Rzeczpospolita Rzymska/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Tadeusz Zieliński
Tytuł Rzeczpospolita Rzymska
Wydawca J. Mortkowicz
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego w Warszawie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II
WALKA STANÓW
4. PIERWSZE LATA REPUBLIKI

Tarkwinjusz Pyszny nie odrazu wyrzekł się nadziei, że zdobędzie zpowrotem tron rzymski.
Przedewszystkiem postanowił wyzyskać wpływ swoich krewnych w samym Rzymie i w tym celu wysłał tam delegatów, którzy mieli żądać, aby mu przywrócono jego majątek osobisty. Opinje senatorów były w te kwestji niejednolite. — „Wygnaliśmy tyrana — mówili jedni — ale jakiem prawem mamy zabierać Tarkwinjuszowi to, co należy do niego?” — „Byłoby niedorzecznością — odpowiadali inni — dawać w ręce Tarkwinjusza bogactwa, z których on właśnie przeciw nam skorzysta”. — Sprawa się przeciągała, a toć o nie innego nie chodziło delegatom. Dopóki senat się naradzał, wysłannicy porozumieli się z tymi, którzy pozostali po stronie wygnanego króla. Niemało było takich, zwłaszcza śród ambitnej młodzieży z dobrych rodzin: — „Cóż prawo! — mówili oni — prawo jest równe dla wszystkich, prawo jest nieubłagane. A król za wierną służbę nagrodzi swoich przyjaciół”. W ten sposób w samym Rzymie powstał spisek w celu przywrócenia władzy Tarkwinjuszowi.
Konsul Brutus był, jak wiemy, spokrewniony z Tarkwinjuszami. Jego młodzi synowie pamiętali o tem pokrewieństwie i bez trudu dali się wciągnąć do spiskowych. Dzięki czujności i zręczności jednego z niewolników spisek został ujawniony; listy członków wpadły w ręce konsulów, a między innemi listy młodych Brutusów. Podług praw rzymskich ojciec miał nad nimi prawo sądu i kary. Wszyscy oczekiwali z naprężeniem, co stary Brutus postanowi. Kazał on przedewszystkiem głośno przeczytać listy; poczem zwracając się do synów, rzekł surowo: „Tytusie, Tyberjuszu, brońcie się!” Młodzieńcy milczeli; trzykroć powtórzył ojciec swe słowa, ale nie było odpowiedzi. „Zatem — powiedział, zwracając się do katów — wykonajcie swą powinność”. Kara za zdradę państwową w owe dawne czasy była bardzo surowa: biczowanie i śmierć. Wszystko to było wypełnione w obecności konsula, który ani drgnął, ani jednej łzy nie uronił.
Skoro spisek został odkryty, posłom Tarkwinjusza naturalnie odmówiono; majętności króla zostały uznane za własność państwa. Przytem jego pola podmiejskie były poświęcone bogu Marsowi, bogu-praojcu i opiekunowi Rzymu; było to sławne od tej chwili «Pole Marsowe». Tu na wybory gromadził się lud centurjami, a w czasie zwykłym odbywały się igrzyska i ćwiczenia młodzieży.
Następnie odesłano do króla jego krewnych, a także z nieznanego nam powodu i konsula Kollatyna; zamiast niego towarzyszem Brutusa wybrany został niejaki Walerjusz. On pierwszy przeprowadził prawa, które utrwaliły w Rzymie ustrój republikański; śród tych praw szczególnie rozsławiło się jedno, — właściwie odnowienie prawa króla Hostyljusza — na zasadzie którego konsul nie mógł stracić swoim własnym sądem obywatela rzymskiego, lecz musiał go oddać pod sąd ludu — lub, jak wyrażało się prawo «odwoływał się do ludu» (provocabat ad populum). Była to znakomita lex Valeria de provocatione, dla której konsul Walerjusz uzyskał tytuł honorowy «Publicola» (t. j. miłośnik ludu).
Gdy ów zamysł runął, wygnany król powziął inne plany. Nie nadarmo zapomocą mądrych sojuszów związał ze swojem państwem i Etrusków i Latynów; teraz z chwilą jego wygnania ich sojusz z Rzymem został przekreślony, Rzym na nowo stał się taką małą gminą, jaką był za pierwszych królów, gdy na usługi Tarkwinjusza były zarówno siły Etrusków jak i Latynów. Naprzód rzucił przeciw Rzymowi oddział wojska z najbliższego miasta etruskiego, sądząc, że to wystarczy. Nastąpiła bitwa, w której Rzym zwyciężył; ale konsul jego, Brutus, został w tej bitwie zabity. Całe miasto opłakiwało jego śmierć bohaterską; matrony rzymskie nosiły po nim żałobę przez cały rok, jak po rodzonym ojcu, pamiętały bowiem jego szlachetne wystąpienie w sprawie Lukrecji.
Tarkwinjusz po tej nowej porażce postanowił działać ostrożnie i zwrócił się o pomoc do najpotężniejszego władcy etruskiego — do Porseny, króla miasta Clusium. Tym razem powodzenie było po jego stronie, groźna armja Porseny odepchnęła Rzymian do samego Tybru, zająwszy mocną załogą wzgórze na prawym brzegu rzeki, Janiculum. Jest to to samo miejsce, gdzie później, podług tradycji, ukrzyżowany był apostoł Piotr; obecnie tam stoi kościół pod jego wezwaniem, a z jego przysionka otwiera się najcudniejszy widok na całe miasto królewskie.
Owczesne miasto lewobrzeżne łączyło się ze wzgórzem Janikulskiem zapomocą mostu drewnianego. Ucieczka Rzymian była tak gwałtowna, że Etruskowie o mało co nie przedarli się za nimi na lewy brzeg. W ostatniej chwili Rzym został ocalony dzięki bohaterstwu jednego wojownika, Horacjusza. Stanąwszy z dwoma towarzyszami wpoprzek mostu, krzyknął innym, by zrąbali jego koniec lewobrzeżny; piką wykłuto mu oko, ale on dalej walczył póty, póki koniec mostu nie został rozrąbany, a sam most — popłynął z biegiem wody. Wówczas z modlitwą rzucił się w fale i wpław dotarł do brzegu rzymskiego. Jako «krzywiec» otrzymał przezwisko Horatius Cocles (właściwie Cyclops); jako imię zaszczytne przeszło też ono na jego potomnych.
Porsena zatem postanowił miasto zdobyć drogą oblężenia, a w owe czasy było to sprawą bardzo dlugotrwałą. Oblężeni Rzymianie niemałych doznawali cierpień i pewien młodzian, Mucjusz, aby położyć koniec oblężeniu, obmyślił rzecz niedobrą, — podstępne zabójstwo nieprzyjacielskiego króla. Włożywszy zbroję poległego rycerza etruskiego, przedostał się do namiotu króla właśnie w chwili, gdy skarbnik wypłacał żołd wojakom.
Skarbnik był bogato odziany — i Mucjusz wyobraził sobie, że to sam król. Stanął w szeregu, a gdy jemu zkolei skarbnik dawał pieniądze, szybkiem uderzeniem puginału przebił Etruska. Oczywiście, schwytano go natychmiast i wszystko się odkryło. Nie zaprzeczał on bynajmniej, że miał zamiar zabić samego króla; ale król zaczął się domagać, aby Mucjusz nazwał swoich wspólników. Mucjusz odmówił. Wówczas zaczęli mu grozić torturą. W odpowiedzi na tę groźbę, Mucjusz, widząc wpobliżu gorejący ołtarz, włożył w ogień prawą rękę i, nie bacząc na straszne męczarnie, długo jej nie wyjmował z płomieni, tylko zęby zaciął i śmiało patrzał w oczy króla.
Zdumiony Porsena kazał go oswobodzić; wtedy Mucjusz dobrowolnie mu odpowiedział: „W trzystu młodzieńców sprzysięgliśmy się, że zabijemy ciebie; na mnie pierwszego padł los; teraz kolej na innych”. Po tem wyznaniu Porsena za lepsze uznał przerwać oblężenie i powrócić do siebie. Mucjusz za swój czyn nazwany został Scaevola (t. j. mańkut). Ród jego istniał do późnych czasów i wsławił się niejednym działaczem, który, przewyższając go co do poczucia sprawiedliwości i prawa, nie był odeń niższy pod względem stanowczości i poświęcenia.
Tarkwinjusz ciągle jeszcze się upierał. Po Etruskach rzucił na Rzym Latynów, ale i to było daremne. Nakoniec śmierć położyła koniec jego burzliwemu życiu. W r. 496 Rzym na zawsze został wyzwolony od powrotu tyranii.

5. GÓRA ŚWIĘTA

Ale śmierć Tarkwinjusza, usuwając jedną bolączkę Rzymu, odsłoniła drugą, która dla bohaterskiego miasta była źródłem wielu udręczeń i niepokojów.
Stanem rządzącym była w Rzymie ta szlachta, która wyprowadzała swój ród od dawnych obywateli, co założyli miasto wraz z Romulusem, lub tych, co się tu przenieśli z Tytusem Tacjuszem albo za czasów Tullusa Hostyljusza. Jako potomkowie «ojców rodu» (patres) nazywali oni siebie patricii (patrycjusze). Ale oprócz nich wskutek naturalnego wzrostu młodego miasta, dostało się tu niemało przesiedleńców, którzy przybyli już to z wlasnej woli, już to przymusowo, gdy król rzymski zdobył i zburzył jakie miasto sąsiednie. Był to t.zw. plebs, t. j. «napełniająca» miasto masa ludowa; praw obywatelskich masa ta pierwotnie nie miała.
Bądź jak bądź, położenie plebejuszów jednego i drugiego pochodzenia było różne. Dobrowolni przybysze szukali opieki którego z rodów patrycjuszowskich i, skoro ją znaleźli, stawali się klijentami (clientes) tego rodu; nie mając innego związku między sobą, prócz rodu, który ich łączył, naturalnie go podpierali, ponieważ ich dobrobyt własny zależał od jego potęgi. Inne było położenie przesiedleńców przymusowych: ponieważ zostali oni przesiedleni przez królów, byli to więc właściwie klijenci królewscy: z chwilą jednak, kiedy władza królewska została zniesiona, przerwała się i ta klijentela, a wraz z nią przepadła wszelka łączność między nimi a patrycjatem; natomiast byli oni naturalnie związani z sobą, gdyż setkami i tysiącami pochodzili z jednej miejscowości.
Tych to byłych klijentów królewskich przyjęto nazywać plebejuszami w ścisłem znaczeniu tego słowa. Póki żył Tarkwinjusz, obchodzono się z nimi stosunkowo nieźle; Walerjusz Publikola uznał wszystkich plebejuszów za obywateli, a nawet brał do senatu tych z pomiędzy nich, którzy byli bogatsi i wpływowsi (byli to t. zw. conscripti, t. j. «wspólnie wpisani»; od tego czasu konsul, zwracając się do senatorów, tytułował ich patres conscripti, t. j. «patrycjusze i wspólnie wpisani»). Przyczyna tych względów była jasna: jako byli klijenci królewscy mogli oni bardzo łatwo zacząć żałować swych opiekunów. I rzeczywiście ziścili nadzieje patrycjuszów: mężnie walczyli w wojsku rzymskiem zarówno przeciw Etruskom jak i przeciw Latynom.
Prawda, zdarzał się ucisk; powód ku temu dawało szczególnie prawo rzymskie o zobowiązaniach dłużników, bardzo surowe dla tych ostatnich: dłużnika niewypłacalnego wierzyciel mógł wtrącić do więzienia i zakuć w kajdany. Nieraz działy się na forum sceny rozdzierające: zbiegli z więzienia plebejusze zwoływali obywateli i pokazywali im na piersiach blizny od ran otrzymanych w bitwie, a na grzbiecie blizny od uderzeń, któremi ich bito w więzieniu. Czasami dochodziło do wrzenia: w takich wypadkach konsulowie zrzekali się urzędu i jeden z nich wyznaczał na jakiś czas t. zw. dyktatora, w którym zmartwychwstawała w pelni władza królewska bez prawa prowokacji.
Po śmierci Tarkwinjusza ucisk przybrał charakter szczególnie ostry: doprowadzeni do rozpaczy plebejusze odmówili udziału w wyprawie wojennej. Dyktatorem został mianowany Walerjusz, który ich uspokoił obietnicą, że prawo o więzieniu dłużników będzie zniesione. Ale kiedy armja po zwycięstwie wróciła do Rzymu, senat nie przyjął propozycji, wniesionej przez dyktatora. Wówczas wszyscy plebejusze uzbrojeni opuścili miasto i zajęli wzgórze między Tybrem a dopływem jego, Anienem, grożąc, że tam założą inny Rzym, plebejski.
Patrycjusze zmuszeni byli wejść z nimi w układy. Wysłano do nich mądrego senatora z rodziny plebejskiej, Menenjusza Agryppę; ten wysłuchał gwałtownych skarg swoich towarzyszów stanowych na próżniaczą szlachtę, która uciskała lud, co podtrzymuje państwo całe swoją pracą — a potem, jak mówią, powiedział im następującą przypowieść: „Był czas, w którym części ciała ludzkiego nie stanowiły jeszcze całości, jak teraz — i każda z nich miała swoją wolę i swój głos. I pewnego razu wydało się im niesłuszne, że wszystkie pracują wyłącznie na korzyść samego żołądka, ten zaś, znajdując się w środku, nic nie robi, tylko się rozkoszuje łakociami, jakich mu dostarczają inne części ciała. Nogi oświadczyły: „nie będziemy więcej chodzić po żywność”; ręce: — „a my nie będziemy jej podnosić do ust”; usta: — „a my nie będziemy brać jej od was”; zęby: — „a my nie będziemy jej żuć”; kanał pokarmowy: — „a ja nie będę jej przelewał do żołądka!” I wszystkie w gniewie, bocząc się na żołądek, z triumfem mówiły: — „zobaczymy, co się z nim stanie, gdy będzie musiał sam biegać i chwytać i przeżuwać!” — Jak powiedzieli — tak uczynili. Żołądek istotnie wyszedł na tem bardzo źle i rozchorował się nie na żarty. Ale i inne części ciała z przerażeniem zauważyly, że ich zdrowie zapada: nogi omdlały, ręce zwisły, zęby zachwiały się i o mało co nie wypadły i t. d: Wtedy zrozumiały, że żołądek pełnił swoją służbę niewidoczną ale ważną, trawiąc żywność i rozlewając jej soki po oddzielnych częściach ciała. Zrozumiawszy to, zrzekły się swego uporu, na nowo wzięły się do roboty — i wkrótce zdrowie wróciło do ciała”.
Plebejusze zamyślili się: pojęli, że państwo to ciało, i że niepodobna szkodzić jednej jego części, nie szkodząc całości. Przystali na powrót do Rzymu, ale postawili warunki. Warunek główny był ten, aby ci przywódcy (po łacinie tribuni), pod których komendą lud udał się na górę, zachowali swą władzę i nadal, aby otrzymali prawo wyzwalania pokrzywdzonych plebejuszów z rąk patrycjatu i ich konsulów (jus auxilii), i aby po roku na ich miejsce wybierano nowych, bezwarunkowo z rodzin plebejskich. Byli to znakomici po wszystkie czasy trybuni ludu (tribuni plebis).
Patrycjusze zgodzili się na to i plebejusze postanowili wrócić do miasta. Ale zanim się rozeszli, zaklęli się wzajemnie między sobą, że wszyscy uważać będą swoich trybunów, jako osoby nietykalne, i wszyscy jak jeden mąż — zwalczać będą każdego, coby się ośmielił dotknąć trybunów lub przeszkodzić ich wyborom. Wskutek tej klątwy władza trybuńska zowie się u Rzymian potestas sacrosancta, t. j. «uświęcona», a sama góra, na której plebejusze powzięli tę decyzję, otrzymała nazwę góry Świętej (mons Sacer). Dlatego zdarzenia z r. 494 zowiemy «Secesją plebejuszów na górę Świętą».

6. KORJOLAN
W ten sposób, począwszy od r. 494, jest w Rzymie władza podwójna. Patrycjusze mają swoich konsulów, następców władzy królewskiej, z bardzo szerokiemi pełnomocnictwami, zwłaszcza w czasie wojny poza granicą Rzymu, kiedy zawieszone bywało prawo o prowokacji; w czasie pokoju oni tylko mogli zwoływać senat i zgromadzenie całego narodu i przeprowadzać w niem prawa obowiązkowe dla wszystkich. Podlegali im kwestorzy, którzy początkowo byli sędziami śledczymi (to właśnie oznacza wyraz quaestor), później zaś powierzono im nadzór skarbu. Ale i plebejusze mają swych trybunów ludowych, których liczba wkrótce doprowadzona została do dziesięciu i na tem się zatrzymała. Musieli oni żyć otwarcie, aby każdy plebejusz o każdym czasie dnia i nocy mógł się do nich zwrócić o pomoc; zdarzało się to często i z konieczności liczbę ich powiększono. Ale trybunów nie zaspokoiła wyłącznie ta pomoc — oświadczyli, że «prawo święte» upoważnia ich wtrącać się także i w takich przypadkach, gdy konsulowie przeprowadzają przepisy lub ogłaszają rozporządzenia szkodliwe dla ludu w ogóle. Plebejusze ich popierali i trybuni oprócz prawa poszczególnej pomocy (jus auxilii) uzyskali prawo t. zw. intercesji (jus intercesoionis), t. j. prawo, na zasadzie którego mogli oni swojem wtrąceniem się unieważnić wszelki wniosek prawowy lub rozporządzenie, które im się zdawały szkodliwemi dla plebsu. Nakoniec przyswoili sobie prawo zwoływania plebejuszów na zebrania, gdzie przedstawiali takie lub inne środki ogólne. W tem działaniu nikt im nie mógł przeszkadzać; łatwo jednak zrozumieć, że patrycjusze zebrań takich jednej warstwy nie uważali za równe z zebraniem ogólnonarodowem i nazywali je nie «
RZYMIANIN W TUNICE I TODZE

zgromadzeniami» (comitia), lecz «zbiórkami» (concilia plebis). Postanowienia zbiórek były obowiązkowe tylko dla plebejuszów, nie zaś dla całego narodu rzymskiego; stosunkowo wcześnie wybory trybunów ludu powierzone zostały owym koncyljom plebis.
Bądź jak bądź, rozszerzenie praw plebejskich odbyło się nie odrazu; w pierwszym okresie patrycjusze nie byli od tego, by, skorzystawszy ze sposobności, znieść nawet samych trybunów. Sprawa odbyła się w ten sposób. Widzieliśmy już, że skutkiem wygnania Tarkwinjuszów był rozkład tego związku, który postawił Rzym na czele plemion etruskich i latyńskich; więcej niż sto lat musiał wojować maleńki Rzym, aby na nowo odzyskać położenie, które stracił. Najłatwiej poszły układy z bratniem plemieniem Latynów; już w ciągu pierwszych dwóch dziesięcioleci udało się wejść z nimi w stosunki przyjacielskie. Bardzo niepodatni natomiast byli pod tym względem północni sąsiedzi Rzymu, którzy mówili zupełnie niepojętym i dla niego i dla nas językiem (etruskim), na południu zaś góralskie ludy Ekwów i Wolsków, pokrewne Rzymianom, ale wielce przywiązane do swej całkowitej niezawisłości. Tak więc wojny z plemionami Etrusków, Ekwów i Wolsków zapełniają pierwsze stulecie historji republiki Rzymskiej — wojny niezdecydowane, a tem niebezpieczniejsze, że się schodzą z zamieszkami wewnątrz kraju.
Bohaterstwa jednak wykazały obie strony niemało: Horacjusz Kokles i Mucjusz Scewola znaleźli licznych naśladowców. Jednym z nich był młody patrycjusz, Gnejusz Marcjusz. Szczególnie odznaczył się on w czasie wojny przeciw Wolskom, gdy, dzięki swemu niesłychanemu męstwu, umiał zdobyć jedno z najbardziej obwarowanych miast — Korjole (Corioli), które później upadły, ale wówczas były bardzo potężne. Przytem był on w rzadki sposób bezinteresowny; nie widząc możności, jak go wynagrodzić — wymyślili Rzymianie osobny tytuł zaszczytny dla niego, a mianowicie od miasta zdobytego nazwali go Korjolanem.
Będąc jednak osobiście bez zarzutu, Korjolan był to zarazem patrycjusz zawzięty, wróg plebsu oraz jego trybunów. W kilka lat po ustanowieniu trybunatu zdarzył się w krainie rzymskiej nieurodzaj: konsulowie byli zmuszeni kupować zboże w dalekiej Sycylji, aby nakarmić zgłodniały lud. Z tego nieszczęścia skorzystał Korjolan. — „Dlaczego — mówił w senacie — mamy plebejuszów żywić za darmo? Jeżeli chcą chleba, niech się zrzekną instytucji trybunów!” — Trybuni dowiedzieli się o tych jego przemówieniach; widzieli w nich ząmach na swoją „uświęconą” władzę i domagali się, aby Korjolan stanął przed sądem ludu. To go jeszcze bardziej podnieciło: — „Cóż to za zuchwalstwo? Wy macie prawo pomocy dla plebejuszów, ale nie macie prawa sądu nad patrycjatem!” Ale trybuni byli niezłomni i wielotysięczny tłum plebejuszów stał za nimi. Zacny Menenjusz Agrypa już wówczas nie żył; umarł na krótki czas przedtem w wielkiem ubóstwie i z honorem został pogrzebany na koszt państwa. Inni zaś mówcy, których patrycjat posyłał do ludu, nie budzili zaufania. Tłum posępnie stał przy swojem i trybuni ogłosili dzień mającego się odbyć sądu nad Korjolanem. Ale dumny Marcjusz nie zniósł tego poniżenia; jednakowo gardząc i małodusznością swych przyjaciół i złośliwością wrogów — opuścił Rzym i zwrócił się do Wolsków. Zaocznie został skazany na śmierć.
Naczelnikiem Wolsków był wówczas Attjusz Tullus. Zwyciężony niegdyś przez Korjolana, czuł do niego niezgłębioną nienawiść. I oto widzi go naraz błagalnikiem u swego ołtarza. Nieszczęście jego świetnego przeciwnika wzruszyło go istotnie. Wyciągnął do niego rękę pojednania i prosił go do siebie w gościnę. Ale to nie wystarczało Korjolanowi; szukał on u Wolsków nie kryjówki, lecz zemsty nad swą niewdzięczną ojczyzną. Pragnął jej również i Attjusz, ale czas był nieodpowiedni; skutkiem utraty Korjolów Wolskowie musieli przystać na poniżający pokój, którego nie można było naruszyć. Trzeba było sprawy tak poprowadzić, aby ten pokój naruszyli sami Rzymianie.
Ci właśnie przedtem odprawiali igrzyska na cześć Jowisza; przypadkowo w sam dzień igrzysk jakiś patrycjusz, chcąc ukarać swego niewolnika, jął go po arenie cyrku pędzić uderzeniami bicza. Wkrótce potem jednemu z prostych obywateli ukazał się we śnie Jowisz: „Powiedz konsulom, że mnie rozgniewał szybkobiegacz świąteczny“. Nie śmiał jednak nieszczęśliwiec z powodu mary sennej niepokoić konsulów, gdy naraz umarł mu syn, a potem poraz drugi ukazało mu się to samo widziadło. Obudził się — a mimo to nie zdecydował się wypełnić woli bożej; wówczas tknął go paraliż. Wtedy uprosił, aby na noszach ponieśli go do senatu; tu opowiedział wszystko, co mu rozkazano. Skoro tylko skończył, choroba go opuściła i na własnych nogach wrócił do domu.
Konsulowie zrozumieli, że nie wolno karać niewolników w dzień uroczystego święta, i postanowili przebłagać Jowisza, odprawiając uroczyście te same igrzyska. Zaproszono też i przyjaciół-sąsiadów, a między nimi i Wolsków, gdyż między Rzymem a Wolskami był pokój. I oto Attjusz potajemnie mówi konsulom, że nie ręczy za swoich rodaków: że ci w swej zapamiętałości mogliby coś niewłaściwego uczynić. Konsulowie się przestraszyli: czyżby poraz drugi miała na igrzyskach nastąpić profanacja? Zaczem wydali rozkaz, aby wszyscy Wolskowie przed zachodem słońca Rzym opuścili.
Tego właśnie pragnął Attjusz. Wolskowie byli oburzeni tą nową obelgą; postanowiono natychmiast rozpocząć wojnę z Rzymem. Wodzami byli Attjusz i Korjolan. Ale od pierwszej chwili doświadczony wojownik rzymski zaćmił Wolska i Attjusz zauważył, że on jest wodzem tylko z imienia: w istocie zaś wszystkiem kieruje Korjolan. W prędkim czasie zniszczone zostały wszystkie korzyści Rzymian z czasów ostatniej wojny; Korjole były odebrane, później i inne osiedla, i wkrótce Korjolan zatknął swój sztandar niedaleko od bram Rzymu. Położenie Rzymian stało się ciężkie. Trybuni chętnie się zgodzili na skasowanie wyroku ogłoszonego na Korjolana, aby odstąpił od miasta. Zebrał się senat; postanowiono wyprawić do Korjolana posłów, proponując mu pokój. Ale zwycięzca postawił okrutne i poniżające dla Rzymu warunki. Doznawszy niepowodzenia, Rzymianie wyprawili do obozu Wolsków poselstwo powtórne — kapłanów w uroczystych szatach swego wysokiego stanu; ale i tym razem Korjolan był nieubłagany.
Wówczas wmieszały się do sprawy kobiety rzymskie; zebrawszy się, poszły do osieroconego domu Korjolana, gdzie w smutku i żałobie przebywały jego stara matka Weturja oraz młoda żona Wolumnja w towarzystwie dwóch nieletnich synów-Marcjuszów. Wziąwszy ich ze sobą, kobiety w posępnym pochodzie wyruszyły do obozu nieprzyjacielskiego. Wódz-wygnaniec, spostrzegłszy, że trzecie poselstwo idzie ku niemu, gotów był i jemu odmówić; naraz ktoś z jego orszaku powiedział mu, że śród przybyłych poznał jego matkę. W istocie stała ona na czele błagalnic, cala czarną szatą odziana, mając synową po jednej ręce, wnuków po drugiej. Nie wytrzymał tego widoku Korjolan; wybiegł na jej spotkanie, ale matka powstrzymała go surowemi słowy: „Naprzód chcę wiedzieć, kto stoi przedemną: syn czy wróg?” — „O matko moja — w strasznej udręce ducha powiedział Korjolan — uratowałaś Rzym, ale zgubiłaś syna!”
Odprawiwszy błagalnice, dał nakaz odwrotu. Wzburzyła się zwycięzka armja Wolsków; najbardziej rozgniewał się Attjusz Tullus, którego Korjolan dwukrotnie poniżył, raz jako nieprzyjaciel, drugi raz jako przyjaciel. Wczoraj ulubieniec wszystkich — stał się naraz przedmiotem powszechnej nienawiści. Napróżno się tłumaczył: i czyż mógł się wytłumaczyć? Tę powtórną zdradę przypłacił życiem. Zdarzyło się to w r. 488.

7: CYNCYNNAT

Plebejusze wzmocnili się, wytrzymawszy to pierwsze poważne doświadczenie. W ciągu całego pokolenia rozwijali swe siły, gotując się do nowego ataku przeciw swoim ciemiężycielom. Najbliższe ich żądanie stanowiły prawa pisane, wszystkim wiadome i równe dla wszystkich. Prawa Rzymianie oczywiście mieli, ale były to raczej obyczaje prawne, zachowane w pamięci patrycjuszów, przyczem syn uczył się ich od ojca. Łatwo zrozumieć, iż sędziowiepatrycjusze w razie potrzeby mogli korzystać z faktu, że plebejuszom prawa były nieznane — i mogli je naginać na swoją korzyść. W państwach greckich w owym czasie, t.j. w V w. przed Chr., już niemal wszędzie istniały własne prawa pisane. O tem mógł wiedzieć również i plebs rzymski, skoro w Rzymie byli bogowie greccy, wprowadzeni na zasadzie ksiąg sybilińskich, oraz kapłani greccy i kapłanki greckie. I oto trybuni postawili żądanie co do praw pisanych. Patrycjusze nawet słyszeć o tem nie chcieli, by im z rąk wypadło tak potężne narzędzie władzy. Rozpoczęła się walka.
Walka ta była okrutna i trwała wiele lat. Dla plebejuszów środkiem walki była odmowa służby wojennej. Kiedy konsul rozkazuje plebejuszowi wstąpić do szeregów — ten nie słucha. Kiedy konsul nakaże swoim liktorom (tak nazywali się słudzy konsulów), aby go ujęli — ten z krzykiem przywołuje trybunów, a ci zmuszają liktorów, aby go puścili. Rzecz jasna, że dla zewnętrznych nieprzyjaciół Rzymu — dla Etrusków, Wolsków, Ekwów — takie zamieszki były na rękę. Patrycjusze byli wówczas zmuszeni używać środka ostatecznego, t.j. naznaczać dyktatora, pod władzą którego cała magistratura, jako też i prowokacja, traciły znaczenie. Tak zaś wielkie było poczucie prawa plebejuszów, że nie decydowali się swoją istotną siłę przeciwstawić dyktatorowi.
O jednym z takich dyktatorów przechowała się szczególnie sławna pamięć: był to Lucjusz Kwinkcjusz Cyncynnat. W r. 458 Ekwowie, korzystając z zamętu panującego w Rzymie, naruszyli umowę i poszli znacznym oddziałem w góry Albańskie, grożąc ziemi Latynów, sojuszników Rzymu. Wówczas senat rzymski wyprawił do nich posłów; ale wódz Ekwów dumnie im powiedział: „Skargi wasze opowiedzcie temu dębowi, ja nie mam czasu” — i pokazał przytem na wielki dąb, rosnący nad jego namiotem. Naczelnik poselstwa nie zmieszał się zupełnie. „Usłysz — zawołał głośno — święty dębie, usłyszcie bogowie! Ekwowie naruszyli umowę i prowadzą wojnę niesprawiedliwą: pomóżcie nam ich ukarać!” Posłowie się oddalili i wkrótce przeciw Ekwom wystąpił jeden z dwóch konsulów Minucjusz na czele dwóch legjonów (legjon rzymski mniej więcej tyle co nasz pułk). Ale Minucjusz nie był dość rzutki i sprawny; podczas kiedy się okopywał, dowódca Ekwów niespodzianym napadem otoczył obóz rzymski i, zająwszy wyżyny, cierpliwie jął oczekiwać, aż się oblężone i zagłodzone wojsko podda.
Wówczas wywiadowcy pomknęli do Rzymu. „Jesteśmy osaczeni!“ Senat kazał drugiemu konsulowi zgromadzić nowe wojsko. Ale trybuni byli nieubłagani: „A prawa uzyskamy?“ — „Nie!* — „A więc i wojska nie będzie“. — Trzeba było naznaczyć dyktatora. Za zgodą senatu konsul wyznaczył na dyktatora Cyncynnata, człowieka podeszłego już wieku, a znanego z uczciwości i siły charakteru. Miał on niewielką posiadłość za Tybrem, którą, jako człowiek ubogi, uprawiał sam wraz z synami. Do niego czólnem pojechali posłowie senatu. Widzą, Cyncynnat stoi w swym ogrodzie, jeno fartuchem okryty — (było to latem) — i kopie rów. Zdziwił się starzec, ujrzawszy przed sobą senatorów w togach uroczystych (tak się nazywała u Rzymian zewnętrzna biała szata fałdzista, z pod której ukazywał się szeroki czerwony pas szaty wewnętrznej — tuniki). — „Czem mogę służyć?“ — pytał życzliwie, oparłszy się o łopatę. — „Zechciej sam włożyć togę i wysłuchać poleceń senatu“ — „Co za historja!“ — rzekł Cyncynnat i pobiegł do chaty. „Racyljo — krzyknął na żonę — dawaj togę!“
Umył się i odział — i znów wyszedł do posłów. — „O co chodzi?“ — „Pozdrowiony bądź, dyktatorze! — odpowiedzieli posłowie. — Rzym prosi ciebie, abyś ocalił jego legjony!“ Dowiedziawszy się o wszystkiem, co się stało, Cyncynnat temże czólnem pojechał do Rzymu, przeprowadził nowy werbunek wojska — i nie tracąc ani jednego dnia, ruszył na góry Albańskie. Ekwowie nie oczekiwali takiej szybkości; dostawszy się między dwa ognie, z oblegających stali się naraz oblężonymi, a ponieważ nie mieli swego Cyncynnata, zmuszeni byli się poddać. Teraz ich to wysłańcy przyszli do dyktatora, ze łzami w oczach błagając o miłosierdzie. — „Wodzów swoich wydajcie — odrzekł Cyncynnat, — pozostałych puszczę swobodnie; abyście jednak na przyszłość nie mieli ochoty naruszać umowy puszczę was pod jarzmem (sub jugum)“. I, idąc za starym obyczajem, kazał utkwić w ziemi dwie włócznie, a na nich dość nisko wpoprzek uwiązać trzecią: to właśnie było jugum — «jarzmo». Każdy jeniec wojenny musiał, bez broni i tylko dolną szatą odziany, pod tem jarzmem przejść schylony; poczem mógł wyruszyć na cztery strony świata.
Cały obóz nieprzyjacielski stał się łupem Rzymian. Cyncynnat rozdał zdobycz między legjonistów, ale wyłącznie swoich. Żołnierzom Minucjusza powiedział: „Dziękujcie bogom, że sami nie staliście się łupem nieprzyjaciela“. I ten sam dąb, do którego wódz Ekwów niegdyś kazał skierować Rzymianom swe żale, był teraz świadkiem jego poniżenia i łupieży jego skarbów.
Dyktatorowi zaś swemu Rzym ofiarował najwyższe uczczenie wojenne — tryumf. — Na wspaniałym wozie w płaszczu purpurowym i w wieńcu wawrzynowym na glowie wjechał on do Rzymu przez wrota muru Serwjusza, a przy nim na tymże wozie stali jego synowie; za wozem szli w okowach naczelnicy rozbitej armji, za nimi liktorzy wodza, przyczem zwykły ich znak, jako urzędu karnego — t. zw. fasces, t.j. wiązki rózeg z siekierą — były tym razem zdobne gałązką wawrzynową. Za nimi szło pozostałe wojsko. Godną uwagi grupę w pobliżu dowódcy stanowili trefnisie: obyczaj pozwalał im w tym szczęśliwym dniu śpiewać ku czci dowódcy szydercze pieśni, które chwytało też i wojsko. W tych dobrodusznych drwinach nie było nic obrażającego; miały one tryumfatorowi przypomnieć, że i on jest tylko człowiekiem, i rozbroić gniew bogów przeciw wybrańcowi szczęścia. Cały pochód szedł «drogą Świętą» na Kapitol; tu tryumfator z modlitwą poświęcał Jowiszowi swój wieniec z wawrzynu i składał ustanowioną ofiarę. Po tej ceremonji Cyncynnat zrzekł się dyktatury, konsulowie zaś na nowo zaczęli pełnić swe obowiązki; wyznaczony był na sześć miesięcy, a dość było dni szesnastu, aby wykonać to, co miał do wykonania.

8. DECEMWIROWIE

Postaci takie jak, Cyncynnat, tłumaczą nam dlaczego, nie bacząc na zawieruchy wewnętrzne, nie mogli Rzymu zwyciężyć nieprzyjaciele zewnętrzni. Ale nie byli w stanie ci mężowie powstrzymać walki stanów; musiało dojść do wzajemnych ustępstw. Patrycjusze przystali na ułożenie praw pisanych; ale żądali, aby jako prawodawców wybrano na jeden rok dziesięciu mężów, aby na czas ich rządów nie było ani konsulów ani trybunów i aby zawieszone zostało prawo prowokacji. Trybuni dali na to swą zgodę.
Oczywiście sprawę tak wielką należało przygotować bardzo starannie. Wyprawiono posłów do państw greckich, które były sławne ze swoich dobrych praw, a zwłaszcza do Aten, w których już od półtora stulecia działało mądre prawodawstwo Solona. Dopiero po ich powrocie można było przystąpić do wyboru dziesięciu mężów. Było to w r. 451. Wszyscy byli z patrycjatu: są to sławni po wszystkie czasy decemwirowie (decemviri legibus scribendis). Zarządzali oni państwem, prowadzili wojnę i układali prawa; przy tak rozmaitej działalności praca nie mogła iść prędko. W końcu roku było gotowych tylko dziesięć tablic. Trzeba było na rok następny również wybrać decemwirów.
Rzymianie mieli obyczaj, że — prócz bardzo nielicznych wypadków — nie wybierali jednych i tych samych osób przez dwa lata zkolei; dlatego i teraz wszyscyo czekiwali, że na drugi rok wybiorą innych decemwirów. Ale śród poprzednich był jeden bardzo ambitny — Appjusz Klaudjusz. Znakomitością rodu i znajomością rzeczy przewyższał innych i tak przywykł do swej władzy, nie ograniczonej ani przez trybunów, ani przez prowokację, że ani na chwilę nie chciał się z nią rozstać. Zaczyna więc pochlebiać obywatelom, zwłaszcza zaś plebejuszom, podawać rękę każdemu, kogo spotykał, nazywać każdego z nędzarzy po imieniu, tak głaszcząc ich miłość własną — nie spostrzegli, że imiona te podpowiadał mu osobny niewolnik, którego obowiązkiem było znać wszystkich obywateli po imieniu — słowem, używał wszelkich środków, które Rzymianie określali słowem ambitus i uważali za występne. Appjusz jednakże cel swój osiągną]: śród decemwirów następnego 450 r. on jeden z poprzedniego grona został wybrany ponownie.
Wtedy zrzucił maskę: stał się pyszny i niedostępny, działając podług swego kaprysu, zarówno wobec obywateli, jako też i swych towarzyszów, decemwirów, którzy, jako ludzie nowi, musieli wszyscy ulegać jego woli. Pracy jednak nad układem praw bynajmniej nie zaniedbywał: do poprzednich dziesięciu tablic dodał jeszcze dwie, i te prawa dwunastu tablic (leges duodecim tabularum) stały się od tego czasu podstawą kodeksu rzymskiego. Obywatele oczywiście byli mu wdzięczni za wykonanie ich życzeń; ale Appjusz nie był Solonem i, licząc na tę wdzięczność, zaczął marzyć o tem, aby zostać władcą Rzymu na zawsze.
Widzieliśmy już, że najbliższymi sługami konsulów byli liktorzy; było ich dwunastu i szli zazwyczaj na przedzie, rozpędzając ciżbę, a przytem nieśli w ręku przekonywający symbol władzy — wiązki prętów lub rózeg (fasces), śród których widoczna była siekiera. Siekiera ta znikała wewnątrz miasta, póki działało prawo prowokacji; przy decemwirach zatem zajmowała ona swoje dawne miejsce, głosząc każdemu z obywateli, że władcy mogą go swoim własnym sądem skazać nie tylko na karę cielesną, ale i na śmierć.
W pierwszym jednakże roku wszyscy decemwirowie razem mieli dwunastu liktorów, którzy kolejno przechodzili od jednego do drugiego. Ale w drugim roku Appjusz wydał rozporządzenie, aby każdy z decemwirów miał własnych dwunastu liktorów. Ponieważ zaś inni koledzy byli mu niejako podwładni, wynikało stąd, że Appjusz miał na swe rozkazy oddział gwardji złożony ze stu dwudziestu ludzi; co w owoczesnym małym Rzymie było bardzo wielką siłą, przy pomocy której Appjusz mógł czynić co mu się chciało. Obywatele szemrali, ale zachowywali spokój, oczekując, że rok się skończy i że dawny porządek powróci na nowo.
Ale rok mijał, a mimo to Appjusz nie myślał urządzać wyborów konsularnych. Nadszedł rok następny 449, on zaś dalej rządził. Napróżno senat protestował: — „Wy — mówił decemwirom — jesteście teraz osobami prywatnemi; podług ustaw naszych przodków mamy teraz bezkrólewie (interregnum) i władza należy do nas, do zgromadzenia wszystkich patrycjuszów; spośród siebie powinniśmy wybrać «króla tymczasowego» (interrex), ten po upływie dni pięciu wyznacza drugiego i t. d. — i jeden z tych «międzykrólów», zaczynając od drugiego, zwoła lud na wybory konsulów“. — Appjusz z decemwirami żadnej uwagi nie zwracał na te wszystkie oświadczenia. Niby prawni władcy urządzali werbunek wojska, łamiąc najmniejszy opór przy pomocy swych liktorów. Część decemwirów udała się na wojnę; Appjusz wolał zostać w Rzymie.
Widzieliśmy już, że świadomość prawa była śród Rzymian bardzo silna; nie mniej silne było ich uczucie religijne. — Dręczyła ich myśl, że do boju prowadzą ich nieprawowici dowódcy; walczyli słabo, zgóry przekonani, że zwycięstwa nie będzie. Był między nimi wojownik siły i odwagi bohaterskiej, imieniem Lucjusz Sykcjusz, który dokonał tylu czynów waleczności niezwykłej, że go przezwano «Herkulesem rzymskim». Wszyscy słuchali jego słów, gdy gromił nieprawowite rządy decemwirów. „Każdy władca — mówił — będąc wybrany przez naród, zwraca się z modlitwą do bogów, aby ci na jeden rok uznali go za władcę Rzymu i aby mu pozwolili modlić się do siebie w jego imieniu — i za pomocą auspicjów (t. j. wróżb z ptasiego lotu) prosić ich o błogosławieństwo. Teraz decemwirowie nie mają auspicjów; kiedy przed bitwą modlą się do bogów, to nie jest modlitwa, lecz bluźnierstwo, gdyż bogowie nie dali im prawa modlić się za Rzym. I oto dlaczego nieprzyjaciel nas pobija i będzie pobijał, póki sami sobie nie dopomożem. Powinniśmy iść za przykładem naszych ojców, urządzić nową secesję, wybrać sobie trybunów — wtedy decemwirowie ustąpią i będziemy mieli władzę prawowitą“. Decemwirom nie spodobała się ta mowa; wyprawili Sykcjusza niby to na zwiady, a wraz z nim zabójców najemnych, z których ręki zginął.
Zbrodnia ta została odkryta, i wszyscy jasno zrozumieli: nadeszły zpowrotem czasy królewskie. Appjusz — to nowy Tarkwinjusz. Wkrótce to jeszcze bardziej zostało stwierdzone.
Była w Rzymie panna niepospolitej piękności, z rodziny plebejskiej, imieniem Wirginja; była ona zaręczona z trybunem ludowym, Icyljuszem, ale wskutek swej młodości godów ślubnych jeszcze zawrzeć nie mogla. Panna spodobała się Appjuszowi, i ten postanowił odebrać ją narzeczonemu; aby jednak uniknąć wzburzenia wśród ludu, chciał to uczynić na zasadzie prawnej. Dlatego zmówił się z jednym ze swoich klijentów, wyzwolonym niewolnikiem, który również nazywał się Klaudjusz — w Rzymie bowiem wyzwolony niewolnik otrzymywał imię rodowe swego pana, który stawał się jego «patronem»; ten to Klaudjusz miał oświadczyć przed sądem, że Wirginja jest córką jego niewolnicy i że w dzieciństwie została porwana i oddana swemu rzekomemu ojcu. Tak też uczynili. Chwila była dogodna; ojciec panny, Wirginjusz, był poza Rzymem w wojsku. I oto pewnego ranka, gdy Wirginja w towarzystwie swej niańki szła do szkoły, zbliżył się do niej Klaudjusz-klijent ze swą służbą i zaczął ją ciągnąć ku sobie, zapewniając, że jest jego niewolnicą. „Io, Kwiryci!” — jęła lamentować niańka. Zbiegł się lud, a Klaudjusz krzyczał, że tę sprawę poruczy sądowi decemwirów. Zwrócono się do trybunału Appjusza. — „Oświadczam — rzekł uroczyście Klaudjusz, trzymając za rękę ledwie żywą Wirginję — że ta dziewczyna jest moją niewolnicą”. — „Ja zaś oświadczam — rzekł Icyljusz, który w czas przybył — że ona jest wolna”. — „Twoje oświadczenie — surowo rzekł Appjusz do Icylego — podług prawa dwunastu tablic miałoby siłę tylko wówczas, gdyby szło o osobę dorosłą; teraz zaś może to uczynić wyłącznie rzekomy ojciec dziewczyny. Odkładam więc sprawę do jutra; tymczasowo zaś niech pozostaje u Klaudjusza”. — „To być nie może!” — zawołał Icyljusz.
Lud również zaczął szemrać. — „Dobrze — powiedział Appjusz — niech zostaje u matki” — a w myśli dodał: „tak czy owak, ojciec do jutra nie przyjdzie”.
Ale omylił się w rachubie; wojsko rzymskie, doznając ciągłych niepowodzeń, odparte zostalo do samego Rzymu. Wirginjusz jeszcze przed wieczorem dowiedział się o niebezpieczeństwie, jakie grozi jego córce — i pędząc całą noc cwałem, o świcie był już w mieście i sam, w żałobnem ubraniu, sprowadził swoją córkę do trybunału Appjusza. Tu stał już Klaudjusz, a z nim para świadków podkupionych, którzy potwierdzili wszystko, co mówił tamten. Wirginjusz próbował zbijać ich słowa, lecz Appjusz jako sędzia oświadczył, że dowody Klaudjusza są zupelnie przekonywające — i że jemu przysądza dziewczynę. Natychmiast dał znak i liktorzy ją otoczyli. — „Widzę to sam — rzekł ojciec do Appjusza — że byłem oszukany i że do mej rodziny wprowadzono córkę niewolnicy. Pozwól mi jednak, abym wobec córki rozpytał niańkę, jak się to stało.” Appjusz, zadowolony jego pokorą, chętnie się zgodził. Sprawa odbywała się na forum; w pobliżu były tu jatki mięsne. Pod pozorem tajemnej rozmowy Wirginjusz zaprowadził tam córkę razem z niańką. I oto nagle porywa u rzeźnika nóż i wbija go w pierś dziewczyny. „Teraz jesteś wolna, moja córko! — zawołał. — Na twej głowie, Appjuszu, jej krew!“ Chwili nie tracąc, z nożem zakrwawionym rzucił się ku bramie miasta i ku żołnierzom.
Prędko spełniła się kara. Lud się zbuntował; dwaj szlachetni patrycjusze Lucjusz Walerjusz i Markus Horacjusz stanęli na czele niezadowolonych. Przytem Wirginjusz zwolał wojsko; powtórnie żołnierze plebejscy udali się na górę Świętą i plebejska ludność miasta poszła za nimi. Była to druga secesja. Decemwirów usunięto. W imieniu senatu Walerjusz i Horacjusz udali się do plebsu na górę Świętą; na skutek zgody powszechnej postanowiono przywrócić władzę trybunów oraz prowokację. Tamże odbyły się wybory nowych konsulów zamiast usuniętych decemwirów. Wybrani zostali Walerjusz i Horacjusz. Natomiast Appjusz został wtrącony do więzienia, gdzie oczekiwał sądu nad sobą; nie mając jednak nadziei, by go sąd ułaskawił, samobójstwem życie zakończył.
Przestępstwem swojem Appjusz splamił dobrą sławę decemwirów, na jaką zasłużyli swem prawodawstwem; nie należy jednak o niem zapominać. Prawo dwunastu tablic — jest to zarodek wszelkich późniejszych praw dawnego Rzymu. A prawa te były tak doskonale, że wszystkie cywilizowane narody przyjęły je kolejno, stosując je do swoich potrzeb — my też do dziś jeszcze korzystamy z tych praw.

9. NOWE ZDOBYCZE

Tak więc, od r. 449 plebs rzymski znowu posiada trybunów. Może święcić tryumf: prawa pisane uzyskał, a trybunów się nie wyrzekł. Teraz zaczął się dobijać o zupełne równouprawnienie z patrycjatem.
Nierównomierność była dwojakiego rodzaju. Po pierwsze małżeństwa między osobami pochodzenia plebejskiego a patrycjuszowskiego nie uważane były za prawowite; powtóre plebejusze nie mieli dostępu ani do konsulatu, ani do kwestury, ani do urzędów kapłańskich. Zażądali usunięcia tej niesprawiedliwości; ale odpowiedziano im, że jest to niemożliwe, że nie mają auspicjów.
„Jakże nie mamy?” — „Kiedy Romulus ze swą wiciną założył Rzym, Jowisz na skutek jego modlitwy posłał mu znak ptasiego lotu, jako swe błogosławieństwo. Tą drogą przyznał on Rzymianom ówczesnym prawo wzywania jego laski zapomocą modlitwy. Błogosławieństwo przechodzi z rodziców na dzieci; potomkowie ówczesnych Rzymian — to dzisiejsi patrycjusze. Dlatego konieczna jest stanowa czystość małżeństwa — magistratowie zaś, którzy za Romę się modlą do Jowisza, bezwarunkowo muszą być patrycjuszami”.
Plebejusze dawno wiedzieli, że dla Jowisza Kapitolińskiego są jako pasierby; mieli oni własną świątynię Demetry — po łacinie Cerery — założoną jeszcze w pierwszych latach republiki z nakazu ksiąg Sybili. Nazywali ją poprostu świątynią (aedes); tam przechowywali ważne dokumenty, a jej dozorcy, edylowie (aediles plebis), stali się najbliższymi pomocnikami trybunów ludowych, jak kwestorzy — konsulów-patrycjuszów. Teraz jednak postanowili plebejusze skończyć z tem rozosobnieniem: wkrótce po obaleniu decemwirów zażądali uznania prawowitości małżeństw mieszanych oraz dostępu do konsulatu.
Sytuacja była poważna; trzeba było zgodzić się na ustępstwa. Pierwsze żądanie zostało przyjęte: nikt przecie nie mógł zmusić patrycjusza do małżeństwa z plebejką albo do tego, żeby wydał swoją córkę zamąż za plebejusza. Ale do konsulatu żadną miarą nie chcieli dopuścić — i całe niemal stulecie trwała walka o to prawo.
Przedewszystkiem patrycjat wyłączył z władzy konsula szereg szczególnie ważnych pełnomocnictw, które chciał zabezpieczyć od wszelkiego zamachu ze strony plebejuszów. Rzecz w tem, że dotychczas konsulowie, jak niegdyś królowie, posiadali prawo przeprowadzać cenzus; znaczyło to, że mogą oceniać majętność obywateli i zgodnie ze swą oceną przypisywać ich do tej lub owej klasy majątkowej, co zarazem określało charakter ich służby wojskowej; mogli ich zaliczać do konnicy, wyznaczać do senatu albo ich z senatu usuwać; mogli wreszcie za naruszenie dobrych starych zwyczajów piętnować ich publicznie. Dla patrycjuszów była nie do wytrzymania myśl, że tem wszystkiem mógłby rozporządzać plebejusz. I oto w r. 443 wprowadzają oni prawo, ustanawiające osobny urząd cenzorów, w liczbie dwóch, sądząc, że chociaż ten urząd zachowają dla siebie. Prawo to zostało przyjęte; od tej chwili według przepisu raz na pięć lat wybierano po dwóch cenzorów, którzy określali skład gminy obywatelskiej w Rzymie, a potem w osobnej uroczystości oczyszczającej (lustrum) polecali nową gminę łasce bogów.
Urząd ten stał się najczcigodniejszy w Rzymie; przyjęto go oddawać w ręce najbardziej zasłużonych obywateli.
Ostatecznie patrycjusze omylili się w swej rachubie, że im się uda zachować ten urząd dla siebie; ale początkowo mogło się zdawać, że i co do konsulatu trwoga ich była próżna: jak już powiedzieliśmy omal całe stulecie przebywał on w ich rękach. Można sobie zadać pytanie, dlaczego plebejusze, posiadając tak czynnych trybunów, nie osiągnęli swego celu wcześniej. Przeszkodę stanowiła ich liczba. Jak to widzieliśmy wyżej, trybuni mieli t. zw. prawo intercesji, to znaczy, mogli unieważnić działanie każdego magistrata. Z tego prawa korzystali oni zdawna nawzajem przeciw sobie. A ponieważ ich było dziesięciu, patrycjusze zawsze bez trudu mogli sobie zapewnić pomoc choć jednego z ich grona, który zatem na ich korzyść «intercedował» przeciw swoim kolegom. Przez to właśnie plebejusze tak długo nie mogli uzyskać powodzenia: walka toczyła się dalej i zdawała się nieskończoną.

Ale zanim walka ta skończyła się zwycięstwem plebejuszów, Rzym doznał takiego wstrząśnienia, jakiego dotychczas nigdy jeszcze w tej mierze nie doświadczył.
10. KAMILLUS

Zewnętrzni wrogowie Rzymu byli zawsze ci sami: Wolskowie Ekwowie na południu, Etruskowie na pół| nocy. Ci ostatni zwłaszcza byli bardzo liczni, i gdyby się połączyli, Rzym nie mógłby się im oprzeć. Ale właśnie tej jedności między nimi nie było; był to kruchy związek dwunastu miast, z których każde działało na własne ryzyko.
Z owych miast najbliższe Rzymu były Weje (Veji), których dzielnica zaczynała się tuż za Tybrem. Raz jakoś ich król kazał zabić posłów rzymskich; wynikła z tego wojna, poczem zawarto zawieszenie broni. Teraz w r. 406 termin zawieszenia broni minął i wojna rozpoczęła się nanowo. Rzymianom powiodło się okrążyć i oblec Weje; nie chcąc przerywać oblężenia, postanowili, że odtąd wojnę prowadzić będą latem i zimą: dotychczas wojowano tylko w lecie, a na jesień wojska wracały do domu. Jednakże oblężenie przeciągnęło się | długie lata: Wejeńczykom udawało się od czasu do czasu przerwać koło blokady i gromadzić aprowizację, a mury stały niewzruszone.
Nakoniec w dziesiątym roku oblężenia Rzymianie znaleźli dostojnego wodza, mężnego i wytrwałego. Był to Marek Kamillus. Uznawszy za rzecz niepodobną wziąć miasto szturmem, kazał kopać długi korytarz podziemny tak obliczony, żeby jego wyjście przypadło na samym rynku miejskim. Powiadają, że pewnego razu Wejeńczycy składali ofiarę bogini swej, Junonie; należy zaś wiedzieć, że Etruskowie słynęli ze sztuki przepowiadania przyszłości podług rysunku wątroby zwierzęcia ofiarnego. I oto, gdy zwierzę ofiarne było już zabite, i wypatroszone, wróżbita, zbadawszy wątrobę, zawołał: „Radujcie się, obywatele! Junona da zwycięstwo temu, kto jej złoży tę ofiarę”. Słowa te usłyszeli Rzymianie, znajdujący się pod ziemią tuż wpobliżu; jeszcze kilka uderzeń motyki — a bruk rynku się zapadł, z pod ziemi zaś wysunęła się wić rycerzy: pierwszy z nich natychmiast porwał ofiarę z rąk kapłana i z modlitwą na ustach złożył ją bogini w imieniu Rzymu. Inni rzucili się na twierdzę, ku murom: Weje były zdobyte. Stało się to w 396 r.
Obecnie po raz pierwszy od śmierci Tarkwinjusza Rzym stał się obszernem państwem italskiem. Ale zamęt wewnętrzny jeszcze mocniej zawrzał po zwycięstwie zewnętrznem. Trybuni krzywem okiem spoglądali na Kamilla i umieli przeciw niemu wzburzyć plebejuszów; korzystając z tego ich nastroju, oskarżyli go o nieprawidłowość przy podziale zdobyczy. Przewidując wyrok przeciw sobie, Kamillus dobrowolnie udał się na wygnanie do sąsiedniej Ardei. I oto w czasie, gdy Rzym sam się pozbawił swego dowódcy — zahuczała nad nim burza.
Dzisiejszą Francję zamieszkiwali wówczas Gallowie, naród jeszcze dziki, ale niesłychanie mężny. Jeszcze o dwa stulecia przed wojną wejencką część ich przeszła przez Alpy w dolinę rzeki Padu, którą wtedy zajmowali Etruskowie; odrzuciwszy ich poza Apenniny, sami zajęli tę dolinę — i dlatego Rzymianie zawsze ten kraj nazywali Gallją Cyzalpińską; tu Gallowie założyli swą stolicę, sławne później miasto Medjolan (dziś Milano). Teraz było im tu ciasno; wici ich przestąpiły góry Apennińskie i zaczęły grozić najsilniejszemu z grodów etruskich Kluzjum. Kluzjanie zwrócili się o pomoc do Rzymu.
Dla Rzymu ta prośba była bardzo pochlebna: pierwszy to raz zwrócono się do niego z tak daleka, przyznając w ten sposób, że Roma — to mocarstwo italskie. I oto do Gallów udali się trzej posłowie, prosząc ich w imieniu Rzymu, aby dzielnicy Kluzyńskiej nie ruszali. Naczelnik Gallów, Brennus był zdziwiony: «Nigdym o was nie słyszał — rzekł on do Rzymian — a zresztą wierzę, że jesteście waleczni, skoro się do was zwracają o pomoc. W każdym razie jednak Kluzjan będziemy bili». — «Czem oni was obrazili»? zapytali posłowie. — «Tem, że nie oddają nam swej ziemi» — ze śmiechem odparł barbarzyńca. Trzeba było przerwać układy. Wtedy posłowie poprosili Kluzjan, aby ci ich zaliczyli do swej armji, i wzięli udział w bitwie, która się dla nich zakończyła niefortunnie.
Posłowie nie mają prawa brać udziału w działaniach wojennych: rozumieli to i Gallowie. Pozostawiwszy Kluzjum, Brennus skierował swe drużyny wprost na Rzym. — Młoda republika całe swoje wojsko wysłała na jego spotkanie ku rzece Allji, która jest północnym dopływem Tybru. Tu nastąpiła bitwa, największa, jaką stoczono od czasów założenia miasta. Rzymianie umieli zwyciężać swych italskich sąsiadów, ale nieokiełznany zapał barbarzyńców północnych, którzy z dzikiem wyciem rzucali się do walki, był im niezwyczajny. Ponieśli straszną klęskę. Część rozproszonego wojska uciekła do Wejów, inni szukali ocalenia w Rzymie — i do ostatnich czasów dzień nieszczęsnej bitwy — dies Alliendis, jak go nazywano — uważali Rzymianie za «czarny dzień».
Brennus ruszył dalej; coraz bliżej a bliżej podchodził do Rzymu. Było oczywiste, że resztki wojska rzymskiego nie ocalą miasta; można było myśleć tylko o obronie Kapitolu. Tam też zamknęła się zdolna do boju młodzież, zgromadziwszy żywności ile było można. Kobiety z płaczem oddaliły się do sąsiednich wiosek. Ale starcy odmówili porzucenia Rzymu: większa część pozostała w swych opuszczonych domach, a najznakomitsi, byli konsulowie i cenzorzy, nałożywszy swe togi uroczyste, białe z czerwonym szlakiem, poszli na forum i zajęli swe krzesła magistrackie z kości słoniowej, aby umrzeć z blogosławieństwem bogów Kapitolu. Wkrótce przybyli też i Gallowie: patrzą — domy otwarte, ulice puste, oporu niema nigdzie. Weszli na forum — tu milczące zgromadzenie nieruchomych starców. Cóż to? Ludzie czy też posągi bogów rzymskich? Podchodzą bliżej. Jeden z Gallów nachylił się ku jednemu z siedzących — był to szanowny Marek Papirjusz — i schwycił go za brodę (w owych czasach Rzymianie jeszcze nosili brody). Nie ścierpial tej obelgi dumny senator: groźnie podniósł głowę i laską uderzył zuchwałego Galla. Ten, wściekły, zabił Papirjusza. Stało się to sygnałem rzezi powszechnej. Wkrótce potem miasto zostało złupione i podpalone; nie było już Rzymu (390 r.).
Pozostawał coprawda Kapitol: mając ściany pionowe, mógł się długo bronić. Część Gallów rozłożyła się dokola Kapitolu; inne oddziały rozbiegły się po całej równinie Rzymskiej, grabiąc i pustosząc wszystko na swej drodze. Jeden, dość znaczny oddział wyruszył przeciw Ardei, gdzie się wówczas znajdował Kamillus. Uspokoił on wystraszonych mieszczan i namówił ich, aby mu swoje wojsko zawierzyli. Śledząc z napiętą uwagą calą wojnę, tak bolesną dla jego ojczyzny, zdobywca Wejów wiedział, że Gallowie we dnie walczą bardzo mężnie i przezornie, ale co wieczora, jak niewstrzemięźliwi barbarzyńcy — piją bez miary i nieprzytomni zapominają o straży nocnej. Na tem właśnie Kamillus oparł swój plan: w nocy ze swym niewielkim oddziałem ardeackim rzucił się na obóz gallijski i dokonał w nim straszliwej rzezi tak, że nieprzyjaciół wszystkich wyciął w pień.
Wieść o tem pierwszem powodzeniu rozpowszechniła się wkrótce na wszystkie strony. Dowiedzieli się o tem i Rzymianie w Wejach i poczuli boleść i wstyd. «Najlepszego bohatera — mówili — ustąpiliśmy Ardeatom; i oto nas biją, a oni zwyciężają». Postanowiono wezwać Kamilla, aby został dowódcą naczelnym. Kamillus wysłuchał przemowy posłów i odmówił. — «Jestem skazany i wygnany — powiedział — jakże ja mogę być waszym naczelnikiem?» — «Myśmy znieśli twą banicję.» — «Wy nie macie prawa tego czynić, wy jesteście Wejeńczykami, nie zaś Rzymianami. Rzymianie to ci, co siedzą na Kapitolu. Jeżeli oni mię przywołają — wtedy pójdę».
Posłowie wrócili do Wejów. Cóż mieli robić? Kapitol był gęsto otoczony; jakże się tam przedostać? — Tego trudnego zadania podjął się młody Poncjusz Kominjusz; opuściwszy wieczorem Weje, niepostrzeżenie przepłynął Tyber i, wybrawszy część muru najbardziej spadzistą i z tego powodu najmniej bronioną, przedostał się poprzez znajomą sobie rozpadlinę na oblężone wzgórze. Tu rychło zgromadził się lud. Kominjusz opowiedział o zwycięstwie Kamilla i o decyzji wojska wejenckiego. Rozumie się, że wyrok ogloszony przeciw Kamillowi był natychmiast cofnięty i wygnaniec został obrany dyktatorem. Jeszcze tej samej nocy Kominjusz spuścił się zpowrotem i szczęśliwie dotarł do Wejów.
Jednakże jego wyprawa nie uszła baczności Gallów. Rankiem wywiadowcy, obchodząc stanowiska wartownicze, zauważyli podejrzane ślady na murze i pod murem — i domyślili się, co zaszło. Postanowili skorzystać ze swego odkrycia — i następnej nocy najśmielsi z nich, trzymając miecze w zębach, jeden za drugim wdrapali się, idąc tropem Kominjusza. I oto ten, co był najwyżej, już się głową zrównał ze szczytem muru. Patrzy — wszędzie pustka; ochrony żadnej niema; nikt nie przypuszczał, że mogłaby tu być potrzebna. Gotów już był zrobić ostatni wysiłek — aby się dostać na taras górny, gdy naraz ten zabrzmiał rozpaczliwym krzykiem, nie ludzkim, lecz ptasim. Były to gęsi kapitolińskie, święte ptaki Junony.
Straż rzymska przebudziła się. Marek Manljusz pierwszy porwał za miecz i tarczę i pośpieszył ku murom. Ujrzał surową postać Galla, który już miał wejść na taras. Potężnem uderzeniem tarczy zepchnął go w przepaść, dokąd spadający pociągnął też najbliższych towarzyszów. Zbiegli się wnet inni Rzymianie, na Gallów zaczęły padać kamienie — i wkrótce zginęli wszyscy. Tak to «gęsi ocaliły Kapitol».
Tymczasem Kamillus objął dowództwo naczelne nad legjonami wejenckiemi; ale odrazu zrozumiał, że musi przedtem wyćwiczyć swych żołnierzy, zanim ich poprowadzi do boju przeciw Gallom. Na Kapitolu nic o tem nie wiedziano; oblężenie było teraz ściślejsze niż przedtem, prowjantów było coraz mniej; zaczęto już myśleć o układach. Oczywiście nikt nie mówił, by się poddać: ale chciwi barbarzyńcy gotowi byli pozostawić Rzymianom ich skałę, aby tylko im dano wykup należyty. Ułożyli się co do sumy: za tysiąc funtów złota Brennus zgodził się zabrać swe wojsko. Przyniesiono wielkie wagi i odważniki; na jednej szali gwichty, na drugiej złoto. Gwichty wydały się posłom rzymskim podejrzane; zaczęli skarżyć się przed Brennusem. Ten ze śmiechem zdjął swój długi miecz gallijski i wraz z ciężkim jego pasem rzucił go na szalę odważników. Vae victis! (biada zwyciężonym) — taka była jego odpowiedź!
Zaczął się spór; z obu stron glośno krzyczano. Naraz wcale blisko dał się słyszeć znajomy odgłos miedzianych trąb rzymskich. Wszyscy zamarli; ale wnet z wyżyn Kapitolu zabrzmiały okrzyki radosne: «Legjony Kamilla!» Rzeczywiście, był to on; wkrótce sam stanął wobec tych, co spór prowadzili: — «Zabierzcie złoto — zawołał do swoich; poczem zwracając się do Brennusa, rzecze: «Nie złotem, lecz mieczem Rzym wykupuje swobodę!» — «Jakto? — zapienił się Brennus, — a umowa?» — «Co za umowa? — odparł Kamillus. — Dyktator rzymski — to ja. Bezemnie wszelka umowa jest bez znaczenia.» Wszyscy się rozeszli; posłowie na Kapitol, Brennus do swego namiotu, Kamillus do swych legjonów. Wkrótce potem na ruinach Rzymu odbyła się nowa bitwa. Tym razem Gallowie zostali zwyciężeni i usunęli się z powrotem za Apenniny.
Teraz przed Rzymianami stanęło nowe pytanie: co robić? — Miasto ich było zburzone; a tam za Tybrem — stały nienaruszone w całości Weje, miasto nawet większe i ładniejsze od dawnego Rzymu. Wiele było takich, którzy się chcieli tam przesiedlić, i Kamillus długo musiał przekonywać obywateli, aby nie porzucali świętego popieliska, na którem spoczywa błogosławieństwo Romula, matki — Westy i nietkniętych bogów kapitolińskich. W końcu Rzymianie uznali słuszność jego dowodzeń; postanowiono Rzym odbudować od posad i przy współudziale Kamilla, który w ten sposób stał się jego drugim założycielem.
Zaledwie trudności te zostały pokonane, gdy Kamillus znów musiał uzbroić się, by odbudowane miasto ochronić od nieprzyjaznych sąsiadów. Byli to wciąż ci sami Etruskowie, Wolskowie, Ekwowie. Cieszyli się oni z upadku Rzymu, licząc, że po odejściu Gallów uda się im zawładnąć jego dziedzictwem; z przykrością teraz widzieli, że się ich nadzieja nie urzeczywistnia, i postanowili działać wspólnym wysiłkiem. Walka była uparta; ale genjusz Kamilla zdołał i tym razem złamać nieprzyjaciół Rzymu. Musieli się uznać za zwyciężonych; nie małą część ziemi ustąpili na rzecz Rzymu.
Pozostawało teraz rozwiązać jeszcze jedną trudność — odwieczny spór obu stanów, patrycjatu i plebsu. Plebejusze nie zapomnieli swego dawnego wymagania — t. j. dostępu do konsulatu — i teraz sprawę poprowadzili rozumniej. Śród plebejuszów była swego rodzaju grupa wybitna, która się odróżniała śród ciżby ogólnej bogactwem a nawet rodem starożytnym; oni to głównie walczyli o dostęp do konsulatu. Biednym zależało nie tyle na tym udziale bogatych plebejuszów we władzy publicznej, ile na tem, aby uzyskać ziemię i ulgi w zobowiązaniach domowych. Ziemi niebrakło; poprzednie zwycięstwa Rzymian przyniosły skarbowi część ziemi zwyciężonych, a teraz, dzięki powodzeniom Kamilla, było jej szczególnie wiele. Ale senat ziemi tej nie rozdawał biednym, tylko ją zostawiał jako «ziemię gminną, pospólną» (ager publicus) — i zwolna zajmowali ją patrycjusze, aby przy pomocy swych niewolników i klijentów obrabiać ją na swoją korzyść. I oto w r. 375 — dwaj bardzo mądrzy trybuni ludowi, Gajus Licynjusz i Lucjusz Sekstjusz postanowili złączyć w jednem prawie zbiorowem wymagania plebejuszów biednych i bogatych; przedstawili narodowi trzy artykuły naraz:
1) Aby jeden z obu konsulów był bezwarunkowo z plebejuszów. Umyślnie zaznaczyli: «bezwarunkowo». Prawodawcy przewidywali, że o ile zażądają, aby plebejusze tylko mogli obejmować urząd konsulów, to patrycjusze bądź jak bądź za każdym razem będą przegłosowywać plebejuszów, strasząc lud, że im brak auspicjów lub tym podobnych gróźb używając.
2) Aby ze sumy długów odjęte były procenty już zapłacone, a dla pokrycia reszty aby wyznaczono trzy terminy.
3) Aby patrycjuszom nie było wolno zajmować więcej nad 500 dziesięcin (jugera) ziemi publicznej; reszta zaś aby była rozdzielona między ubogich.
Patrycjat jednak się nie poddawał: niechętni byli zwłaszcza punktowi o konsulacie. Większość plebejuszów gotowa była wyrzec się tego artykułu, byle jeno przeszły dwa drugie. Ale nie przystawali na to trybuni- — «Albo wszystkie trzy — mówili — albo nic». Jako zaś ludzie bardzo dzielni, mieli oni taki wpływ, że ich wybierano zpowrotem corocznie. Dziesięć lat trwała ta walka; wkońcu postanowili się pogodzić. W r. 366 wybrany został po raz ostatni osiwiały Kamillus i za jego inicjatywą zawarto pokój. Plebejusze zgodzili się, aby z władzy konsula wycofano sąd i aby dla spraw sądowych wybierany był osobny magistrat, t. zw. pretor (praetor), obowiązkowo pochodzący z patrycjatu. W innych kwestjach patrycjusze ustąpili. — Jako pierwszy konsul plebejski wybrany został w r. 365 jeden z obu energicznych trybunów, a mianowicie L. Sekstjusz. Kamillus ku czci zawartego pojednania zbudował bogom na forum świątynię Zgody (Concordia).
Wkrótce potem Kamillus umarł. Cały naród uczcił pogrzeb swego zbawcy i pojednawcy; wszyscy doskonale zrozumieli, że od czasu założenia Rzymu nie było w nim obywatela tak wielkiego i zasłużonego.
W założonej przez niego świątyni Zgody na forum najczęściej od tego czasu zbierał się senat aż do końca republiki rzymskiej. Świątynia ta świadczyła, że niema już ani patrycjuszów ani plebejuszów i że jest tylko jeden zgodny naród rzymski, któremu testament Romulusa i Kamilla zapowiadał, że będzie pierwszym narodem kuli ziemskiej.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Tadeusz Zieliński.