Rzeczpospolita Rzymska/Rozdział III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Rzeczpospolita Rzymska |
Wydawca | J. Mortkowicz |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Teraz w czterysta lat po założeniu Rzymu nadszedł najsławniejszy okres jego dziejów. Prawda, że obszar jego władania był nie większy od granic, w jakich się mieścił przed wygnaniem Tarkwinjusza. Ale miasta latyńskie, zachowując swą samoistność, uznawały pierwszeństwo Rzymu, jego «hegemonję», mówiąc wyrazem greckim — i sumiennie posyłały do legjonów rzymskich swoje oddziały pomocnicze, którym przewodniczyli konsulowie, dwojąc w ten sposób siły swej armji. Podbitym miastom Wolsków i Ekwów również pozostawiono samodzielność, ale musiały one ustąpić Rzymowi część swej ziemi; tam — zgodnie z prawem Licynjusza i Sekstjusza — osiedlono bezrolnych biedaków rzymskich, co wzmocniło dobrobyt Rzymu. Nadto Rzymianie, aby zapobiec możliwości powstań śród ludów podbitych, posyłali czasami do zajętych osad t. zw. kolonje, tworząc je już to wyłącznie z obywateli rzymskich (kolonje rzymskie), już to z Rzymian, ale z domieszką Latynów (kolonje latyńskie). Dzięki nim uzyskali pełną władzę w dzielnicy, która otrzymała nazwę Lacjum (Latium).
Należy jednak pamiętać, że owemi czasy tylko w tej dzielnicy mówiono po łacinie; ale i tu nawet niektórzy, jak Wolskowie lub Ekwowie, mieli swoje narzecza, pokrewne łacinie, ale odmienne od niej. Na północ pod Apenninem, jak wiemy, żyli Etruskowie; ich język najmniejszego podobieństwa nie miał do łaciny. Jeszcze bardziej na północ między Apenninem i Alpami grasowały dzikie hordy Gallów, którzy wciąż jeszcze naciskali na Etrusków, nie dając im możności ruchu. Większą zaś część ltalji na wschód i na południe od Lacjum prawie do samego morza zamieszkiwało potężne, lecz rozdrobnione plemię, które my podług jego głównej gałęzi określamy imieniem Samnitów; jezyk ich t. zw. oskijski (lingua osca), pokrewny łacinie — był wówczas najbardziej rozpowszechniony w ltalji i miał znaczenie daleko większe niż łacina.
Z tym ludem Samnitów zetknął się Rzym wówczas, gdy w nim zapanował spokój wewnętrzny. Powód był bardzo podobny do tego, który w swoim czasie wywołał wyprawę Gallów.
Na południe od Lacjum rozciąga się wzdłuż morza najżyźniejsza równina całej Italji, do dziś nazywana «Szczęśliwą Kampanją». Teraz panuje w niej u stóp Wezuwjusza Neapol; ale wówczas owo miasto nadmorskie było kolonją grecką, stolicą zaś Kampanji była leżąca nieco bardziej ku północy Kapua. Niegdyś założyli ją Etruskowie; było to jeszcze w okresie ich potęgi. Ale teraz oddawna już — jak i w całej Kampanji — panowali wychodźcy plemienia samnickiego i zapomnianą mowę etruską zastąpił język oskijski. Kapua niedarmo była stolicą «szczęśliwej» Kampanji: zdobywszy ją, górale zakosztowali zbytku i wygód i odwykli od surowości poprzedniego życia żołniersko-roboczego.
Teraz powtórnie Samnici zagrażali, że spłyną ze swoich gniazd góralskich, oczarowani pięknością błogosławionej doliny. Pierwszem miastem na ich drodze było Teanum, u samego podnóża gór. Teańczycy zwrócili się o pomoc do Kapui. Kampanowie — (tak się nazywali mieszkańcy Kapui) — nie byli przeciwni temu, by im dopomóc, ale nie ufali swym siłom. I oto, gdy Samnici, rozgniewani ich mieszaniem się w sprawę, posłali swoje oddziały również i przeciw nim — sami oni zwrócili się o pomoc do Rzymu.
W Rzymie przybycie posłów kampańskich wywołało wrzenie. Samnici — toć przecie nie są żadne przybłędy, jak Gallowie, ale starzy dobrzy sąsiedzi Rzymian; toć Rzymianie mają z nimi układy sojusznicze. Dlugo radził senat; ale ostrożność wzięła górę. «Samnici, to nasi związkowcy — odpowiedziano posłom — my nie możemy z nimi wojować. Jedyna rzecz, jaką możemy uczynić — to wyprawić do nich posłów, aby starali się sprawę załatwić pokojowo». — «A więc — zawołali delegaci w rozpaczy, — oddajemy wam Kapuę! Wasi sojusznicy nie ośmielą się niewątpliwie dotknąć waszych poddanych». Tego senat nie oczekiwał; Kapua po Rzymie była drugiem miastem w Italji, ale znacznie bogatszem i wspanialszem. Wobec tej pokusy zmiękł senat Rzymski. Kapua otrzymała obywatelstwo rzymskie, a Samnitom kazano powiedzieć, aby powstrzymali działanie nieprzyjacielskie przeciw miastu rzymskiemu. Samnici oczywiście nie posłuchali — i zaczęły się wojny samnickie, które z przerwami trwały blisko lat pięćdziesiąt (342 — 295).
Pierwsza zresztą była bardzo krótka; Rzym szeregiem bystrych ataków zwycięzkich odebrał Samnitom ochotę marnować siły na beznadziejne bitwy i strony walczące zawarly pokój, mocą którego Samnici zrzekli się Kapui, lecz zachowali prawa do Teanum. Natomiast bardzo niezadowoleni byli teraz Kampanowie. Żal im bylo Teanum, a co więcej wstyd, że w momencie trwogi małodusznej oddali swe miasto Rzymianom, wyrzekłszy się samodzielności. Naturalnie sami nie śmieli walczyć z Rzymem; ale z łatwością zauważyli, że hegemonja rzymska i śród plemion latyńskich wywoływała szmer niezadowolenia, nie mówiąc już o Wolskach i Ekwach, którzy z oburzeniem widzieli w swoich granicach kolonje rzymskie. Choć Kampanowie byli nader lichem wojskiem, lecz za to umieli chytrze intrygować. Cel swój osiągnęli — i pewnego pięknego dnia cale Lacjum oderwało się od Rzymu. Zamiast pierwszej wojny samnickiej wybuchła wojna latyńska.
Była ona również krótkotrwała. Oczywiście położenie było trudniejsze, ale Rzym nie stracił przytomności; korzystając z rozosobnienia nieprzyjaciół, mógł nad nimi zatryumfować. Wkrótce Latyni uznali się za zwyciężonych (338); znów Lacjum leżało u nóg Romy. Ale senat rzymski z mądrem umiarkowaniem skorzystał ze swego zwycięstwa; chciał, aby zwyciężeni nie tylko uznali jego władzę, lecz by ją uznali z ochotą. Tylko najoporniejsze miasta ukarano w ten sposób, że im części terytorjum zabrano; tym, którzy wyrazili żal z powodu buntu, Rzym nadał swoje obywatelstwo, zmieniając je tą drogą w t. zw. municipia. To znaczy, że obywatele danego miasta, np. Tusculum — zachowują własny samorząd, ale nadto korzystają również z praw obywateli rzymskich, biorą udział w wyborze konsulów rzymskich i innych magistratów, jak niemniej w głosowaniu nad nowemi projektami praw, wreszcie służą w legjonach rzymskich, nie zaś w pomocniczych oddziałach sojuszników.
Pamiętne były zwłaszcza w senacie rzymskim rozprawy o losach miasta wolskiego Privernum. W czasie wojny latyńskiej gród ten walczył do upadłego; teraz jego delegaci oczekiwali wyroku w swej sprawie. Senat, jak to łatwo zrozumieć, usposobiony był bardzo nieżyczliwie: były głosy, aby mieszkańców wysiedlić, aby miasto zburzyć i t. d. Konsul przewodniczący, który chciał dać posłom możność przebłagania senatu, zapytał ich przodownika: «A wy jakiego losu żądacie dla siebie?» — «Takiego — dumnie odparł Prywernata — na jaki zasługują ludzie, którzy wszystko poświęcili dla wolności».
Jeszcze bardziej zaszemrali senatorowie; konsul, wciąż jeszcze chcąc ich ułagodzić, zapytał znowu: «A jeżeli zawrzemy z wami pokój, jak wy go dochowywać będziecie?» — «Jeżeli dobry — wiernie i na zawsze; jeżeli zły — to do pierwszej sposobności, gdy go będzie można zerwać»» — <«To jest groźba!» — w podnieceniu wołali niektórzy; ale starsi i lepsi podziwiali szlachetną szczerość wysłannika. — «Kto nadewszystko kocha swobodę — rzekł jeden z nich — ten wart być Rzymianinem».
Privernum uzyskało prawa obywatelstwa rzymskiego — i dotrzymało słowa.
Co się tyczy Kampanji, to Rzym wzmocnił swoje w niej stanowisko, zakładając u podnóża gór Samnickich dwie kolonje. Wywołało to znów niezadowolenie Samnitów. «Na zawsze chcą nam zamknąć dostęp do równiny!» mówili wzburzeni. Inni przypuszczali, że to jeszcze niewystarczający powód do naruszenia umowy; ale partja wojenna, na której czele stał niejaki Brutulus Papjusz, uzyskała przewagę i wojnę wypowiedziano. Była to druga wojna samnicka (328—304).
W Rzymie konsul, któremu senat polecił prowadzić wojnę, właśnie ciężko zaniemógł; zmuszony był na swoje miejsce wyznaczyć dyktatora. Wyznaczył człowieka, którego przeznaczenie wybrało, aby się stał rzeczywistym bohaterem drugiej wojny samnickiej. Imię jego Lucjusz Papirjusz Kursor. Rosły i piękny, zręczny we wszystkich ćwiczeniach cielesnych, a zwłaszcza w sztuce biegania, dla czego też nazwany został Cursor — prócz niezwykłej znajomości spraw wojskowych, wyróżniał się jeszcze żelazną wolą. Był to właśnie czas, gdy Aleksander Wielki cały świat napełniał sławą swoich czynów na Wschodzie. Nikt nie mógł przewidzieć jego przedwczesnej śmierci — i w Rzymie niejeden, wielce zatroskany, pytał, co będzie, gdy Aleksander, podbiwszy Persję i Indje — przeniesie oręż na Zachód, aby przedewszystkiem zwyciężyć Italję. I pocieszali się myślą: «poślemy przeciw niemu naszego L. Papirjusza!»
Podług obyczaju przodków, Papirjusz, wyznaczony na dyktatora, od siebie wybrał t.zw. naczelnika konnicy (magister equitum), swego głównego pomocnika. Zgodnie z życzeniem senatu wybrał niejakiego Kwintusa Fabjusza. Następnie obyczaj wymagał, aby dyktator, zanim Rzym opuści, zapomocą znanych nam już <auspicjów» wybłagał łaskę bogów. Zrobił i to, ale spiesząc na spotkanie nieprzyjaciół, zrobił zanadto prędko. Znajdował się już w Samnium, gotów do walki z wrogiem, gdy naraz wróżbita mu powiedział, że bogowie nie przyjmują jego ofiar i modlitw: oczywiście jego auspicje rzymskie były „wątpliwe” — i należy je wykonać powtórnie. — Auspicia incerta były to dla wierzącego Rzymianina słowa równoznaczne z wyrokiem. Papirjusz natychmiast zajął ze im legjonem mocną pozycję na wzgórzu i Fabjuszowi, naczelnikowi konnicy, oświadczył, że pędzi do Rzymu, aby powtórzyć ceremonję wróżb. «Póki zaś — dodał — nie powrócę, zapewniwszy sobie laskę bogów, na żaden sposób nie zaczynaj bitwy.» Rzekłszy to, opuścił obóz.
Samnici dowiedzieli się o tem. Zdobyć szturmem niedostępną pozycję rzymską — na to nie mogli się zdecydować; a ponieważ ze strony rzymskiej w nieobecności dyktatora atak był nieprawdopodobny, więc niezbyt gorliwie czuwali nad swojem stanowiskiem. Nie oparł się Fabjusz tej pokusie. Naruszywszy rozkaz dyktatora, niespodzianym napadem zburzył obóz Samnitów i zmusil ich do ucieczki, przyczyniając im wielkie straty. Natychmiast o tym swoim czynie napisał do senatu. Senat był wielce uradowany; wszyscy jęli winszować Papirjuszowi powodzenia jego legjonów. Ale Papirjusz był posępny. «Nie wrogowie są rozbici, rozbita jest władza dyktatorska, a z nią dyscyplina wojskowa.» Wnet opuścił Rzym i ze szczęśliwą wróżbą pośpieszył do swej armji. Fabjusz, uprzedzony o gniewie dyktatora, jeszcze przed jego przyjazdem zwrócił się o ochronę do legjonistów. — «Papirjusz — mówi — zazdrości nam i nie może przebaczyć, żeśmy zwyciężyli bez niego.» — «Nie bój się, nie damy cię skrzywdzić» — odkrzyknęli mu żołnierze. Wnet potem przybył Papirjusz. Zwoławszy wojsko, zawezwał Fabjusza przed trybunał. — «Czy przyznajesz, żeś naruszył mój rozkaz i przy niepewnych auspicjach wydałeś bitwę nieprzyjacielowi? Odpowiadaj na pytanie — i tylko na pytanie!» A gdy Fabjusz zaczął się wykręcać, groźnie zawołał: «Liktorze, odwiąż rózgi i siekierę!» Wszyscy żołnierze jęli wygłaszać prośby błagalne, słyszeć się dał płacz ogólny, a po zanim szemranie, ale nikt nie śmiał się sprzeciwiać groźnemu dyktatorowi. Fabjuszowi, który szukał ochrony u weteranów, dano radę, aby, korzystając z ciemnego wieczora, ratował się ucieczką do Rzymu.
Dyktator, dowiedziawszy się o tej ucieczce, sam też udał się do Rzymu. Tu znalazł Fabjusza w senacie; obok niego siedział jego stary ojciec. Wszyscy uważali, że Papirjusz jest aż zanadto surowy, ale ten nie cofał ani słowa. Wówczas stary Fabjusz powiedział mu z gniewem: «Ponieważ nie działa na ciebie ani wola senatu ani błaganie ojca o jedynego syna, zwracam się o obronę do trybunów ludowych. Trybuni, ogłoście intercesję przeciw dyktatorowi.»
Trybuni zwołali lud; jednocześnie na forum wyruszyli i dyktator i obaj Fabjusze i cały senat. I tu nastrój był nieprzychylny dla dyktatora. Wszystkich wzruszył stary Fabjusz, powołując się na świetne zwycięstwo syna: «I za to zwycięstwo chcą go stracić!» — «Tak jest — odparł dyktator — Fabjusz do wielu zwycięstw Rzymian dodał jedno, ale naruszył żołnierski obowiązek posłuszeństwa, a z nim i podstawę wszystkich zwycięstw przyszłych. I jeżeli wy, trybuni ludu, uważacie to za rzecz prawowitą, tedy ogłoście intercesję!» Tu milczenie grobowe zapanowało w hałaśliwem dotychczas zebraniu: wszyscy zrozumieli, że dyktator ma słuszność, że nie kierowała nim zazdrość, lecz troska o wielkość Rzymu. Stary Fabjusz płakał po cichu, milczenie ludu świadczyło mu, że sprawa jego syna jest przegrana. Trybuni spojrzeli na siebie: «Zrzekamy się intercesjj — powiedział najstarszy — ale, dodał, prosimy cię, abyś przebaczył winę Kwinta Fabjusza, zważywszy jego młodość i sędziwe lata jego ojca. — «Przebacz!» jął za nimi błagać cały lud. Poraz pierwszy uśmiech ukaza! się teraz na surowem obliczu Papirjusza. «Dyscyplina wojskowa — powiedział=ocalona została przez wasze ustępstwo, trybuni! Kwincie Fabjuszu, dyktator ci przebacza. Czy się pogodzisz z Lucjuszem Papirjuszem — to zależy od ciebie. Rzymskiemu ludowi zaś, który prosił za ciebie, najlepiej się odpłacisz, jeżeli całe twe dalsze życie dowiedzie mu, że i czasu wojny i pokoju umiesz być posłuszny władzy prawowitej».
Poczem wrócił do wojska i w wielkiej bitwie zniweczył Samnitów. Jego następcy dalej prowadzili tę sprawę. Pod naciskiem tych niepowodzeń Samnici zaczęli żałować, że kilka lat temu, ulegając namowom Brutula Papjusza, naruszyli układy z Rzymem. Samnici, podobnie jak Rzymianie, mieli swoich kapłanów, którzy znali wszystkie prawa, dotyczące wojny i pokoju; zwano ich fetiales. Tych to kapłanów Samnici zapytali, jakiego wykupu żądają bogowie za naruszenie układu, na którego świadków zostali powołani. Z ich porady postanowiono wysłać do Rzymu delegatów, wydając osobę Brutula Papjusza, jako winowajcę naruszenia umowy, a także odsyłając jeńców Rzymian oraz łupy. Brutulus śmiercią dobrowolną uprzedził swe wydanie w ręce wrogów; jednakże posłano do Rzymu jego ciało i sumę srebra, odpowiadającą jego majętności. Ale senat rzymski nie przyjął tej propozycji — i posłowie wrócili do swoich, nie przynosząc im pożądanego pokoju.
Senat samnicki był wzburzony. «Napróżnośmy się poniżyli, wyprawiając posłów!» — «Nie, nie napróżno — zawołał nowy dowódca, młody i śmiały Gawjusz Poncjusz — nie zaspokoiliśmy Rzymian, lecz zaspokoiliśmy bogów. Teraz oni będą po naszej stronie». Powodzenie stwierdziło jego słowa.
W Rzymie, od czasu praw Licynjuszowych, ustanowił się zwyczaj, że wyjąwszy jakieś okoliczności nadzwyczajne, nie wybierano na konsulów dwa razy z kolei tych samych osób. Dlatego i teraz nie skorzystano z najlepszego dowódcy Papirjusza, na konsulów zaś wybrani zostali dwaj bardzo zacni, ale mało znani ludzie, Postumjusz i Weturjusz. Zwycięstwo wydawało się im pewne, zważywszy, że nieprzyjaciele sami proszą o pokój. Aby więc to zwycięstwo uzyskać w największej pełni i jak najrychlej, wzięli ze sobą wszystkie legjony rzymskie i poprowadzili je w samo serce krainy Samnitów.
Droga tu szła przez kotlinę, zamkniętą z obu krańców dość ciasnemi wąwozami: były to sławne później wąwozy Kaudyńskie (furculae Caudinae). Konsulowie oczekiwali, że nieprzyjaciel spotka ich tutaj — i byli mile zadziwieni, gdy wywiadowcy im donieśli, że przejście jest wolne. Szybkim ruchem dowódcy wprowadzili swą armję przez wąwóz, stanowiący wejście do kotliny; ale gdy doszli do jej wyjścia — przekonali się, że jest zagrodzone. W tej samej chwili na wzgórzach dokolnych ukazała się armja Samnitów. W przerażeniu się cofnęli, chcąc, jak najprędzej, wyprowadzić legjony z niebezpiecznego miejsca. Ale było już zapóźno; gdy kotlinę przeszedłszy, wrócili do punktu wyjścia — i tu również znaleźli zaporę nie do przebycia. Zrozumieli teraz, że są schwytani: wąwozy kaudyńskie okazały się zasadzką.
Rzymianie się ufortyfikowali, aby zetrzeć się z nieprzyjacielem, gdy ten zejdzie na dół dla walki. Ale Samnici ani myśleli spuszczać się z góry. Iść zaś przeciw nim było niepodobieństwem: nieprzyjaciel zajmował pasmo spadzistych, a miejscami bardzo stromych wzgórz i z łatwością odpierał każdy atak. Pozostawało jedno z dwojga: albo umrzeć z głodu albo się poddać. Zaczęto myśleć o poddaniu.
Gawjusz Poncjusz tryumfował, ale mimo to nie wiedział, co robić ze zwyciężonemi legjonami. Na jego radzie wojennej wygłaszano różne zdania. Wreszcie ktoś powiedział: «Wojna jest rzeczą młodzieży, układy — rzeczą starców». Postanowiono zatem zwrócić się do Herennjusza Poncjusza, który był ojcem Gawjusza. Posłany został do niego goniec z zapytaniem listownem: «co zrobić z Rzymianami?» Otrzymano krótką odpowiedź. «Puścić, nie czyniąc im krzywdy!» W obozie ta opinja wywołała oburzenie: jakże to, pozbawić się wyników tak świetnego zwycięstwa? — Gawjusz pisze do ojca drugi list: «Nie przystaję na to; poradź co innego». Herennjusz odpowiada: <wytępić wszystkich co do jednego». Nowe zdumienie w obozie; sam Gawjusz wyraził obawy, czy starzec nie jest obłąkany. Inni jednakże upierali się, aby go zaprosić; na radę.
Przyjechał wozem — konno z powodu starości jechać już nie mógł — «Nie rozumiemy twoich wskazówek». — «A wam jakże się wydaje?» — zapytał Herennjusz. — «Puścić — toż my ich puścimy, przecież nie możemy żywić dziesięciu tysięcy z górą ludzi; ale według prawa wojny». Wówczas Herennjusz wytłumaczył: «Jeżeli puścicie ich zgodnie z moją pierwszą i najlepszą radą, to na wieki zwiążecie dobrodziejstwem naród wielkiej potęgi i zapewnicie sobie na zawsze jego przyjaźń. Jeżeli postąpicie według drugiej wskazówki — to na całe pokolenie pozbawicie Rzymian możności napadania na was. Wasza zaś decyzja nie ma żadnej wartości: ani przyjaciół nie zyskujecie, ani wrogów nie usuwacie», — Jednakże go nie posłuchano i starzec ze smutkiem wrócił do domu.
Wnet potem Gawjusz Poncjusz oświadczył Rzymianom, co rozumiał pod prawem wojny. «Bezbronni, jeno w dolnem ubraniu, będziecie wypuszczeni pod jarzmem. Senat wasz musi wyprowadzić kolonje z Kampanji i zawrzeć układ z nami, jako równy z równymi. Dla pewności zostawicie nam jako zakładników sześciuset ludzi z konnicy».
Wypadło się ukorzyć. Pierwsi uprowadzeni zostali do niewoli zakładnicy, kwiat młodzieży rzymskiej. Zatem z konsulów zdjęto ich purpurowe płaszcze oraz inne oznaki ich stopnia, i rozebrano ich niemal do naga — przy głośnym płaczu całej armji. Toż samo zrobiono względem legatów, trybunów, centurjonów. Nakoniec przyszła kolej na żołnierzy. Wszyscy musieli zdjąć zbroje oraz płaszcze i przejść pod haniebnem drzewem; konsulowie szli na czele wszystkich, przyczem towarzyszył im śmiech i szyderstwo tryumfujących Samnitów. Udali się do Kapui, ale nie zdecydowali się wejść do miasta i tylko niedaleko od bramy, pozbawieni sił, legli na ziemi.
Wieść o tem wszystkiem szybko rozeszła się w Kapui. Wszystkich opanowała litość nad tak dumnym niedawno wrogiem. Posłali konsulom odpowiednie dla ich stanowiska płaszcze, wszystkim odzież, broń, żywność; zaprosili ich do swego miasta i uroczyście z całym senatem wyszli na ich spotkanie. Rzymianie przyjęli ich uprzejme przysługi, ale nie powiedzieli ani słowa i oczu nie podnieśli. Milczeli też i następnego dnia, kiedy młodzież kampańska przeprowadzała ich do granicy swego kraju. Powróciwszy z raportem do senatu, przedstawiciele tej młodzieży rzekli, że na Rzym oczywiście nadchodzi koniec: wysławiane męstwo rzymskie zatonęło w powszechnej rozpaczy. «Mylicie się — powiedział im stary senator Kalawjusz — to milczenie rzymskie rychło wywoła głośne jęki i łkania Samnitów».
W Rzymie wiedzieli już o wszystkiem. Całe miasto przybrało się w żałobę, magistratura zdjęła paradne togi, złote pierścienie. Sklepy wszędzie pozamykano. Nikt nie wyszedł na spotkanie wojska, nikt nie powitał żołnierza przed bramą jego domu. Żony wstydziły się mężów, matki — synów. Ale konsulowie nawet ukryć się nie mogli. Senat kazał im wyznaczyć dyktatora dla wyboru nowych konsulów. Natychmiast zwołano senatorów, a w ich liczbie też i usuniętych konsulów.
Podług obyczaju rzymskiego konsul prezydujący zawiadamiał senatorów, jaki jest porządek dzienny, a potem koleją starszeństwa zapytywał o ich zdanie. Wielki to był zaszczyt, jeżeli kto był zapytany o zdanie pierwszy; zaszczyt ten należał się najbardziej zasłużonemu z senatorów, który dlatego nazywał się princeps senatûs. Tym razem konsul, przedstawiwszy sprawę — a była to oczywiście umowa Kaudyńska — zwrócił się wprost do jednego z usuniętych dowódców: «Twoje zdanie, Spurjuszu Postumjuszu?» — Nieszczęśliwy zrozumiał, że ten zwrot nie był dla niego zaszczytem, lecz karą, i odpowiedzał:
— «Sądzę, że naród nie jest związany tą umową, którą zawarliśmy my konsulowie, nie mając pełnomocnictwa senatu. Odpowiedzialni za nią jesteśmy tylko my. Niechaj fetiales nas, winowajców, odprowadzą do Samnitów i niech im nas wydadzą. Nowi konsulowie powinni zebrać nowe wojsko i nanowo rozpocząć wojnę. Wy zaś, bogowie — zakończył, zwracając się w stronę Kapitolu — jeżeli nie była wam miłą wyprawa Postumjusza i Weturjusza, dajcie się przebłagać ich hańbą i błogosławcie nową wojnę narodu rzymskiego, jak błogosławiliście dawniejsze».
Za pomocą tego szlachetnego wniosku Postumjusz natychmiast zdobył wszystkie serca; gniew i pogarda ustąpiły miejsca współczuciu i zachwytom. Senat uczynił podług jego rady; ale jego wyprawa do Samnitów, mając pozór hańby, była w istocie tryumfem — taką miłością otoczyli Rzymianie wyjście tego cierpiętnika. — Samnici byli zdumieni tą decyzją Rzymian. Wydanych nie przyjęli, bo jakąż mieliby z tego korzyść? Tak czy owak groziła im wojna. Zrozumieli teraz, że rację miał stary Herennjusz, mówiąc, że należy unieszkodliwić wroga albo jeszcze lepiej zrobić go przyjacielem.
W każdym razie jedną mieli pociechę Samnici: zakładników, oręż legjonów i całą zdobycz kaudyńską, Zawieźli oni to wszystko na głębokie tyły do Lucerji, prawie nad morzem Adrjatyckiem, gdzie z Samnium graniczy pokrewna, choć nieprzyjaźnie usposobiona kraina Apulja.
U Rzymian jednym z konsulów, jak tego należało oczekiwać, zostal L. Papirjusz. Główny cel, jaki sobie nowy wódz rzymski postawił, był: zdobyć Lucerję. Samnici tak też myśleli, ale mało się o to troszczyli: droga do Lucerji prowadziła przez wąwozy Kaudyńskie.
Ale Papirjusz zmylił ich oczekiwania i bystremi pochodami przeprowadził wojsko obok dzielnicy Samnickiej do Adrjatyku, poczem drogą nadmorską dotarł do Lucerji, którą obległ, zanim nieprzyjaciel oprzytomniał. Bądź jak bądź, czyn jego zdawał się szaleństwem: jakże wyżywi swe wojsko, gdy Samnitom było niezmiernie łatwo przeciąć mu wszystkie drogi, prowadzące do Rzymu?
Ale Papirjusz obmyślił to zawczasu; zaledwie Rzymianie dotarli do Lucerji, gdy natychmiast im dostarczono obfitej prowizji. Przywieźli ją podług tajemnej umowy z konsulem Apulijczycy, którzy wielce pragnęli oswobodzić się od niebezpiecznego sąsiedztwa Samnitów.
W oblężonej Lucerji natomiast dawał się odczuwać głód; załoga samnicka zmuszona była zacząć układy. Papirjusz odpowiedział: «warunki będą takie same, jakie postawiliście Rzymianom pod Kaudjum». Nie mogli nic na to uczynić. W taki sposób została zmyta hańba kaudyńska. Papirjusz zdobył dla Rzymu Lucerję — a wraz z nią wrócili do niego zakładnicy i oręż dawniejszy.
Odtąd przewaga byla po stronie Rzymian. Prawda, wojna ciągnęła się jeszcze długie lata; tem bardziej, że Samnitom udało się zyskać pomoc ze strony północnych sąsiadów Rzymu, Etrusków. Również i Apulijczycy, widząc, że zwycięzca zakłada w Lucerji kolonję — nie popierali Rzymian. Bądź jak bądź, każdy rok przynosił Rzymowi jakieś powodzenie — i wkońcu opór Samnitów został złamany: uznali się za zwyciężonych i poprosili o pokój.
W tych walkach Papirjusz prawie nie brał już udziału; zestarzał się bardzo. Natomiast wysunął się Kwintus Fabjusz, ten sam, z którym niegdyś Papirjusz miał spór nader ostry. Fabjusza kilkakrotnie wybierano konsulem, i ten odnosił zwycięstwo po zwycięstwie. Ale z Papirjuszem dlugo się nie chciał pogodzić. Zdarzyło się, że kiedy Fabjusz walczył w Etrurji, drugi konsul był rozbity w Samnium i raniony — tak, że w Rzymie nie wiedziano, czy on jest żywy czy nie: trzeba było zarządzić dyktaturę.
Naznaczyć dyktatora mógł tylko konsul. Senat wysyla delegatów do Fabjusza; ten przyjął ich uprzejmie. Ale posłowie mieli polecenie szczególne: «Senat cię prosi, abyś dyktatorem wyznaczył Lucjusza Papirjusza.» Fabjusz drgnął: żywo sobie przypomniał, jak to on niegdyś, za zwycięstwo uzyskane wbrew rozkazowi, mało co nie zginął przez tegoż Papirjusza. W nocy, śród powszechnego kornego milczenia, miał się odbyć uroczysty obrzęd wyznaczenia dyktatora. Wszyscy oczekiwali słowa konsula; posłowie senaccy stracili już wszelką nadzieję. Naraz dal się słyszeć mocny głos Fabjusza: «Dla szczęścia narodu rzymskiego wyznaczam na dyktatora — L. Papirjusza.» Wszyscy pośpieszyli, by mu dziękować, ale on, milcząc, ruchem ręki odpuścił posłów i udał się do swego namiotu. Papirjusz jeszcze raz został naczelnikiem legjonów i w krwawej bitwie rozbił nieprzyjaciela na głowę. Było to jego ostatnie zwycięstwo.
Jeszcze przed końcem wojny samnickiej wybrany został (312 r.) cenzorem — wraz z drugim mało znanym patrycjuszem — niejaki Appjusz Klaudjusz, potomek osławionego decemwira; uzyskał on ten tytuł nie tyle dzięki swej sławie wojennej, ile za swój rozum i wymowę. Szczęśliwe wyprawy wojenne zbogaciły skarb rzymski i były w nim znaczne nadmiary; wyzyskanie tych nadmiarów było w rękach cenzorów. Appjusz przedewszystkiem połączył oba główne miasta Italji, Rzym i Kapuę, szerokim i dobrze ubitym gościńcem wojennym.
Była to pierwsza w Italji szeroka droga; w Grecji takich nie znano. Ku pamięci swego budownika droga ta nazwana została Appjuszową (via Appia). Z czasem poprowadzono ją dalej aż do Brundusium nad morzem Adrjatyckiem; za nią poszły inne, które po największej części nosiły imię swych założycieli. Zwolna Rzym pokrył siecią wspanialych gościńców naprzód Italję, a potem w miarę rozrostu swej potęgi także i inne podległe sobie kraje w Europie, Afryce i Azji: niektóre do dziś jeszcze służą nam dla komunikacji. Co się tyczy z osobna «pramatki gościńców rzymskich», via Appia — to z niej pozostały jeszcze znaczne ślady, zwłaszcza w pobliżu Rzymu, gdzie droga ta, obyczajem starożytnym, była ozdobiona pomnikami grobowemi. I dzisiaj jeszcze pielgrzym z miłością i pokorą kroczy po szerokich płytach starodawnego bruku, odwiedza samotny pomnik Cecylji Metelli i modli się przy małej kaplicy w tem miejscu, gdzie podług podania Chrystus ukazał się uchodzącemu z Rzymu apostołowi Piotrowi, który rzekł Mu te słowa: «Domine, quo vadis?» (Panie, dokąd idziesz?)
Nie dość tego; Appjusz zbudował jeszcze w Rzymie pierwszy wodociąg, który również jego imieniem został nazwany — aqua Appia. Obecnie wodę przeprowadza się za pomocą kanałów i rur, częściowo podziemnych, a dalej za pomocą pomp wydobywa się na potrzebną wysokość. W starożytności sposób ten był nieznany i Appjusz, chcąc dostarczyć Rzymowi wodę kryniczną z sąsiednich gór Sabińskich; musiał przez dolinę budować wysokie łuki, t. zw. akwedukty (aquae-ductus). Przykład ten również znalazł sobie naśladowców w miarę wzrostu Rzymu; akwedukty ukazywały się jeden po drugim, wszędzie po miastach zaiskrzyły się wodotryski. Wiele z tych akweduktów jest czynnych i dzisiaj — i dzięki nim, Rzym pod względem dostarczenia wody jest jednem z najzdrowszych miast w Europie. Inne się zapadły — i ich smutne ruiny niezapomniane są każdemu, co bywał w okolicach Rzymu w t. zw. kampanji rzymskiej.
Ale pod innemi względami Appjusz był człowiekiem bardzo kłótliwym i kapryśnym. Swoje prawo cenzorskie sprawdzania i dopełniania list senatorskich wyzyskiwał w ten sposób, że zupełnie dowoli dawał pierwszeństwo nie dawnym magistratom, ale tym osobom, dla których był łaskawy. Podobnież zachowywał się i w innych sprawach, nie licząc się ani z obyczajami dawnych czasów, ani ze wskazaniami bogów. Gdy później po swej cenzurze stracił wzrok, uważano w tem karę bożą. W kronikach z tego powodu był on znany, jako Appjusz Klaudjusz Ślepy (Caecus).
Jego następca w cenzurze w cztery lata później — a był to tenże Kwintus Fabjusz — zniósł wszystkie jego samowolne nominacje, za co też otrzymał od senatu to szanowne przezwisko, na które dawno już zasłużył swemi zwycięstwami: Quinłus Fabius Maximus t. j. «Największy». Od tego czasu zaczęło się współzawodnictwo wieloletnie tych dwóch rodów patrycjuszowskich — Fabjuszów i Klaudjuszów.
Powróćmy jednak do historji wojen Samnickich. Po ostatniem zwycięstwie Rzymian nastąpił chwiejny pokój, który zwycięzca wyzyskał w ten sposób, że założył szereg kolonij na zabranej u pobitych ziemi. W ten sposób Rzymianie mieli korzyść podwójną: z jednej strony uboga klasa rzymska otrzymywała grunt i gospodarstwo i biedni zmieniali się w zasobnych obywateli, z drugiej zaś — ponieważ kolonje te były osiedlami wojskowemi — władza rzymska szerzyła się do drugiego morza i przenikał tu język łaciński. Zrozumiałą jednak jest rzeczą, że te kolonje najwięcej kłuły w oczy zwyciężonych Samnitów. To też dochowali oni wiary co do układów z Rzymem tyle tylko czasu, ile im było trzeba, by ozdrowieć po uderzeniu. Skoro tylko na nowo siły poczuli, wznowili wojnę. Tym razem nie starczyło im wezwanie na pomoc tylko Etrusków; namówili ich, aby ci ściągnęli jeszcze swoich sąsiadów, północnych Gallów, którzy bardzo lubili śmiałe zagony, zapewniające bogatą zdobycz. Nakoniec podniecili do walki małoczynny marzycielski lud, zamieszkujący doliny Apeninnów średnich między Etrurją i Samnium — Umbrów. Drobne plemiona między Umbrją i Samnium również udało się im ściągnąć na swoją stronę — i tak otoczyli Lacjum szczelnem półkolem nieprzyjaciół. Tak się zaczęła trzecia wojna Samnicka (298—290).
Bohaterem tej wojny był Kwintus Fabjusz Maximus. Niechętnie zgodził się on iść na wezwanie senatu: surowego strażnika praw razilo, że od czasów jego ostatniego konsulatu nie minęło jeszcze przepisanych lat dziesięć. Kiedy jednak senat i trybuni nastawali, aby pozwolił się wybrać, przystał, ale poprosił, aby współtowarzyszem jego został dawny jego przyjaciel Publjusz Decjusz Mus. Fabjusz był z patrycjatu, Decjusz z plebejuszów; widać stąd, jak mało pozostało z dawnej nieprzyjaźni stanów. Życzenie jego wypełniono; obaj konsulowie z obojgiem wojsk wyruszyli do Umbrji, gdzie stały połączone siły nieprzyjaciół Rzymu.
Aby ułatwić sobie zadanie, przechodzące ich siły, nakazali swym legatom poprowadzić niewielki oddział przeciw najbliższym miastom etruskim. Wieść o tem rychło przedostała się do obozu połączonych nieprzyjaciół, nader powiększona, jak to zwykle bywa w takich razach. Rzymianie osiągnęli swój cel: Etruskowie nie mogli strawić myśli, że ich kraj zostanie zniszczony i, porzuciwszy wspólne chorągwie, odeszli do domu. Reszta wojska oczekiwała Rzymian pod Sentinum (296); nawet i po odejściu Etrusków, armja ta była liczniejsza od rzymskiej. Pierwszych dni odbywały się tylko drobne utarc na trzeci dzień rozpoczęła się bitwa ogólna. Rzymianie tęgo wytrzymywali atak nieprzyjaciela, przyczem Fabjusz raczej się bronił, Decjusz zaś nacierał. Ale w końcu bitwy ukazał się wyborowy oddział gallicki na rydwanach i wozach, zaprzężonych w konie pancerne. Tu żołnierze Decjusza poczuli trwogę; napróżno wódz ich wzywał i błagał — w strachu panicznym Rzymianie ustępowali. Bitwa zdawała się przegraną.
W tym momencie ostatecznym Decjusz wezwał pontyfeksa Liwjusza, który, jako kapłan legjonów, towarzyszył im w wyprawie. «Pontyfeksie narodu rzymskiego — rzekł mu uroczyście — wygłoś modlitwę ofiarną!» Pontyfeks mówił pocichu, a konsul głosem piorunowym powtarzał jego słowa: «Jowiszu, Marsie, Kwirynie, wszyscy bogowie z wyżyn, którzy panujecie nad nami i nad wrogami, a równie i wy, bogowie krain podziemnych! Dajcie siłę i wytrwanie narodowi rzymskiemu, a na wrogów ześlijcie strach, przerażenie i śmierć! Ja zaś razem z legjonami wrogów i samego siebie składam na ofiarę bogom Tartaru oraz matce-Ziemi!» To rzekłszy, skoczył na konia i rzucił się w szeregi nieprzyjaciół.
Natychmiast go otoczyli pod ciosami włóczni nieprzyjacielskich upadł. — «Zwycięstwo jest wasze — zawołał wódz, umierając — gromada wrogów skazana jest na śmierć!» Rzymianie się zatrzymali; głęboka wiara w skuteczność straszliwej modlitwy ofiarnej podwoiła ich siły. Bitwa rozpoczęła się na nowo i zakończyła się całkowitem zwycięstwem Rzymu.
Z obu konsulów przy życiu został tylko Fabjusz: poświęcenie przyjaciela zapewniło mu zwycięstwo. Ale kiedy przybył do Rzymu na czele legjonów, i gdy odprawiono jego tryumf nad związkiem Gallów, Samnitów, Etrusków i Umbrów, zwykłe pieśni rozradowanych żołnierzy wysławiały nie tylko dzielność żywego dowódcy, ale też i samoofiarę tego, który zginął.
Bitwa pod Sentinum rozbiła związek nieprzyjaciół; jednakże wojna się jeszcze nie skończyła. Przeniosła się do górskiej dzielnicy Samnitów. Doprowadzeni do rozpaczy, mężni ci ludzie bronili swego kraju wszystkiemi siłami i udało się im nawet zyskać chwilowe powodzenie. Ale wytrwałość rzymska przeważyła. Jedno po drugiem wszystkie miasta Samnitów przeszły w ręce Rzymu. Nakoniec w r. 290 zwyciężeni górale poprosili o pokój. Swojem męstwem bez zarzutu zyskali sobie szacunek zwycięzcy — nieprzyjaciela — i konsul rzymski, Manjusz Kurjusz Dentatus, zawarł z nimi, obyczajem rzymskim, pokój na warunkach honorowych. Z Samnitami zawarto sojusz, mocą którego powinni byli posyłać na pomoc legjonom rzymskim osobne oddziały «sojusznicze». Jak wiemy, przedtem takie warunki postawiono Latynom; ale teraz prawie wszyscy Latynowie otrzymali obywatelstwo rzymskie, miasta ich przekształciły się w municipia, obywatele ich służyli w legjonach rzymskich.
Jak poprzednio Rzym był jądrem ziemi Lacjum, tak teraz Lacjum stało się jądrem ltalji. Zatem dla umocowania swej władzy w krainie świeżo do związku przyłączonej, Rzym znowu założył kilka kolonij, z których najznakomitszą była Wenuzja w Apulji, w czarującej miejscowości u stóp wygasłego wulkanu Wultura. Wysłano tu 20.500 kolonistów i Wenuzja stała się mocną twierdzą latynizmu śród plemion oskijskich. Ale najbardziej zasługuje ona na wspomnienie z innej przyczyny: tu po dwustu latach urodził się jeden z największych poetów rzymskich — Horacy.
Inne narody Italji — Etruskowie, Umbrowie, Apulijczycy, Lukanowie — prędzej lub później przyłączyli się do tego związku. W ten sposób na początku III w. przed Chr. Rzymianie mogli być dumni, że połączyli pod swą hegemonją całą Italję do północnych Apenninów, — gdy oto zaszedł wypadek, przez który o mało co nie utracili wszystkich owoców swego wieloletniego wysiłku.
Jak nam już wiadomo, południe ltalji było zajęte przez kolonje greckie tak liczne, że cały ten kraj otrzyma] nazwę «Grecji Wielkiej». Z kolonij tych najpotężniejszy i najbardziej kwitnący był Tarent nad zatoką tegoż imienia. Założyła go ongi Sparta; ale w dalszym rozwoju miasto raczej do Aten stało się podobne, niż do swej surowej metropolji. Klimat łagodny, miejscowość żyzna i ożywiony handel morski stały się źródłem wielkich bogactw i wytworności Tarentu. Życie tu było wesołe, tańce i śpiewy miałeś na ulicach, a w dni świąteczne obywatele śmieli się do rozpuku na przedstawieniach teatralnych. Jednak i ludzie poważni lubili to miasto: wielki myśliciel grecki VI w., Pitagoras, zostawił po sobie w Italji szkołę filozoficzną «pitagorejczyków»; ale nigdzie nie było ich tylu, co tutaj. Wogóle Tarent robił na przyjezdnych takie wrażenie, jakie dziś nam daje Paryż. To też mieszkańcy Tarentu byli dumni ze swego oświecenia i wykwintnego życia: na Rzymian spoglądali zgóry, jako na żołnierzy i rolników. I w istocie Rzymianie w owej epoce nie mieli poetów, ani myślicieli, ani uczonych, ani nawet prawdziwego teatru.
Już w czasie żarów trzeciej wojny samnickiej Tarentczycy zażądali od Rzymian, aby ci oddali pod ich sąd swoje spory z Samnitami, na co zresztą konsul rzymski im odpowiedział: «Zwycięstwo i bez was obiecali nam bogowie». Teraz po złączeniu ludów italskich stosunki Rzymian z Tarentem były bardziej ożywione: legacje krążyły wciąż w tę i ową stronę. Tarentczycy nie ukrywali swego niezadowolenia z powodu zwycięstw rzymskich; ponieważ zaś lekceważyli Rzymian, uważając ich za barbarzyńców, zatem doszło raz do tego, że posłów rzymskich obrażono. Wtedy Rzym wypowiedział wojnę Tarentowi (r. 281).
Z obu tych państw pierwsze było na tyle potężniejsze od drugiego, że wynik wojny nie przedstawiał najmniejszej wątpliwości. Może nawet wyda się dziwnem, że Tarent ośmielił się rzucić wyzwanie tak potężnemu i zwycięskiemu przeciwnikowi, jakim był Rzym.
Jeżeli już chciał z nim wojować, należało to uczynić wcześniej, póki jeszcze siła Samnitów i innych Italczyków nie była poskromiona. Ale ci Tarentczycy, którzy doprowadzili swój naród do wojny z Rzymem, mieli pewien plan strategiczny. Zaledwie Rzym wypowiedział wojnę Tarentowi, wielkorządcy jego wezwali na pomoc najświetniejszego dowódcę owego czasu, nowego Aleksandra Wielkiego, jak go nazywano. Był to Pyrrus, król Epiru.
Królestwo jego leżało tam, gdzie obecnie żyją Albańczycy po tamtej stronie morza Jońskiego, naprzeciwko wyspy greckiej Korkyry, która też nadała mu imię (Epeiros po grecku znaczy «ląd stały»). Pod wielu względami Epir przypominał Macedonję, która z nim graniczyła; ten i tamten kraj zamieszkiwały ludy barbarzyńskie, ale w obu tych ziemiach królowie starali się na wszelki sposób wprowadzić język grecki i obyczaje greckie, dla wzmocnienia sprawy wyprowadzając swój ród od bohaterów greckich. Królowie Macedonji podawali się za potomków Heraklesa, królowie Epiru — za potomków Achilla. Tej genealogji, trzeba dodać, król Pyrrus zawdzięcza swoje imię: Pyrrus (Pyrrhos — «rudy») — było to przezwisko Neoptolema, syna Achilla.
W obu krajach wreszcie miały miejsce ciągłe zamieszki o następstwo tronu i rzadko bez walki przechodziła władza z ojca na syna. W czasie jednej takiej zawieruchy wygnany został ojciec Pyrrusa, gdy ten był jeszcze niemowlęciem. Jego nieprzyjaciele chcieli na wszelki sposób nim zawładnąć, ale przyjaciele oraz niańka uratowali go i razem uciekli na północ, ścigani przez pogoń. O zachodzie słońca dotarli do rzeki, która wezbrała od powodzi. Mostu nie było. Napróżno krzyczeli na rybaków, którzy się znajdowali po drugiej stronie; skutkiem szumu wody głosu ich nie słyszano. Wówczaś jeden z przyjaciół zerwał kawał kory z topoli i napisał na niej słowa: «ratujcie naszego małoletniego królewicza!» Korą owinęli kamień i rzucili go na drugą stronę. Rybacy przeczytali pismo i zaraz jeden z nich przepłynął w czółnie przez wzburzoną rzekę. — «Jak się nazywasz?» zapytali go towarzysze królewicza. — «Achilles» — odpowiedział rybak. — «Szczęśliwa wróżba!» — zawołali tamci — uważaj, Achillesie, nie wydawaj Pyrrusa»
Przepłynęli bez przygód, ale istotne niebezpieczeństwo dopiero teraz miało im grozić. Za rzeką zaczynała się Ilirja, w której rządził niejaki Glaukias. Na jego dwór weszli teraz zbawcy młodego Pyrrusa, przyjaciele jego ojca oraz niańka; zastali go z żoną u ogniska. Położywszy dziecko na ziemi, powiedzieli Glaukiasowi, o co im chodzi. Zamyślił się wielce Glaukias i miał też nad czem się zastanowić. Ilirja od czasów Filipa użnawała władzę królów macedońskich — a w owym czasie królem Macedonji był szwagier Aleksandra Wielkiego, Kassander — największy wróg ojca Pyrrusowego. Co się stanie, jeśli ten zażąda wydania królewicza? Póki jednak Glaukias rozmyślał, chłopczyk sam sobie dopomógł. Znudziło mu się leżeć na ziemi; szybko szurając rączkami i nóżkami, przypełznął do Glaukjasa, chwycił za jego płaszcz i podniósłszy się do jego kolan, z dziecinną ciekawością spojrzał mu w oczy. Tu Glaukias nie wytrzymał: łzy mu trysnęły z oczu. — «Sam bóg cię natchnął!» — rzekł do dziecka, wziął je na ręce i oddał żonie — «Wychowamy go razem z naszemi dziećmi» — powiedział do niej.
I dotrzymał słowa. Coprawda, Kassander, dowiedziawszy się, kogo przytulił Glaukias, zażądał od niego wydania dziecka; ale Glaukias wręcz odmówił. Kassander zaś miał tyle innych kłopotów, że musiał zaniechać spraw epirskich. Gdy zaś Pyrrus doszedł do lat dwunastu, wyprawił go pod osłoną siły wojskowej zpowrotem do ojczyzny i dopomógł mu do odzyskania tronu ojcowskiego. Pyrrus zaczął też rządzić naprzód pod kierunkiem opiekunów, a potem samodzielnie.
Czas to był na Wschodzie bardzo burzliwy. Następcy Aleksandra Wielkiego żyli z sobą w nieustannej walce, a Pyrrus rychło w tych nieskończonych wojnach wyróżnił się jako dowódca śmiały i przytomny. Polubił go zwłaszcza stary Ptolemeusz, król Egiptu; dał mu za żonę swą córkę, Antygonę, i do końca życia kochał go jak syna. Dzięki temu małżeństwu jego potęga jeszcze bardziej się rozrosła. Poddani jego Epiroci nazywali go «Orłem». «Jakże nie mam być orłem — mówił do nich — gdy mam takie skrzydła, jak wy!» Ogólnie biorąc, nieustraszony i niepowstrzymany w bitwach, w obcowaniu z ludźmi był bardzo prosty i dobroduszny. Dowiedziawszy się, że jacyś młodzi wisusi przy winie mówią o nim w sposób obrażający, przywołał ich do siebie: «Czy to prawda, żeście mówili o mnie to a to?» — zapytał. «Prawda, nasz królu — odparł jeden z nich — a gdyby nam więcej dostarczono wina, to byśmy nagadali jeszcze gorszych rzeczy.» Pyrrus zaśmiał się i odpuścił im winę.
Ale w miłości własnej, w ambicji nie znał umiarkowania. Wawrzyny Aleksandra Wielkiego nie dawały mu spokoju. Szczęście mu się wciąż uśmiechało. Od zwycięstwa idąc do zwycięstwa, został nawet panem Macedonji. Ale nie umiał się powstrzymać; wrogowie złączyli się przeciw niemu i musiał ustąpić ich sile i powrócić do swego Epiru, który teraz, po świetności macedońskiej, zdawał mu się państewkiem nikłem i marnem.
I oto właśnie teraz, gdy mimowoli był bezczynny — zjawili się u niego posłowie z Tarentu, prosząc go o pomoc przeciw Rzymowi. Pyrrus się zgodził, ale, znając niespokojny temperament Tarentczyków, za warunek postawił, aby mu dano władzę nad ich miastem. Ci zaczęli się namyślać. Niektórzy nawet mówili, że nie prościej byłoby dać Rzymianom zadośćuczynienie i w ten sposób zapewnić sobie pokój honorowy? Nadzwyczajne wrażenie sprawił na nich niejaki Metop, obywatel mądry i dzielny, wybrykiem, który tylko w Tarencie był możliwy. W sam dzień zgromadzenia narodowego, gdy miano rozważać warunki Pyrrusa, ukazał się on w teatrze, gdzie siedział lud zgromadzony (teatr był wówczas również miejscem zgromadzenia narodowego) — w wieńcu na głowie i z pochodnią w ręku; flecistka mu przygrywała, on zaś podług jej muzyki tańczył, jakby wracał z jakiejś uczty wieczornej. Zgromadzonym się to podobało; zaczęli klaskać, śmiać się; dały się słyszeć okrzyki: <Na trybunę, Metopie! Zaśpiewaj nam pieśń!» Tego właśnie chciał Metop. Wszedł na trybunę i krzyknął: «Radujcie się, bracia, póki jeszcze czas! Runie tu na nas Pyrrus — a wtedy żegnaj, swobodo!» — «Prawdę mówi, prawdę! — zagrzmiała odpowiedź — niech żyje pokój i Rzym! Precz z Pyrrusem!» Nastąpiło starcie; wkońcu przecie stronnicy wojny wzięli górę i wypędzili Metopa oraz jego zwolenników; warunki Pyrrusa przyjęto.
Miał jednakże Pyrrus mądrego doradcę, imieniem Kineasza. Jako uczeń Demostenesa był on doskonalym mówcą i Pyrrus często korzystał z jego usług w stosunkach z obcemi gminami i państwami. Mówił też o nim, że Kineasz więcej mu zdobył miast silą swego slowa, niż on sam swoim orężem. Kineaszowi cała ta wyprawa zamorska bardzo się nie podobała i nie oczekiwał po niej nic dobrego. I oto pewnego razu zaczął ze swym
monarchą rozmowę. «A więc — rzekł mu — my w związku z Tarentem będziemy wojowali z Rzymianami. Przypuśćmy, żeśmy ich zwyciężyli — co będzie dalej»?
«Po Rzymie — dumnie odpowiedział Pyrrus — w ItaJji niema już państwa, które by nam się oprzeć mogło. Etruskowie, Samnici, Umbrowie, Lukańczycy, Apulijczycy, tyle razy pobici przez Rzymian, uznają naszą władzę. Cała Italja będzie nasza!»
I cóż dalej? — pytał Kineasz.
«Na południe od Italji — odpowiedział Pyrrus — leży błogosławiona wyspa Sycylja, która się roi od miast greckich. Tam są Syrakuzy, Akragas, Tauromenion, Messana i wiele, wiele innych. Teraz żyją one w nieprzyjaźni ze sobą, z tubylczą ludnością, z wrogami wewnętrznymi: wszędzie bezład i nieporządek. Ale jak ty myślisz: jeżeli dodamy siły Italji do sił Epiru i nagle się tam pokażemy, czyż nie uda się nam wreszcie to, czego nigdy nie mogły dokonać ani Syrakuzy ani Ateny — zjednoczyć Sycylję pod naszą władzą?»
«A dalej co?» — znów zapytał Kineasz.
<Ot, co dalej. Naprzeciw Sycylji, na brzegu Afryki północnej, leży potężna Kartago. Panuje ona nad tym krajem nadmorskim na wschód — do greckiej Kireny, na zachód — do stepów Numidyjskich, na południe — do wielkiej pustyni. Należy do niej i Sardynja i część Hiszpanji. Ale to nie wszystko: jako kolonja Fenicjan, Kartago opanowała wszystkie drogi handlowe morza Śródziemnego i jest tak potężna na morzu, jak Rzym na lądzie. Teraz ona w Sycylji walczy z Syrakuzami, trzymając w rękach całą stronę zachodnią tej wyspy. Ale jak ty sądzisz: jeżeli do sił italskich i epirskich dodamy siły sycylijskie, jeżeli staniemy w obronie tamtejszych Greków i wypowiemy wojnę Kartaginie — czyż nam nie uda się ją zwyciężyć?»
«A dalej co?»
Tu oczy króla zapłonęły: przypomniała mu się Macedonja, którą tak szybko zdobył i utracił. — «Złączywszy — powiedział — siły Epiru, Italji, Sycylji i Kartaginy, z wielką armją powrócimy na Wschód. Tam następcy Aleksandra Wielkiego ciągle jeszcze walczą między sobą; jedno po drugiem ich królestwa przejdą w nasze ręce. Ja będę drugim Aleksandrem, bardziej Wielkim, niż pierwszy: mnie podlegać będzie nie tylko Wschód, ale i Zachód; moje państwo rozciągać się będzie od granic Indji do słupów Heraklesa nad oceanem Atlantyckim.»
«No i cóż dalej?» — niewzruszony pytał wciąż Kineasz.
Pyrrus się roześmiał. «Dalej — wyznaczymy sobie zasłużony odpoczynek: będziemy żyć, ucztować i słuchać mądrych przemówień przy kielichu krążącym do koła».
«Królu — rzekł tedy Kineasz i głos mu zadrżał — i cóż ci przeszkadza zająć się tem dzisiaj od razu?»
Ale Pyrrus go nie posłuchał.
Przeprawił się do Italji, mając z sobą nie tylko piechotę i konnicę, ale i słonie bojowe, które mu przysłał jego szwagier, król egipski Ptolemeusz II Filadelf (syn Ptolemeusza I, zmarłego przed kilku laty). W Tarencie zaprowadził surowy porządek, zamknąwszy wszelkie miejsca zabawy i zabrawszy całą młodzież do wojska: przewidywania Metopa sprawdziły się, Tarentczycy nanowo zmuszeni byli przyzwyczajać się do życia swej metropolji Sparty. Trzeba zaś było bardzo się spieszyć: armja rzymska stała już pod Herakleją w Lukanji (280 r.), bardzo blisko Tarentu. Tam Pyrrus wyruszył na czele sił epirskich i tarentyńskich. Ujrzawszy mocny front wojska rzymskiego, zdziwił się: «formują się nie po barbarzyńsku — powiedziała jak się biją, zobaczymy».
Niestety, zmuszony był dowiedzieć się, że i walczą oni nie po barbarzyńsku; prawda, wkońcu ich zwyciężył, ale zawdzięczał to zwycięstwo naprzód swej osobistej odwadze i przezorności, a następnie słoniom. Nigdy jeszcze Rzymianie nie widzieli tych potworów, które od miejsca bitwy nazywali «wołami lukańskiemi» (boves Lucae). Konie wytrzymać nie mogły ich postaci i zapachu i rzucały się do ucieczki, wywołując w szeregach nieporządek. Tak Pyrrus zwyciężył armję rzymską; wielu Rzymian zginęło, wielu dostało się do niewoli, ale i on sam stracił nie mało, a w tej liczbie dobrych i oddanych sobie przyjaciół — tak, że zwycięstwo nie zbyt go cieszyło.
W każdym razie postanowił skorzystać z jego owoców i ruszył z wojskiem dalej w kierunku Rzymu, przechodząc przez kraje Lukańczyków i Samnitów. Tu liczni tubylcy, którzy jeszcze nie zapomnieli swej dawnej nieprzyjaźni z Rzymem, przyłączyli się do niego, powiększając jego wojsko. Ale Pyrrus stracił ochotę do walki z Rzymianami. Wyprawił Kineasza jako posła do senatu rzymskiego z propozycją pokoju honorowego. Żądaniem jego była niezależność Tarentu i innych kolonij greckich, rozwiązanie sojuszu Rzymu z Lukańczykami, Apulijczykami i Samnitami i powrót kolonistów rzymskich, zwłaszcza z Wenuzji. Nie było to bynajmniej to, o czem marzył w rozmowie z Kineaszem, ale w każdym razie — coś. Zapewniwszy sobie Italję południową, mógł on odpłynąć na Sycylję, która mu się zdawała łatwiejszą zdobyczą, a później znalazłaby się okazja prowadzenia sprawy przerwanej w Italji.
Kineasz udał się do Rzymu. Podług obyczaju wschodniego przedewszystkiem posłał w imieniu swego króla cenne dary głównym senatorom rzymskim oraz ich żonom — i był niezwykle zdziwiony, gdy mu to wszystko zwrócono. — Ale w senacie jego przemówienie ludzkie i przekonywające wywołało wpływ niemały — większość senatorów wtedy już rozumiała po grecku: bardzo wielu uważało, że warunki pokoju są możliwe do przyjęcia; zwłaszcza cieszyła wszystkich możność otrzymania z powrotem jeńców wojennych, śród których prawie każdy senator miał syna lub krewniaka.
Jeszcze prowadzono dyskusje, gdy nagle śród senatorów powstało zamieszanie. Patrzą — a oto do sali zgromadzenia wnoszą w lektyce ślepego starca. Był to Appjusz Klaudjusz, ten sam, który przed trzydziestu laty, już i wówczas niemlody, jako cenzor zbudował drogę Appjuszową i wodociąg Appjuszowy. Oddawna skutkiem sędziwego wieku nie bywał na zebraniach senatu, ale teraz niebezpieczeństwo zmusiło go przyjść na posiedzenie. Wszyscy zamikli, gdy starzec, podtrzymywany przez synów i zięcia, powoli ruszył ku ławce przedniej, gdzie siadywali dawni konsulowie i nie czekając kolei, zaczął mowę.
— «Dotychczas — rzekł — skarżyłem się na swoją ślepotę; ale teraz chciałbym być również i głuchy, aby nie słyszeć o waszych haniebnych rozprawach». I dalej płynęła fala starczych słów o tem, jaki to wstyd — przyjmować pokój z rąk zwycięzcy; jaka to hańba — mówić o pokoju, dopóki nieprzyjaciele są w granicach Italji.
Appjusz Klaudjusz słynął zawsze jako znakomity mówca; ale teraz przewyższył sam siebie. Mowa jego «przeciw pokojowi z Pyrrusem» była zapisana przez słuchaczy i ogłoszona publicznie; od niej Rzymianie zaczynali historję swego krasomówstwa. Do nas jednak mowa ta nie doszła. Prostota samorodnego rzecznika rzymskiego zwyciężyła sztukę ucznia Demostenesa: pokój odrzucono. Powróciwszy do Pyrrusa, Kineasz opisał mu wrażenie, jakie na nim uczynił senat rzymski.
«Zdawało mi się — rzekł — że znajduję się na zebraniu królów.» Wkrótce i sam Pyrrus mógł się o tem przekonać.
Rzymianie wysłali do niego jako legata niejakiego Gajusa Fabrycjusza, o którym on wiedział już przez swego posla Kineasza, że jest to człowiek mężny i zacny, ale zarazem bardzo biedny; polecone mu było wykupić jeńców rzymskich. Pyrrus sam był do tego skłonny, ale układy przeciągal, chcąc bliżej zaznajomić się z posłem. Naprzód dla przyjaźni zaproponował mu znaczną sumę: Fabrycjusz nie chciał jej przyjąć. Nazajutrz przyjął go w namiocie przed zasłoną, za którą znajdował się słoń bojowy; na rozkaz króla niewolnik podniósł nagle zasłonę i Fabrycjusz ujrzał przed sobą groźnie wzniesioną trąbę zwierza. Ale Rzymianin z uśmiechem rzekł do króla: «ani twe złoto wczoraj mnie nie skusiło, ani twój potwór dziś mnie nie przestrasza». Innym razem przy obiedzie król zapytał Fabrycjusza: <A czyś ty słyszał o naszych myślicielach?» — «Znam Pytagorasa: postawiliśmy mu niedawno posąg na forum.» — «Nie: my teraz mamy nowego — Epikura.» — «Czegóż on uczy?> — «Uczy, że głównym celem życia jest przyjemność; że bogowie żyją w ciągłej rozkoszy i dlatego nie troszczą się o sprawy ludzkie, gdyż w trosce niema rozkoszy.» — «Niechaj on tego uczy naszych wrogów; nasi ojcowie uczyli nas, że celem życia jest cnota — i że bogowie miłują dobrych, a karzą złych».
Wkrótce i Pyrrus się przekonał, do jakiego stopnia miał słuszność Fabrycjusz. Własny lekarz Pyrrusa napisał do Rzymianina list takiej treści: «Mogę wyzwolić was od dalszej wojny, trując króla; ile mi za to dacie?» Fabrycjusz list ten odesłał Pyrrusowi, dodając od siebie: «Zważ, o ile twoi wrogowie są lepsi od twoich przyjaciół!» Pyrrus był wzruszony; uważając się za dłużnika Fabrycjusza, wypuścił na wolność wszystkich jeńców rzymskich, nie przyjąwszy za nich okupu. W sto lat potem utalentowany poeta rzymski Kwintus Ennjusz w następujących wierszach swej poetyckiej «Kroniki rzymskiej» uwiecznił ten postępek króla-rycerza:
Złota nie żądam; okupu wy mnie nie dawajcie, mężowie.
Toć nie handlem jest wojna — lecz ją bohatersko prowadząc,
Życie nawzajem oceniać będziemy żelazem, nie złotem.
Nam czyli wam Fortuna zwycięstwo przysądzi; co jutro
Da — niechaj miecz to rozstrzygnie. I oto jest moja odpowiedź:
Czyją odwagę los wielołzawej wojny oszczędził,
Tych ja chcę wolność oszczędzić. Prowadźcie więc bez okupu
Jeńców — ja wam ich oddaję — a bogów to niechaj ucieszy!
Ale, jak Pyrrus ze swym orszakiem, tak przez niego cała Grecja zachowała nam pamięć o Fabrycjuszu. W Rzymie było wówczas wielu takich jak on, ale Grecy o nich nie wiedzieli. Za ich przykładem i my jeszcze teraz, kiedy chcemy człowieka pochwalić, mówimy: «Uczciwy jak Fabrycjusz».
Zimę Pyrrus przepędził w Tarencie, a na wiosnę znów ruszył na północ. Konsul rzymski spotkał go pod miastem Ausculum w Apulji (279 r.). W ciągu zimy Rzymianie obmyślili osobliwe maszyny przeciw słoniom — wozy, zaopatrzone w wiszące zbiorniki ognia oraz w ruchome zaostrzone pręty. Nic a nic to jednak nie pomogło. Znów słonie zmiotły konnicę rzymską — i wojsko było rozgromione. Ale znów straty Pyrrusa były bardzo wielkie; i gdy ten, krocząc po polu bitwy jako zwycięzca, zobaczył gromady trupów swoich żołnierzy, zawołał: «Jeszcze jedno takie zwycięstwo — a zginąłem!» I dotychczas zwycięstwo, opłacone kosztem olbrzymich strat, nazywamy «zwycięstwem Pyrrusowem».
Pyrrus jednak się omylił: zginął bez nowego zwycięstwa. Ranny w czasie bitwy, zmuszony był powstrzymać swój atak; tymczasem nadeszła jesień — i król Epiru wrócił do Tarentu. W ciągu zimy Rzymianie zgromadzili nowe wojsko: trzeba było znów od początku zaczynać. Wypadki zaś nie czekały: póki Pyrrus bezowocnie walczył w Italji, Kartagińczycy w Sycylji naciskali Syrakuzan z lądu i z morza. Jeżeli Pyrrus chciał stanąć w obronie Greków sycylijskich, trzeba to było uczynić natychmiast, inaczej Syrakuzom zagrażała zguba. I oto Pyrrus postanowił przerwać wojnę z Rzymem; pozostawiwszy załogę w Tarencie, kazał mu trzymać się w defensywie — a sam udał się do Sycylji. Rychło tam poprawił sprawy Greków i odrzucił Kartagińczyków na najbardziej zachodni kres wyspy, ale jego usposobienie uszczypliwe i samowolne popsuło sprawę.
Syrakuzy zaczęły szemrać i nawet porozumiewać się z Kartagińczykami. Ci zręcznie wyzyskali okoliczności i znów zaczęli rozszerzać swoje panowanie na wyspie.
Niecierpliwy Pyrrus machnął ręką na Sycylję i wrócił do Italji. Wiosną w r. 275 ruszył do ziemi Samnitów; wojsko rzymskie prowadził Manjusz Kurjusz Dentatus, ten sam, który piętnaście lat temu zawarł pokój z Samnitami; spotkał go pod miastem Maluentum. Konsul Kurjusz zauważył, że jego żołnierze są strapieni nazwą miasta. Sama przez się zresztą nazwa ta była niewinna i odpowiadała naszej nazwie «Jabłonna» lub «Jabłonowo», ale dla Rzymian dźwięk ten Maluentum przypominał Malus eventus — «zły wynik.» By rozproszyć niepokój żołnierzy, konsul oświadczył głośno: «Od dziś to miasto nazywa się Beneventum (dobry wynik)», Imię to aż po dziś dzień nosi to ładne górskie miasteczko.
Dla wojska rzymskiego nazwa ta okazała się wieszczą. Wszystko, jak zazwyczaj, przezornie obmyślił Pyrrus. Ale pułk Epirotów, który król posłał dla obejścia wojsk rzymskich, zabłąkał się w lasach górskich i spóźnił ’się na bitwę. Słonie też nie dopomogły Pyrrusowi: łucznicy rzymscy zasypali je strzałami, które trafiały w trąby i inne wrażliwe miejsca tak, że słonie wściekłe zwracały się przeciw swoim. Kurjusz Dentatus wyszedł jako zwycięzca.
Napróżno Pyrrus posyłał do swoich sojuszników za morzem Jońskiem, prosząc o pieniądze i żołnierzy; przestali wierzyć w jego szczęście i odmówili mu poparcia.
Wtedy i on sam zwątpił o swojej fortunie i powrócił do Epiru. Pięć lat tylko przepędził w Italji, ale pogrzebał w niej marzenie swego życia. Trzy lata jeszcze brał udział w zawieruchach grecko-macedońskich, już to zwyciężając, już to znosząc porażki. Udało mu się raz, na czele śmiałej drużyny wedrzeć się do Argos; ale w bitwie, jaka powstała na ulicach miasta, zdarzyło się, że jakaś baba rzuciła z okna dachówkę i rozbiła mu czaszkę.
Tak nędznie zginął «orzeł» epirski, który sądził siebie drugim Aleksandrem Wielkim.
Póki żył Pyrrus, Tarent trzymał się nieźle przeciw oblegającym go Rzymianom; namiestnik jego ciągle spodziewał się, że król raz jeszcze przybędzie z pomocą. Gdy się jednak dowiedziano o śmierci króla, miasto poddało się Rzymianom (272 r.). Rzym i tym razem okazał się wielkoduszny. Tylko mury swoje musiał Tarent zrównać z ziemią i wydać Rzymianom broń i okręty wojenne. Owszem w związku z Rzymem rozkwitł na nowo; Rzymianie polubili to miasto greckie za jego wytworność i piękno. Można tu było nauczyć się nie jednego: Rzymianie zaś chętnie się uczyli. I rzeczywiście, nie minęło lat trzydziestu, gdy Tarent dał Rzymowi człowieka, który stał się pierwszym poetą rzymskim, tłumacząc na łacinę i Odyseję Homera i szereg tragedji greckich. Był to niejaki Andronik w obywatelstwie rzymskiem Markus Liwjusz Andronikus.
Wraz z upadkiem Tarentu cała Italja dostała się pod panowanie Rzymu. Po wieloletnich burzliwych wojnach zaczął się dla niej okres pokoju i dobrobytu pod łagodną i sprawiedliwą hegemonją panującego Miasta. Stało się to w pięćset bez mała lat po założeniu Rzymu.