przygnębiony; część patrycjuszów, chcąc uniknąć losu Pawła, zawiązała sprzysiężenie, aby przenieść Rzym ze skazanej na zagładę Italjj — w inne strony, gdzieś za morzem. Ale o tem dowiedział się młody Scypjo — ten sam, co przed dwoma laty nad Tycynem ocalił życie swego ojca-konsula; przedarłszy się z garstką wiernych do spiskowców, nagle obnażył miecz i zmusił ich przysiąc, że się wyrzekną wszelkiej myśli o zdradzie starej ojczyzny, grodu Romulusa na siedmiu wzgórzach.
Były to wszystko zarodki świetnej przyszłości; teraźniejszość jednak ukazywała się w postaci bardzo groźnej. Pod wpływem krwawej powodzi pod Kannami zaczęły wschodzić ziarna, rzucone przezornie przez Hannibala. Kapua, siostra Rzymu, druga stolica półwyspu, otwarła Hannibalowi wrota, a przykład jej pociągnął wiele innych miast związkowych. Poraz pierwszy od chwili lądy, opuścił Hiszpanie wódz kartagiński zyskał możność wyznaczenia dla swoich wojsk kwatery zimowej w mieście — i przytem w mieście najbogatszem i najprzyjemniejszem całej Italji. Jednakże w rezultacie okazało się to bardzo szkodliwe dla jego zahartowanych żołnierzy; taki odpoczynek przed calkowitem zwycięstwem nie wzmocnił ich ciała i ducha, lecz ich rozpieścił — i wyobrażenie «Hannibala w Kapui» zostało na zawsze symbolem zwycięstwa rozkoszy nad człowiekiem, niezwyciężonym w pracy.
Gotując się do nowego ataku na Rzym, Hannibal wysłał do Kartaginy swego brata Magona ze sprawozdaniem o swych powodzeniach. Miał się czem chlubić, zaiste: Trebja, Trazymen, Kanny! By zaś naocznie wykazać znaczenie tego ostatniego zwycięstwa, Hannibal kazał wobec senatorów wysypać półkorczyk złotych pierścieni, które zdjęto, z Rzymian zabitych pod Kannami (przyczem należy pamiętać, że tylko senatorowie i rycerze mieli w Rzymie prawo nosić złote pierścienie). Dalej mógł się pochwalić Hannibal tem, że Kapua i wiele innych miast zmieniły sojusz rzymski na kartagiński; Kampanja, Samnium, Apulja, Lukanja, Bruttjum — są w rękach Hannibala! Niechże senat kartagiński choć teraz okaże swemu dowódcy po moc wojskiem i pieniędzmi, a on za cenę niewielkiego wysiłku uzyska pokój i władzę po wszystkie czasy!
Ale nieprzejednany wróg Barkidów Hannon Wielki i tym razem nie wyrzekł się swej polityki małostkowej i zawistnej. Miał nawet śmiałość szydzić z bajecznych opowieści swego przeciwnika.
— Zniszczyłem, powiadasz, trzy armje rzymskie. Ślicznie — i cóż stąd wynika? Przyślijcie mi żołnierzy! A więc tak? A o cóż byś prosił, gdyby Rzym zniszczył twoje wojska? — «Zdobyłem trzy obozy rzymskie wraz z całym ich dostatkiem». Bardzo dobrze: a zatem? «Przyślijcie mi pieniędzy!» Dziwne; a czego byś żądał, gdyby twój obóz został zdobyty? — «Na naszą stronę przeszła Kapua i tyle innych gmin sojuszniczych!» Nie, ty powiedz: czy jest między niemi choć jedna gmina latyńska? czy przeszedł na waszą stronę choć jeden Rzymianin? czy wyprawił Rzym choć jedno poselstwo z propozycją pokoju? Nie? A zatem cała wojna jest jeszcze w przyszłości? — Pod wpływem takiej krytyki Hannibalowi co prawda nie zupełnie odmówiono pomocy, ale nie wykazano energji należytej. Kartago przeoczyła moment stanowczy — i zapłaciła za to swą zagładą.
Po bitwie pod Kannami wojna rozpyla się na drobne utarczki; Italja staje się głównym celem obustronnych wysiłków, ale wielkie operacje wojenne nie odbywają się wcale. Hannibal wciąż się waha, czy ma prowadzić wojsko przeciw Rzymowi; mówią, że gdy po bitwie pod Kannami jeden z rycerzy jego orszaku zażądał od niego takiej wyprawy i zakończył swoją płomienną mowę słowami: «za cztery dni, Hannibalu, będziesz obiadował na Kapitolu!» — ostrożny dowódca odpowiedział stanowczą odmową, na co rozżalony doradca rzecze: «Zwyciężać umiesz, Hannibalu, ale nie umiesz korzystać ze zwycięstwa!»
Jednakże Hannibal miał słuszność. Celem jego w Italji było przedewszystkiem zburzyć związek rzymski; celem Rzymu było — zatrzymać sojuszników wiernych i zjednać sobie tych, co odpadli. W ten sposób cała wojna rozpadała się na szereg drobnych operacji.
We wszystkich miastach sojuszniczych odbywa się walka między arystokracją i demokracją. Wszędzie arystokracja była po stronie Rzymu i jego senatu, demokracja — po stronie Hannibala. O ile gdzie demokraci zdobyli sobie władzę, następowało zerwanie z Rzymem. Na czele polityki rzymskiej znajdujemy w tym niepewnym czasie wyjątkowo zdolnych ludzi. Byli to zwłaszcza już nam znany Fabjusz Kunktator, «tarcza Rzymu», oraz bohater wojny gallijskiej M. Klaudjusz Marcellus, który nawet zdołał, choć w niewielkiej bitwie, pobić Hannibala, za co go przezwano «mieczem Rzymu».
Oczywista, że pierwszy warunek dalszych powodzeń stanowiło dla Rzymu odebranie Kapui. Wytężywszy wszystkie swe wysiłki, Rzym niewierną sojuszniczkę otoczył żelaznym pierścieniem swych legjonów. Napróżno Hannibal starał się przerwać to koło. Aby choć odciągnąć wojska rzymskie oblegające Kapuę, wódz kartagiński po raz pierwszy i jedyny poprowadził swoich żołnierzy przeciw Rzymowi. Udało mu się doprowadzić ich do samych murów; rozłożywszy się obozem między Tybrem a Anienem, mógł on z tego punktu podziwiać Kapitol i inne wzgórza nieprzystępnej stolicy. Zapewne słynny później okrzyk Hannibal ad portas zatrwożył Rzymian, ale szczególnych skutków nie miał. Wrota miasta były zamknięte, nikt naprzeciw Hannibalowi nie wyszedł — i z przykrością dowiedział się ten od swoich szpiegów w Rzymie, że w tym samym czasie odbywał się tam przetarg na część gruntu właśnie tej ziemi, którą on zajmował, i że go sprzedano po cenie zwykłej, tak jakby Hannibala wcale tam nie było.
Przekonawszy się, jak bezużyteczna była jego próba, odszedł z powrotem: a wkrótce potem Kapua się poddała. Rzym rozprawił się z nią surowo: wiele popłynęło krwi kampańskiej. Senat rzymski, który nie pochwalał środków okrutnych, wysłał do rozgniewanego konsula-zwycięzcy (był to niejaki Kw. Fulwjusz) list z rozkazem, aby się powstrzymał od rzezi. Konsul, nie roztwierając listu, położył go sobie na kolanach i kazał katowi dalej prowadzić zaczętą robotę; dopiero gdy padła głowa ostatniego z działaczy, którzy oderwali Kapuę od Rzymu — dopiero wówczas raczył przeczytać pismo senatu.
Dla Hannibala strata Kapui była punktem zwrotnym jego wojny italskiej. Wprawdzie, za pewną pociechę mogło mu posłużyć udatne zajęcie głównego miasta greckiego w Italji, Tarentu, dawnego współzawodnika Rzymu. Ale po pierwsze zajęcie to było niecałkowite: dowódca załogi rzymskiej M. Liwjusz ostatecznie zdołał się utrzymać w twierdzy Tarentyńskiej, a po wtóre Rzym wysłał przeciw Tarentowi swą doświadczoną tarczę, Fabjusza Kunktatora, któremu po długiem oblężeniu udało się odebrać Hannibalowi tę perłę Italji południowej.
Był to ostatni wielki czyn orężny sędziwego dowódcy. Sprawozdanie jego w senacie o tem oblężeniu wydało się Liwjuszowi obrażającem dla jego ambicji. «W każdym razie przyznaj się, Kw. Fabjuszu — rzekł doń Liwjusz — że bezemnie nie zdobyłbyś Tarentu!» — «Zapewne, nie — jadowicie odrzekł Kunktator — nie mógłbym go odebrać, gdybyś ty go przedtem nie stracił».
Teraz Hannibal, zamknięty w Bruttjum i opuszczony przez rodaków, jedyną tylko mógł mieć nadzieję — nadzieję na pomoc swego brata, wodza Hiszpanji kartagińskiej, Hazdrubala Barkasa. Aby jednak ocenić jego położenie, musimy przedtem wystawić rozwój walk na innych teatrach wojny. Było ich teraz trzy: Grecja z Macedonją, Sycylja i Hiszpania.
Macedonją rządził wówczas król, który nosił dumne imię Filipa, ale zresztą był mało podobny do założyciela potęgi swej ojczyzny. Jasno rozumiał on, że zwycięstwo Rzymu jest dla niego daleko niebezpieczniejsze niż zwycięstwo Kartaginy, gdyż plany tej ostatniej nigdy nie ogarniały wschodniej części morza Śródziemnego: na zasadzie tych rozważań zawarł przymierze z Hannibalem. Ale wobec nieudolności Filipa sojusz ten mało był użyteczny dla wodza armji punickiej. Posłowie jego dostali się w ręce Rzymian; senat, nie czekając, aż się w Italji ukażą siły macedońskie, postanowił wysłać swoje wojska przeciw sąsiadowi wschodniemu. Oczywiście, na wielkie siły zdobyć się tam nie było można; nie więcej mogli wysłać nad jeden legjon, którym dowodzić miał niejaki M. Walerjusz Lewinus. Ale ten Lewinus okazał się człowiekiem bardzo umiejętnym; korzystając z gmatwaniny spraw na Wschodzie, stworzył Filipowi na miejscu tylu wrogów, że ten zmuszony był porzucić wszelką myśl o wyprawie do Italji, i ta pierwsza wojna macedońska, która z Rzymu odciągnęła tylko jeden legjon, za jedyny rezultat miała wyniszczenie obolałej Grecji. Filipowi zaś Rzym w swoim czasie przypomniał jego wrogie zamysły przeciw sobie.
Poważniejsze było położenie rzeczy na Sycylji.
Mądry władca Syrakuz Hieron, który w ciągu lat 50 wiernie dotrzymywał sojuszu z Rzymem, umarł w głębokiej starości wkrótce po bitwie pod Kannami. Naród tak go kochał, że miłość tę przelał na jego następcę — a był to jego wnuk, niepełnoletni Hieronim.
Człowiek ten pomimo swą młodość był bardzo zepsuty, a przytem pozbawiony rozsądku; uważając sprawę Rzymu za całkowicie przepadłą, przyjął on ponętną propozycję, by sojusz rzymski zmienić na kartagiński. Gdy posłowie rzymscy przyszli do niego, by odnowić układ, niegdyś z jego dziadem zawarty — on ich zuchwale zapytał, co to im się przytrafiło z Hannibalem pod Kannami; «posłowie kartagińscy — dodał jadowicie — opowiadają rzeczy nieprawdopodobne». Wówczas naczelnik poselstwa rzymskiego powiedział, że wróci do niego wówczas, gdy Hieronim będzie w usposobieniu poważniejszem.
Do otwartego zerwania zresztą nie doszło. Hieronim w kilka miesięcy zmarnował całą tę miłość ludzi, którą jego dziad uzyskał swem pięćdziesięcioletniem mądrem i łagodnem panowaniem i zginął jako ofiara sprzysiężenia. Syrakuzy na nowo stały się republiką. Ale bezład, który powstał skutkiem zagłady tyrana, dał możność zwolennikom Kartaginy łowić ryby w mętnej wodzie. Powoli ludzie ci swój cel osiągnęli: Syrakuzy zawarły sojusz z Kartaginą przeciw Rzymowi.
Dla Rzymu cios to był straszny. Zapewne siły republiki Syrakuzańskiej były niewielkie, a przytem osłabione zamętem wewnętrznym; ale niebezpieczeństwo polegało na tem, że Kartagina uzyskała znów możność oparcia się na Sycylji, skąd w każdej chwili mogła wyciągnąć pomocną rękę Hannibalowi w Bruttjum. I chociaż Rzym właśnie w owym czasie oblegał Kapuę, ostatnie siły wytężył, aby nie dopuścić do rozwoju potęgi kartagińskiej na Sycylji. Wysłał tam swego najlepszego wodza Marcella, «miecz Rzymu», i nawet skorzystał z wojny, jaka wybuchła na Sycylji, aby tam ustanowić przykład zbawiennej surowości: resztki «legjonów kanneńskich» posłano na wyspę, zakazując im powrotu do Italji póty, póki się wojna nie skończy. I choć nieraz «Kanneńczycy» błagali, aby z nich zdjęto owo piętno hańby, senat był nieubłagany. «Zbiegi, co porzucili swych towarzyszów na polu bitwy, nie powinni wracać do ojczyzny, póki nie odkupią wobec niej swego grzechu.»
Można podziwiać wytrwałość Rzymu i jego senatu, a jednak serce krwią się zalewa, gdy się pomyśli, że włócznie legjonów były zwrócone przeciw najwspanialszemu miastu greckiemu, przeciw istotnej perle całego Zachodu. Długoletni pokój, którym Syrakuzy cieszyły się za czasów Hierona, ozdobił je wszelkiemi czarami sztuki greckiej; ze wspaniałością świątyń starych i nowych współzawodniczyły nader piękne budynki świeckie, zarówno publiczne jak prywatne; między kolumnami na placach zachwycały wzrok posągi z marmuru i spiżu. Było to właściwie nie jedno miasto, lecz cztery połączone ze sobą, przyczem każde było własnym murem otoczone: naprzeciw «Wyspy», najstarszej części miasta z twierdzą (zaznaczymy tu, że to jedyna część Syrakuz dziś zabudowana), promieniała na lądzie bogata Achradina, którą zapełniały wytworne domy magnatów i kupców; tuż obok była dzielnica Tyche, nazwana tak od imienia świątyni tego bóstwa (po łacinie Fortuna) oraz Neapolis t.j. Nowe Miasto. Co do rozmiarów Syrakuzy nie ustępowały Rzymowi, ale co do piękna i wytworności życia znacznie go przewyższały.
I otóż to miasto stało się teraz teatrem wojny, która go nic nie obchodziła. Kartago znów nie pospieszyła mu z dostateczną pomocą; Syrakuzanie w walce z żelazną siłą Marcella skazani byli wyłącznie na swoje własne środki, na pospolite ruszenie obywateli oraz na najemników. I kto wie, czy długo byliby zdolni wytrzymać oblężenie, gdyby nie genjalna wynalazczość jednego z obywateli, Archimedesa.
Z powołania Archimedes był matematykiem; uzupelnił on naukę geometrji, obliczywszy objętość walca (cylindra) i kuli, a tak dumny był tem odkryciem, że nakazał na swym nagrobku wyobrazić te dwa ciała. Mechanikę i połączone z nią częściowe działy fizyki (nowoczesnej) uważał za «geometrję dla zabawy» i patrzył na nie z góry. Jednakże zbogacił również fizykę i mechanikę nieśmiertelnemi odkryciami. Jeszcze za Hierona, swego protektora, Archimedes, rozwiązując zadanie, jakie mu król postawił, odkrył t. zw. ciężar gatunkowy: do tego zdarzenia naukowego odnosi się jego znakomity okrzyk: beureka t.j. «znalazłem!». Teraz go pociągnęło zadanie z mechaniki: za pomocą siły najmniejszej wykonać pracę możliwie największą. Nie tyle odkrył on, ile rozwinął i ułożył w system własności mechaniczne dźwigni i płaszczyzny pochyłej (t.zw. śruba Archimedesa); powodzenie tych badań podnieciło go do zuchwałego orzeczenia: «dajcie mi punkt oparcia — a ja ziemię z posad ruszę».
Jako zwolennik zmarłego Hierona, Archimedes nie mógł popierać szalonej polityki jego następców. Gdy jednak wojna raz była zdecydowana, obowiązek obywatelski nakazywał mu pomagać ojczyźnie. I dopomógł jej sposobem wprost cudownym. Marcellus oblegał Syrakuzy od strony lądu i od strony morza: liczył na to, że zdobędzie miasto za pomocą szturmu floty. I oto ruszyły przeciw murom Achradiny i Wyspy ciężkie pentery, dźwigając na sobie wielką wieżę oblężniczą — gdy naraz na murze ukazuje się łańcuch olbrzymiego łabędzia, opuszcza się potworny hak, chwyta penterę, podnosi ją w powietrze, potrząsa wielokrotnie, przyczem załoga z niej się sypie jak liście jesienne — i nakoniec statek z hukiem pogrąża się w morze. Wiele takich forteli obmyślil Archimedes: zbudził w Rzymianach taką trwogę, że skoro tylko na murze ukazała się jaka belka, wnet oni krzycząc: «machina, machina!» uciekali z powrotem do swoich fortyfikacji.
Ale i Marcellus nie przerywał swych wysiłków. Zwykła taktyka żelaznego pierścienia powoli zaczęła brać górę. Runęła Tyche, runęła Neapolis. Teraz legjoniści rzymscy stali już pod murami pięknej Achradiny. Ze łzami patrzył oświecony i ludzki Marcellus na te cuda, skazane na zniszczenie. Ale legjoniści byli pełni wściekłości i dowódca wiedział, że nie powstrzyma ich od grabieży bogatego miasta. Nakoniec prawie jednocześnie padły ostatnie części miasta, Achradina i Wyspa. Zaczęła się grabież. Archimedes nie spostrzegł nawet, że miasto bylo wzięte; nie zauważył krzyku i zamieszania; umysł jego był cały pogrążony w nowem zagadnieniu naukowem, rysował i obliczał rylcem na piasku swego perystylu. Wdarli się do niego legjoniści, zbliżyli się gromadą. «Przyjacielu — rzekł do jednego z nich rozżalony mędrzec — nie zamazuj moich rysunków!» Ten, nie wiedząc, z kim ma do czynienia, zabił go bez namysłu. Dopiero gdy powiedział o Swym czynie Marcellowi, ten zrozumiał, co się stało. Kazał z honorem pochować Archimedesa, a rodacy ozdobili jego mogiłę takim pomnikiem, jakiego zmarły sobie życzył.
Wiele rzeczy pięknych zginęło po zajęciu miasta; niejedno przecie ocalało i Marcellus wziął, co mógł, ze sobą, aby swe rzymskie budowle ozdobić utworami genjuszu greckiego. Wówczas to poraz pierwszy naród rzymski poznał wspaniałości sztuki greckiej. Niewątpliwie wplyw jej na rozwój przyszłego władcy świata był wielce dobroczynny; a jednak ludzie oświeceni w Rzymie nie pochwalali tego gwałtu nad zwyciężonymi i przeciw chciwości Marcella chętnie powoływali się na surowość Fabjusza Kunktatora, jaką ten okazał po wzięciu Tarentu. Kiedy najbliżsi radzili mu, aby zabrał ze sobą posągi z marmuru i spiżu — Fabjusz z uśmiechem odrzekł: «Nie, pozostawmy Tarentczykom ich rozgniewanych bogów!»
Najgorsze bylo to, że przyklad Marcella wywołał naśladownictwo ze strony licznych pożądliwych namiestników rzymskich zarówno w Sycylji jak też później w dzielnicach Wschodu greckiego. Rzym zdobił się trofeami zwyciężonej Grecji, a w jej synach pękało serce na widok tego, jak nielitościwy zwycięzca zabierał sobie to, co dla nich stworzyli wielcy artyści ich wielkiej przeszłości.
Padły Syrakuzy — padły na zawsze (r. 212). Odtąd już się o nich prawie nie mówi w historji. Pod panowaniem rzymskiem zostały one stolicą zjednoczonej prowincji Sycylji, rezydencją namiestników rzymskich — i kwitły spokojnie, jako miasto prowincjonalne. Ale po upadku potęgi Rzymu zaczęły też ubożeć i upadać Syrakuzy — i dziś jest to niewielkie miasto, które obejmuje zaledwie starą Wyspę. I ze smutnem uczuciem błądzi podróżny po wypalonej równinie, śród gruzów świątyń, teatrów, kamieniołomów — resztek dawnej wspaniałości Achradiny, Tyche, Neapolu.
Jednakże ani sprawy macedońskie ani sycylijskie nie doprowadziły do rozwiązania wojny; stało się to w tym samym kraju, w którym wojna się rozpoczęła, t. j. w Hiszpanji. Widzieliśmy już, jak w pierwszym roku tej wojny (218) senat wyprawił tam wojsko, którem dowodził Gnejusz Korneljusz Scypjo; po bitwie nad Trebją przyłączył się do niego też i jego brat Publjusz Scypjo — i zaczęła się sławna dziesięcioletnia działalność Scypjonów w Hiszpanii, która się nie przerwała już aż do chwili ostatecznego wywalczenia tego kraju od Kartaginy. Rzymianie wykazali w tej sprawie zwykłą swoją przezorność i wytrzymałość: wiedząc, jakie znaczenie ma dla Kartaginy Hiszpanja, senat rzymski nawet w najcięższych dla siebie chwilach, po Trazymenie, po Kannach, nie odwoływał do Italji legjonów hiszpańskich.
Zadanie Scypjonów było podwójne: zwyciężyć Kartagińczyków i odciągnąć od nich plemiona hiszpańskie: jedno i drugie wykonali oni znakomicie. Przedewszystkiem wyzwolili od Kartagińczyków ziemie między Pirenejami a Ebrem, gdzie wojsko punickie miał pod swą władzą dowódca drugorzędny; trudniejszem stało się zadanie, gdy chorągwie rzymskie przedarły się na drugi brzeg Ebro. Tu mieli przeciw sobie samego Hazdrubala Barkasa, który był dostojnym bratem Hannibala. Unikając bitw stanowczych, Rzymianie szli naprzód powoli, powiększając koło swoich zwolenników. Doskonałe wrażenie zrobiła odbudowa Saguntu, który szczodrze został wynagrodzony za swą wierność Rzymowi. Scypjonowie kazali wszędzie wykupić wszystkich zaprzedanych w niewolę Saguntczyków i powrócić ich na ziemię rodzinną. Stolicą swoją uczynili miasto nadmorskie Tarrakonę, która stała się przeciwnikiem stolicy punickiej, Nowej Kartaginy.
Zatrwożyli się Punowie: na pomoc Hazdrubalowi Barkasowi posłali nowe wojsko z nowym dowódcą, Hazdrubalem synem Gisgona; trzecią armią dowodził młodszy brat Hannibala, Magon Barkas. Rzym nie był w stanie należycie wzmocnić wojsko Scypjonów; nie skończył jeszcze z wynikami klęski pod Kannami. Scypjonowie zmuszeni byli oprzeć się na pomocy licznego plemienia Celtyberów, którzy zamieszkiwali średnią część półwyspu. Pomoc zdawała się zapewniona; i oto naciskani z dwóch stron, Scypjonowie popełnili fatalną nieostrożność: siły swoje rozdzielili. Kartagińczykom było to dogodne; przekupiwszy Celtyberów, namówili ich, by w czasie najgorętszej walki opuścili swoich sojuszników. Tak owa bitwa — bitwa pod Amtorgisem (212) skończyła się pogromem armji rzymskiej; obaj Scypjonowie padli.
Wieść ta jak piorun uderzyła w Rzymian. Zdawało się, że wybawienie było tak bliskie: Kapua właśnie poddała się niedawno, upadek Syrakuz oczekiwany był z dnia na dzień, Hannibal w Bruttjum doprowadzony był do ostatecznego upadku — i nagle na Zachodzie zbierać się zaczęła nowa burza. Wszystkie powodzenia sześcioletniej wyprawy zostały zmarnowane: Hiszpanja do samego Ebro na nowo uznała nad sobą władzę Kartagińczyków; Saguntowi groziło drugie zburzenie; a główna rzecz w tem, że Hazdrubal mógł lada dzień przedostać się poza linję Ebro, opanować pasma gór Pirenejskich i z nowem wojskiem runąć na wyczerpaną Italję.
W tej straszliwej chwili zbawcą nadziei rzymskich w Hiszpanji okazał się prosty żołnierz konny z rozbitej armji Gnejusza Scypjona — Gajus Marcjusz; dzięki jego umiejętnym operacjom resztki rozgromionych legjonów udało się ocalić poza Ebro. Gdy zaś żołnierze obrali go swym naczelnikiem, prowadził sprawę w sposób tak wyrachowany i mądry, że nietylko się utrzymał do przyjazdu nowych wojsk rzymskich, ale uzyskał pewne nietyle istotne, ile pokrzepiające powodzenia. W ten sposób Hiszpanja do Ebro zachowana została dla Rzymu: a to było podstawą przyszłych sukcesów.
Tem ważniejszą było rzeczą znaleźć dostojnego następcę obu zabitych pod Amtorgisem dowódców. Zadanie było trudne; ochotnicy nie stanęli. Naraz usługi swe ofiarował człowiek, na którego wobec jego młodości nikt nia zwracał uwagi. Był to Publjusz Korneljusz Scypjo, syn zabitego Publjusza Scypjona, ten sam, który pod Tycynem ocalił życie swego ojca, który po bitwie pod Kannami rozbił spisek, uknuty w celu porzucenia Rzymu. Nadzwyczajne zdarzenia, w których młodzieniec ten od wczesnych lat brał udział, rozwinęły w nim prócz męstwa i rozsądku także i głęboką religijność; często modlił się na Kapitolu i sądził samego siebie również, jako będącego pod osobliwą pieczą bogów opiekunów Republiki. Bądź jak bądź, senat rzymski nie uważał za rzecz możliwą przyjąć na swą odpowiedzialność wyboru tak młodego dowódcy, który nawet nie był pretorem; pozostawił wyrok w tej sprawie ludowi. Ale gdy Scypjo stanął wobec ludu — młody, piękny, skromny; gdy wypowiedział swą pierwszą mowę, zachwycającą i orzeźwiającą — w jednej chwili podbił wszystkie serca: jednogłośnie obrany został dowódcą armji hiszpańskiej, następcą władzy swego ojca i stryja.
Do dwóch zadań, jakie mieli jego poprzednicy, łączyło się trzecie: na wszelki sposób zatrzymać Hazdrubala Barkasa w Hiszpanji i nie dopuszczać go do przełęczy Pirenejskich. Młody Scypjo wiedział o tem i postępował odpowiednio. Wojsko hiszpańskie powitało go z zapałem; on ze swojej strony okazywał wielką cześć G. Marcjuszowi, widząc w nim swego głównego doradcę i pomocnika. Ale najwięcej ufał samemu sobie, do czego zresztą uprawniały go wybitne zdolności. Od swego wielkiego przeciwnika Hannibala nauczył się on wielu rzeczy, a przedewszystkiem tego, co tak trudno wchodziło do głowy dowódców rzymskich; nauczył się sztuki fortelów wojennych, skomplikowanych planów bitwy i innych przedsięwzięć. Rychło też znalazł sposobność zastosowania tej umiejętności.
Nie dopuściwszy, by ostygł zapał wojska — przeprowadził je za Ebro, nie mówiąc jednak nikomu, dokąd żołnierzy prowadzi. I swoi i nieprzyjaciele byli pewni, że Scypjo przygotowuje wyprawę przeciw jednemu z wodzów kartagińskich, którzy stali w głębi lądu. On jednak nagle skierował wojsko ku brzegowi morza — i Rzymianie znaleźli się pod wysokim murem stolicy punickiej w Hiszpanji, pod Nową Kartaginą.
Wydawało się to szaleństwem; toć póki on będzie tracił siły na bezowocne szturmy, nadejdą wojska kartagińskie i wezmą go między dwa ognie! Ale Scypjo wszystko przewidział: wiedział, że mały półwysep, na którym leżało miasto, oddzielony był od lądu zatoką, i że w tem miejscu Punowie, zaufani w tę ochronę przyrodzoną, nie zbudowali fortyfikacji zbyt silnych; wiedział też od rybaków tarrakońskich, że woda tu w czasie odpływu nie jest zbyt głęboka. I oto doczekał się dnia, gdy wskutek wiatru, dmącego od strony lądu, odpływ był szczególnie silny. Część wojska posłał, by szturm przypuścić do murów i w ten sposób odciągnąć uwagę oblężonych, a drugiej części pokazał uchodzącą wodę: «Patrzcie! Sam Neptun odsłania nam drogę do miasta! Idźmy za jego wezwaniem!» Wojsko rzuciło się w zatokę — i wkrótce miasto było w rękach Scypjona.
To bajeczne powodzenie miało wpływ najbardziej stanowczy na całą wyprawę hiszpańską.
Padła punicka stolica Hiszpanji, dumny twór Hazdrubala Pierwszego — a wraz z nią dostala się w ręce Rzymian nie tylko olbrzymia zdobycz, cale zaopatrzenie wojenne armji kartagińskiej, ale i zakładnicy z całej Hiszpanii, dzięki którym Punowie trzymali w posłuchu niepokorne ludy hiszpańskie. Scypjo miał zupełne prawo do tryumfu, a jednak zmuszony był wyznać, że jakkolwiek jego umiejętność dowodzenia jest wielka to jednak ma on do czynienia z wrogiem, który bynajmniej w niczem mu nie ustępuje.
Hazdrubal Barkas zrozumiał, że dalsze powodzenie w Hiszpanji jest wykluczone dla Kartagińczyków. Jedyna nadzieja — to przeprowadzić wojska do Italji, złączyć się ze starszym bratem i razem zaatakować Rzym. Poruczywszy bratu młodszemu Magonowi oraz Hazdrubalowi synowi Gisgona, by ratowali, co można, sam z głównemi siłami ruszył ku Pirenejom. Scypjo był spokojny: wszystkie przejścia bliskie morza Śródziemnego były przez niego mocno zajęte. Ale tu Hazdrubal wykazał właściwą Baskidom genjalną śmiałość. Ruszywszy z wojskiem ku źródłom Tagu, przeszedł przez dzielnice ludów dzikich, z imienia ledwie znanych Rzymianom, dotarł do najdalszych przełęczy Biskajskich, przedarł się przez nie — i wcześniej był w Gallji, nim wogóle Scypjo dowiedział się o jego wyprawie. Wiele zarzutów słyszeć się dało wówczas przeciw młodemu dowódcy: «wypuściłeś Hazdrubala!» Ale nic na to nie można było poradzić. Również piorunujące były i wszystkie inne działania brata Hannibala. Rzymianie mieli nadzieję, że go zatrzymają na długiej drodze do Italjj — zdarzyła się rzecz wprost odwrotna. Nauczeni przez doświadczenie ze starszym Barkidą, Gallowie zrozumieli, że dla nich daleko korzystniej przepuścić możliwie prędko tę burzliwą chmurę, która wcale nie dla nich przechowywała swe gromy. Jedna po drugiej płynęły do Rzymu niepokojące wieści: Hazdrubal nad Rodanem! Hazdrubal pod Alpami! Hazdrubal w dolinie Padu, tryumfalnie przyjęty przez Galów cyzalpińskich!
Tak się zaczął dla Rzymian rok 207, najgroźniejszy z całego dziesięciolecia. Co będzie teraz? Nowa Trebja, nowy Trazymen, nowe Kanny — tem okropniejsze, że teraz dwaj wielcy Barkidzi trzymają w swych kleszczach osłabioną zmaganiami Italję. Trzeba było pomyśleć o naczelnikach. I znów senat okazał doskonałe zrozumienie sprawy: przedstawił narodowi jako kandydatów na konsulów M. Liwjusza (inny to — obrońca Tarentu) oraz G. Klaudjusza Nerona. Pierwszy z nich był człowiekiem dzielnym, lecz ponurym; usunięty był od wszelkich działań od chwili, gdy zapadł przeciw niemu niesprawiedliwy wyrok w sądzie ludowym; drugi, choć odznaczał się zaletami, ale tylko w przedsięwzięciach drugorzędnych. Liwjusz wysłany został przeciw Hazdrubalowi, Nero przeciw Hannibalowi — i Rzym czekał, co będzie dalej.
Wszystko dotychczas udawało się Hazdrubalowi: pierwszą poważną przeszkodą dla niego, tak samo jak dla Hannibala — była Stradella. Placencji i on nie był w stanie zdobyć, a Gallowie domagali się usunięcia tej drzazgi ze swego ciała; po bezowocnem oblężeniu ruszył dalej drogą między Apenninem a morzem Adrjatyckiem, aby się połączyć z bratem. Udało mu się przekroczyć granicę Italji właściwej, ale tu nad rzeką Metaurem napotkał wojsko konsula Liwjusza.
W tym czasie i Hannibal opuścił Bruttjum: podniecony nową nadzieją, złamał on opór konsula Nerona, ruszył do Apulji, pod Kanny — świadka swojej sławy — i tu zaczął oczekiwać gońców od brata. Gońcy wyruszyli, ale wpadli w ręce Nerona, i ten od nich się dowiedział, że Hazdrubal zamierza znieść Liwjusza i skierować się do Umbrji, gdzie wyznaczył punkt niedaleko Rzymu — tam właśnie prosi, aby i brat się przedostał, aby razem iść na stolicę. I owóż teraz ten plan, który był tajemnicą dla Hannibala, stał się znany Neronowi.
Pod wpływem tej wiadomości Nero powziął myśl śmiałą do szaleństwa. Pozostawiwszy tylko część wojska w obozie — przekonany, że Hannibal jeszcze kilka dni czekać będzie wieści od brata — wziął ze sobą najlepsze oddziały i w bystrych pochodach ruszył do Umbrji i dalej na spotkanie Liwjusza. Ten pocichu go wpuścił do swego obozu, nie rozszerzając jego pomiarów, aby Hazdrubal nie domyślił się przybycia posiłków. Wierny swemu planowi wódz kartagiński zaczął przeprawę przez Metaur: opór Liwjusza go nie niepokoił; spodziewał się tego i rozważnie poprowadził bitwę.
Nagle, w momencie stanowczym, na tyłach ukazuje się z wojskiem drugi konsul Nero, który, walcząc z Hannibalem, rzekomo miał się znajdować w Apulji. Jak się to mogło zdarzyć? Czyżby Hannibal był rozbity? Wszelki odwrót był zamknięty: pozostawało tylko na miejscu walczyć przeciw jednemu i drugiemu wrogowi. Całe wojsko Hazdrubala zginęło w tej nierównej walce; sam dowódca, walcząc jak lew, padł razem z innymi.
Zwycięstwo Rzymu było całkowite: dzień nad Metaurem zniweczył ostatnią nadzieję Hannibala. Sam on wciąż jeszcze stał w Apulji, nie podejrzewając, że jego przeciwnik odszedł. Obaj konsulowie śpieszyli z powrotem, zanim podstęp zostanie odsłonięty. Ze zdumieniem spostrzegł Hannibal nagłe wzmocnienie obozu nieprzyjaciela. Bolesne rozwiązanie zagadki rychło nadeszło. W istocie okrutny Nero nie uląkł się splamienia swej sławy wojennej aktem wstrętnej, bezprzykładnej u Rzymian złośliwości: w czasie, gdy Hannibal z coraz bardziej rosnącym niepokojem czekał wieści o bracie, Nero po przez wał obozu kazał mu rzucić odrąbaną głowę Hazdrubala. Zaprawdę, teraz wszystko stało się jasne: «Poznaję szczęście Kartaginy!» zawołał skazany dowódca skazanego miasta — i posępny wrócił do Bruttjum, aby tam oczekiwać zakończenia swych przeznaczeń.
Teraz wypadki potoczyły się nader szybko. Rok następny przyniósł Rzymianom pożądaną wieść o podboju Hiszpanji — i o wygnaniu stamtąd sił kartagińskich. Przywiózł tę wiadomość sam Scypjo i było oczywiste, że w nagrodę należał mu się konsulat na r. 205. O jedno tylko szedł spór: czy prowadzić wojnę w ltalji, aby wygnać z niej Hannibala, czy też przerzucić się do Afryki, licząc na to, że zagrożona Kartago sama dla ocalenia wezwie swego wielkiego dowódcę. Scypjo, lubując się w postanowieniach śmiałych, żądał tego ostatniego; przeciwstawił mu się stały obrońca środków ostrożnych, posiwiały Fabjusz Kunktator. Senat powziął uchwałę pośrednią: jako prowincja wyznaczona została młodemu konsulowi Sycylja, ale otrzymał polecenie udania się do Afryki, o ile uzna to za rzecz użyteczną. Oczywiście tak też uczynił, lecz ponieważ zatrzymały go przygotowania, stało się to możliwe dopiero w r. 204.
Tu w Afryce rozegrał się w ciągu dwóch lat następnych ostatni akt wielkiej tragedji śródziemnomorskiej. Aby go zrozumieć, obaczmy, jak stały tam sprawy kartagińskie.
Oprócz właściwej ziemi kartagińskiej, stosunkowo niewielkiej, musimy tu między Saharą a morzem rozróżnić dzielnice sprzymierzonych z Kartaginą miast fenickich, z których większa część leżała na Małym Syrcie; nazywano je zazwyczaj wyrazem greckim «emporia» t.j. porty handlowe. Nie bacząc na pokrewieństwo plemienne z miastem naczelnem, odnosiły się do Kartaginy niechętnie; już w czasie pierwszej wojny punickiej przeszły na stronę Regulusa, a po jej zakończeniu oddały się najemnikom; teraz zaś, rzekłbyś, gotowe były zamienić władzę kartagińską na jakąkolwiek inną: — rażące przeciwieństwo z wiernością sojuszników latyńskich Rzymu. — Dalej na zachód, w obecnym Algierze, leżała Ukraina kartagińska: stepy Numidyjskie, niezależne od Kartaginy, jednak znajdujące się pod czarem jej kultury; one to dostarczyły najlepszą konnicę do armji hiszpańskiej Barkidów. Z licznych plemion numidyjskich najpotężniejszem było to, nad którem panował «król» Syfaks; z pośród: niezależnych od niego «książąt» numidyjskich najznaczniejszy był Gaja. Gdy zaczęła się wojna, Syfaks, odczuwając ucisk Kartaginy i chcąc mieć zwierzchnika raczej dalszego niż bliższego, skłonny był do sojuszu z Rzymem; z tegoż samego powodu Gaja życzliwie był usposobiony dla Kartaginy.
Magnaci kartagińscy, członkowie senatu, rządzącego miastem i Afryką, zazwyczaj przywiązywali do siebie królików i książąt sąsiednich, półdzikich ziem, nietylko widokami korzyści materjalnych, ale także małżeństwami, zawieranemi między owymi książątkami a córkami senatorów. Tym sposobem wyzyskiwano w celach państwowych bajeczną urodę wschodnią obywatelek punickich. Przykład taki widzimy i tutaj. Przywódcą partji Barkidzkiej podczas nieobecności Hannibala był znany nam już Hazdrubal syn Gisgona; otóż dążąc do umocnienia podstaw sojuszu Kartaginy ze starym księciem Gajem, doprowadził on do zaręczyn jego syna, młodego i dzielnego Masynissy ze swoją prześliczną córką Sofonisbą, będącą wówczas jeszcze podlotkiem. Kiedy następnie udał się do Hiszpanji na pomoc Barkidom, wziął ze sobą Masynissę, jako swego przyszłego zięcia i — nie zawiódł się na nim: Masynissa ze swą waleczną drużyną był bardzo użyteczny; głównie też dzięki niemu dowódcy kartagińscy uzyskali stanowcze zwycięstwo nad obu Scypjonami pod Amtorgisem w 212 r.
Ale później okoliczności się zmieniły. Gaja umarł w rodzinie książęcej zaczął się bezlad, gorliwie podsycany przez Syfaksa, któremu w końcu udało się zawładnąć calem dziedzictwem Masynissy. Z drugiej strony z chwilą gdy Hazdrubal Barkas udał się do Italji (208), dla Kartagińczyków stało się ostatecznem niebezpieczeństwem bronić Hiszpanji przeciw rosnącej wciąż potędze Scypjona. Uchwaliwszy opuszczenie Hiszpanii (206), senat kartagiński dał swoim dwom tamecznym dowódcom dwa różne polecenia: Magon Barkas miał wraz ze swojem wojskiem iść do Italjj na pomoc Hannibalowi, Hazdrubal zaś syn Gisgona miał przewieźć swoich żołnierzy do Afryki, dla pomocy na miejscu.
Magon Barkas nie miał powodzenia, ale zapewne i nie liczył na nie: jego wyprawa do Italji była czynem nie nadziei, lecz rozpaczy. Udało mu się wojska przeprowadzić do Italji, zdobył nawet miasto nadmorskie Genuę, ale w bitwie z wojskiem rzymskiem został rozbity, raniony i umarł w czasie smutnej przeprawy do Afryki (204).
Hazdrubal syn Gisgona przeciwnie bardzo szczęśliwie wykonał swoje niezawiłe zadanie. Przygotowując obronę Afryki wobec nieuchronnej wyprawy Scypjona, z natury rzeczy zwrócił uwagę na sprawy numidyjskie. Pozbawiony tronu Masynissa stracił dla niego znaczenie jako sojusznik; bardzo cenny byłby Syfaks, ale ten już zawarł przymierze ze Scypjonem. Mimo wszystko mądry wódz kartagiński nie tracił nadziei. Scypjo był daleko, a Hazdrubal blisko — i przytem ze swą piękną córką Sofonisbą, która teraz już dorosła. Nie oparło się ogniste serce Syfaksa: ożenił się z córką Hazdrubala, zawarł sojusz z Kartaginą, a do Scypjona posłał zawiadomienie, aby ten w razie przeprawy do Afryki nie liczył na jego współdziałanie.
Dla Scypjona był to straszny cios: sil własnych miał zbyt mało, aby prowadzić wojnę w Afryce, senat zaś nie mógł się zdecydować, by wypuścić legjony z Italji, dopóki w niej siedział Hannibal. Prawda, pewnem wynagrodzeniem za tę stratę było, że Masynissa przystał do niego — jakkolwiek niemile to było dla Scypjona podawać rękę człowiekowi, który spowodował klęskę, a może nawet i śmierć jego ojca i stryja. Ale po pierwsze była to pomoc bardzo nikła: Masynissa na razie nie mógł mu nic ofiarować, prócz siebie samego oraz niewielkiej bandy raczej zbójników niż żołnierzy. I to oparcie łatwo mogło runąć — Syfaks i Kartagińczycy gotowali obławę na wygnanego, lecz niebezpiecznego księcia i nie dziś to jutro mogli go unicestwić. I właśnie dla tego śmiały wódz rzymski postanowił wyprawy nie odkładać. Nie licząc na Numidję, jako miejsce wylądowania, Scypjon wybrał emporia na Małym Syrcie, tę podatną do zranienia piętę siły kartagińskiej, i kazał powiedzieć Masynissie, aby ten właśnie w tem miejscu czekał na niego.
Zdawało się jednak, że wszyscy bogowie są przeciw Scypjonowi. W czasie przejazdu nagle całą flotę otoczyła mgła: ani nieba ani morza nie było widać. Powoli — na chybi trafi — okręty płynęły dalej. Naraz morze rozjaśniło się cokolwiek: jakaś góra pokazała się na widnokręgu. «Cóż to jest?» zapytał Scypjo. «Przylądek Merkurego» — odpowiedział sternik; a w starożytności tak się nazywał teraźniejszy przylądek Bon, który dzieli zatokę Kartagińską od Małego Syrtu. «Doskonale — rzekł uradowany Scypjo — bierz bardziej na wschód» — to znaczy do emporjów. Znowu mgła, tuman; znowu jasność. Ziemia — podpływają. Co za ziemia? Jak się okazało — jest to pobrzeże Utyki, na zachód od Kartaginy! Utyki, która była najwierniejszym przyjacielem i sojusznikiem Kartaginy! Masynissa tymczasem czekał w emporjach, zgoła w innym kierunku.
Nie było co robić: omyłka była nie do poprawienia. W tem nieszczęściu było przynajmniej tyle dobrego, że wojsko kartagińskie znajdowało się daleko, nikt nie przeszkadzał wylądowaniu. Jako człowiek o postanowieniach szybkich, Scypjo natychmiast zaczął oblegać Utykę, myśląc, że może i tu mu się tak powiedzie, jak niegdyś w Nowej Kartaginie. Ostatecznie oblężenie to nie doprowadziło do niczego: ale za to przyłączył się do Scypjona Masynissa, który z nadzwyczajną śmiałością przedarł się z emporjów poprzez kraj nieprzyjacielski. Wprawdzie, zwolna zdążył przybyć i Hazdrubal z Syfaksem, ale tymczasem nadeszła jesień, postanowili więc rozłożyć się w obozowisku zimowem. Scypjo uzyskał w ten sposób czas do nabrania oddechu — i skorzystał z tego z właściwą mu pomysłowością.
Udał, że pragnie pokoju i że widzi pośrednika w Syfaksie, jako swoim dawnym sprzymierzeńcu. Miłość własna barbarzyńcy została mile połechtana tem zaufaniem; chętnie przyjmował posłów rzymskich, a mieli oni tajne polecenie, aby sprawę przeciągać, a tymczasem starannie poznać urządzenie obozowiska nieprzyjaciół. Minęła zima, nadeszła wiosna r. 203; pod jakimś dogodnym pozorem Scypjo przerywa układy i — skorzystawszy z ciemnej i burzliwej nocy — posyła ludzi zaufanych, by rzucić ogień w namioty numidyjskie. Natychmiast oba obozy zapłonęły ogniem; powstała panika, uciekający natknęli się na straszliwe włócznie legjonistów rzymskich. Wielu z nich wówczas Rzymianie wycięli, sami nie ponosząc żadnej straty; Hazdrubal i Syfaks tylko resztę swych wojsk zdołali ocalić.
Ta reszta jednak była wcale pokaźna; zwłaszcza Syfaks mógł się z łatwością obejść bez nowego werbunku; na «Wielkich Polach» uzna] za rzecz możliwą wystąpić przeciw legjonom rzymskim. Ale nie miał powodzenia; talent wojenny Scypjona wystąpił tu w pełnym blasku i ta pierwsza wielka bitwa na gruncie kartagińskim zakończyła się dlań korzystnie.
Syfaks cofnął się, aby bronić stolicy swej Cyrty, ale Scypjo i tu nie dawał mu spokoju. Sam zajęty rozszerzeniem swego terytorjum w dzielnicy nadmorskiej, przeciw królowi numidyjskiemu wysłał konnicę pod rozkazami swego przyjaciela Leljusza oraz Masynissy. Pod Cyrtą dopędzili nieprzyjaciela; odbyła się jeszcze jedna bitwa, w której Syfaks nie tylko został rozbity, ale i dostał się do niewoli. Nie tracąc ani chwili czasu, Masynissa pobiegł do Cyrty i do pałacu królewskiego; tu na progu spotkała go dawna jego narzeczona, teraz żona jego wroga Syfaksa. Jedną tylko miała prośbę: «nie oddawaj mnie żywą Rzymianom!». Zadrgało serce Numidy na widok pięknej kobiety; nie wiele myśląc, wyciągnął do niej rękę i natychmiast odprawił z nią gody ślubne.
Ale radość jego była krótkotrwała. Nazajutrz zjawił się Leljusz z konnicą rzymską: ca gdzie królowa, żona Syfaksa, córka Hazdrubala?» — «Ona jest teraz moją żoną» — rzekł markotnie Masynissa. — «Zechciej ją natychmiast odesłać do naczelnika» — zimno zauważył Rzymianin. Z trudem przekonał go nieszczęsny nowożeniec, aby jej dać pokój, póki Scypjo nie powie swego zdania. Ale Scypjo był tej samej myśli, co jego przyjaciel. Pamiętał, że piękność córki Hazdrubala przyczyniła mu daleko więcej szkody, niż cała sztuka wojenna jej ojca, i nie zamierzał bynajmniej losu wojny uzależniać od żaru serc afrykańskich. Najwyższe pochwały oddał rycerskim czynom Masynissy, ale surowo potępił jego małżeństwo. «Ty prowadzisz wojnę nie sam osobiście, lecz pod chorągwiami narodu rzymskiego; żona króla-wroga, córka dowódcy-wroga jest branką narodu rzymskiego i powinna mu być wydaną». Z goryczą w sercu Masynissa ustąpił. Żonie posłał list: «Mogę tylko wypełnić twą pierwotną prośbę: żywą nie wydać cię Rzymianom»; przy liście byla czara trucizny. Z pogardliwym uśmiechem dumna córka patrycjusza kartagińskiego przyjęła list i czarę. «Dzięki i za to; powiedz jednak memu mężowi, że jego dar byłby mi o wiele milszy, gdyby to nie był dar poślubny». To mówiąc, wypiła jadowitą zawartość kielicha.
Ojciec jej przedtem już skończył życie samobójstwem; teraz Kartago miała jednego tylko obrońcę, Hannibala. Senat wyprawił do niego posłów, żądając, aby swoje wojska przeprawił do Afryki dla obrony ojczyzny. <Ze zgrzytem i jękiem — opowiada historyk rzymski Tytus Liwjusz — i ledwie łzy powstrzymując, wysłuchał on słów poselstwa. «Teraz już mnie otwarcie wzywają z powrotem, a przedtem robili to skrycie, odmawiając mi posilków i pieniędzy. Nie, to nie naród rzymski zwyciężył Hannibala; zwyciężył go senat kartagiński swem niedowierzaniem i zawiścią!» I oto wreszcie w r. 203, w piętnaście lat po swem piorunowem przybyciu do Itali, w trzydzieści dwa lata po swej «przysiędze Hannibalowej», którą wypełnił do końca, lew afrykański wrócił na swe stare legowisko.
Wolniej odetchnęła Italja, ale radość, że groźny wróg ją opuścił, zatruta była trwogą: co się stanie teraz ze Scypjonem i jego wojskiem, gdy przeciw niemu wystąpi sam niezwyciężony dotychczas Hannibal? Wszyscy mieli w pamięci ostrzeżenia starego Kunktatora: sam on jednakże miał już nie dożyć zaprzeczenia swych ostrzeżeń: umarł tejże zimy (203—202), mając lat dziewięćdziesiąt.
Hannibalowi zima ta upłynęła na przygotowaniach. Trzeba było zebrać wszystkie siły kartagińskie dla bitwy stanowczej; należało też i samo miasto przysposobić do przypuszczalnego oblężenia. Na wiosnę r. 202 obaj dowódcy ruszyli z wojskiem przeciw sobie; zetknęli się pod Zamą na południowo-zachód od Kartaginy. Przed bitwą Hannibal zaproponował swemu przeciwnikowi spotkanie dla układów: liczył na urok swego imienia i swej osoby; sądził, że Scypjo cofnie się przed strasznem ryzykiem i przystanie na pokój, korzystny dla Kartaginy. «Pamiętaj, rzekł mu — ty jesteś teraz tem, czem ja byłem nad Trazymenem, pod Kannami; nie kuś kaprysów fortuny wojennej!» Ale Scypjo nie przychylił się do jego warunków: bitwa stała się nieuniknioną.
w bitwie tej obaj dowódcy przewyższyli sami siebie; zdumiewająca zwłaszcza byla sztuka, z jaką Hannibal umiał wyzyskać siły swej różnoplemiennej armji. Ale i jego genjusz nie był w stanie powstrzymać miecza przeznaczeń, który nad nim zawisł. Zwyciężyła wypróbowana wytrwałość legji rzymskich; zwyciężyła wszystko łamiąca odwaga wojowników konnych Masynissy, teraz bardzo licznych. Pod Zamą zakończyła się wielka tragedja śródziemnomorska; zaszło na wieki słońce Kartaginy, Rzym zaś z wojny tej wyszedł jako władca całej zachodniej polowy ówczesnego świata cywilizowanego — a przytem bez współzawodnika również i na Wschodzie.
Istotnie teraz pozostawało tylko zawrzeć pokój. Ważniejsze warunki tego pokoju były następujące:
1) Kartago zachowuje swą niezawisłość i całe terytorjum w Afryce, ale nie ma prawa prowadzić wojny czy to w Afryce czy poza Afryką bez pozwolenia narodu rzymskiego.
2) Hiszpanja przechodzi pod władzę Rzymu.
3) Masynissa zostaje uznany za króla całej Numidji, i Kartago zawiera z nim sojusz.
4) Kartago obowiązuje się płacić Rzymowi daninę coroczną w ciągu lat pięćdziesięciu.
5) Kartago wydaje Rzymowi całą swoją flotę wojenną, prócz dziesięciu tryrem, oraz wszystkie swoje słonie wojenne.
Jak widzimy z tych warunków, Rzym zrzekł się nabytków terytorjalnych w Afryce; poprzestał tu jedynie na tem, że podniósł wysoko Masynissę, który istotnie okazał się wiernym jego sojusznikiem przez cały ciąg swego długiego żywota.
Pozbawiona swej potęgi Kartago przestała być dla Rzymu niebezpieczną: nigdy już nie wyleczyła się z otrzymanych ran. Natomiast w Europie przy zwycięskim Rzymie została Sycylja w całych rozmiarach, nie wyłączając Syrakuz, które odtąd były jej stolicą.
Uzyskał też Rzym Hiszpanję, którą podzielił na dwie «prowincje», Bliższą i Dalszą. Wprawdzie pod nazwą tej «Hiszpanji» należy rozumieć nie cały półwysep Pirenejski, tylko jego dzielnice nadśródziemnomorskie: podbój obwodów centralnych i nadoceanicznych zajął jeszcze koło dwustu lat. Bądź co bądź, Rzym miał obecnie cztery prowincje: Sycylię (całą), Sardynję (z Korsyką), oraz dwie Hiszpanje. Główna zaś rzecz, że odtąd w Italji Rzym był pełnym gospodarzem: jego dzielnica latyńska wyszła z próby bardziej zjednoczona niż przedtem, a sojusznicy italscy po upadku i wzięciu Kapui ostatecznie uznali go za swego naczelnika. Na Rzym były również zwrócone oczy pozostałego świata cywilizowanego: wszyscy widzieli w nim wykonawcę jego losów.