Przejdź do zawartości

Rosa alchemica/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor William Butler Yeats
Tytuł Rosa alchemica
Pochodzenie Opowiadania o Hanrahanie Rudym; Tajemnicza róża; Rosa alchemica
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1925
Miejsce wyd. Lwów - Poznań
Tłumacz Józef Birkenmajer
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


O błogosławion i szczęśliw ów mąż, który znając tajemnice bogów, uświęca swe życie i oczyszcza swą duszę, obchodząc pośród gór tajne obrzędy wraz ze świętemi ubłaganiami!
Eurypides.






Rosa Alchemica.
I.

Dziesięć lat z okładem upłynęło od czasu, gdym po raz ostatni spotkał się z Michałem Robartesem, a po raz pierwszy i ostatni z jego przyjaciółmi i uczniami; byłem świadkiem tragicznego końca ich wszystkich oraz przeżyłem owe dziwne przygody, które zmieniły mnie tak dalece, iż pisma moje stały się mniej wzięte i mniej zrozumiałe i omal nie przywdziałem habitu Św. Dominika. Właśnie podówczas ogłosiłem małą rozprawkę alchemistyczną, coś w rodzaju Sir Tomasza Browne’a, p. n. Rosa Alchemica i otrzymałem wiele listów od wyznawców wiedzy tajemnej, zarzucających mi rzekomą tchórzliwość, gdyż nie chciało im się wierzyć w tak oczywistą skłonność i upatrywali w niej jedynie nawpół litościwe przywiązanie artysty do wszystkiego, co kiedykolwiek ożywiało serca ludzkie. Jeszcze na początku mych dociekań doszedłem do odkrycia, że ich nauka nie była czczą fantasmagorią chemiczną, lecz filozofją, na podstawie której określali świat, żywioły i samego człowieka, oraz że poszukiwany przez nich sposób uzyskiwania złota z pospolitych kruszców miał być tylko cząstką ogólnej przemiany wszechrzeczy w jakąś materję boską i niezniszczalną; to zaś natchnęło mnie myślą, by mą książeczkę uczynić fantastyczną mrzonką o przemianie życia w sztukę oraz krzykiem bezbrzeżnej tęsknoty do świata, składającego się jeno z samych bytów nieprzemijających.
Siedziałem, marząc o tem, com napisał, w domu mym w jednej ze starych dzielnic Dublina, w domu, który za czasów mych przodków miał pewną sławę z powodu ich udziału w życiu społecznem i obywatelskiem stolicy oraz przyjaźni z wieloma znakomitymi ludźmi ówczesnymi — i ogarniała mnie nadzwyczajna radość, że nakoniec doprowadziłem do skutku zamiar, długo piastowany w duszy, dostrajając wygląd mego mieszkania do tej umiłowanej nauki. Usunąłem portrety, mające wartość raczej historyczną aniżeli artystyczną, a nad drzwiami porozwieszałem kobierce, mieniące się bronzem i błękitem pawi, odgraniczając się od wszelkiej historji i współczesności, pozbawionej piękna i ciszy. To też obecnie, przyglądając się obrazowi Crevelliego i zastanawiając się nad trzymaną w dłoni Dziewicy różą o kształtach tak miękkich i dokładnych, że wydawała się raczej myślą niż kwiatem, lub patrząc na szary półmrok i wniebowzięte twarze Franczeski, doznawałem wszelkich zachwyceń chrześcijanina bez niewolniczego przywiązania do przepisów i obrządków; wpatrując się w spiżowe posągi starożytnych bogów i boginek, na których zakupno zastawiłem kamienicę, odczuwałem pogańskie uwielbienie różnorodnej piękności, jednakowoż bez owej obawy nieuśpionego przeznaczenia oraz krzątania się koło wszelakich nabożeństw; wystarczyło mi tylko przejść się do mego księgozbioru, gdzie każda książka była oprawna w skórę z wytłoczonym na niej splotem ornamentów tudzież w starannie dobranym kolorze: Szekspir w pomarańczowym kolorze chwały ziemskiej, Dante w oprawie ciemno-szkarłatnej, symbolizującej jego popędliwość, Milton w okładce popielatej, spokojnej, jak forma jego pieśni: — i mogłem doświadczyć jakichkolwiekbym zechciał porywów ludzkich bez ich goryczy i przesytu. Zebrałem dokoła siebie wszystkie bóstwa, ponieważ nie wierzyłem w żadne z nich, i zażywałem wszelkich rozkoszy, ponieważ nie oddawałem się z nich żadnej, lecz pozostawałem w odosobnieniu, sam dla siebie niepodzielnie i nierozłącznie, jako zwierciadło z polerowanej stali. Przypatrywałem się triumfowi tego wyobrażenia, upostaciowanemu w ptakach Hery, połyskujących w blasku ogniska, jak gdyby były wykonane z drogich kamieni, a umysł mój, któremu symbolika stała się wnętrzną potrzebą, przedstawiał je sobie jako strażników mego świata, niedopuszczających tu niczego, co nie było piękne narówni z niemi. Przez chwilę, jak w wielu innych podobnych chwilach, przychodziło mi na myśl, że byłoby rzeczą możliwą pozbawić życie wszelkiej goryczy z wyjątkiem goryczy śmierci, następnie jednak inna myśl, która raz po raz szła w ślad za tą myślą, napełniała mnie serdeczną zgryzotą. Wszystkie te postaci: ta Madonna zamyślona i czysta, te wniebowzięte twarze rozśpiewane w blaskach przedświtu, te spiżowe bóstwa niewzruszone i dostojne, te dziwaczne kształty, pełne rozpaczliwych wzlotów, należały do świata zaklętego, gdzie nie było ani cząstki mej istoty; każde doświadczenie, choćby najgłębsze, każde wrażenie, choćby najwyszukańsze, wywoływało we mnie gorzki sen o bezgranicznej energji, jakiej nigdy nie poznam, i nawet w najlepszych chwilach miałem niejako dwojaką istność, z których jedna wzrokiem ponurym przyglądała się chwilowemu zadowoleniu drugiej. Nagromadziłem dokoła siebie złoto powstałe w tyglach innych ludzi; lecz najgorętsze marzenie alchemika, przemiana znużonego serca w niezmęczonego ducha, było tak daleko ode mnie, jak niewątpliwie, według mego przypuszczenia, było i od niego samego.
Zabrałem się do świeżo zakupionego zbioru przyrządów alchemicznych które, jak zapewniał mnie kupiec z Rue le Peletier, należały ongi do Raymonda Lully, a gdy złączyłem alembik z athanorem i położyłem obok nich lavacrum maris, zrozumiałem zasadę alchemików, że wszystkie istoty, oddzielone od wielkiej głębiny, gdzie snują się duchy, zjednoczone, a przecie tłumne, ulegają znużeniu; i szczycąc się swem znawstwem, sprzyjałem trawiącej żądzy burzycielskiej, która kazała alchemikom ukrywać pod godłami lwów, smoków, orłów, kruków, pary i saletry poszukiwanie żywiołu, któryby unicestwił wszystkie istoty śmiertelne. Powtarzałem sobie dziewiąty rozdział Bazyljusza Walentyna, w którym ów porównywa ogień dnia ostatecznego do ognia alchemika, a świat do pieca alchemicznego i naucza, że wszyscy musimy ulec zniszczeniu, zanim zrodzi się boska substancja, materjalne złoto lub niematerjalna ekstaza. Jam przecie już unicestwił świat doczesny i żyłem wśród pierwiastków nieśmiertelnych, lecz nie osiągnąłem cudownej ekstazy. Rozmyślając nad tem, rozsunąłem kotary i spojrzałem w ciemność. W swem skołataniu począłem sobie wyobrażać, że wszystkie te punkciki świetlne, rozsiane po niebie, są piecami niezliczonych boskich alchemików, którzy pracują nieustannie, przemieniając ołów w złoto, udręczenie w zachwycenie, ciała w dusze, ciemność w Boga. Wobec ich doskonałej pracy zaczęła mi ciężyć moja śmiertelność i począłem przyzywać, jak w naszym wieku przyzywało wielu marzycieli i uczonych, chwilę narodzin tej wypracowanej piękności duchowej, która sama jedynie zdoła podnieść dusze obciążone tylu rojeniami.

II.

Marzenia moje przerwało głośne dobijanie się do drzwi, co zdziwiło mnie tem więcej, że nie miewałem gości, a służącym poleciłem czynić wszystko pocichu, żeby nie przerywali snu mego życia wewnętrznego. Przeczuwając coś niezwykłego, postanowiłem sam iść do drzwi i wziąwszy jeden ze srebrnych świeczników z nad kominka, począłem zstępować po schodach. Okazało się, że służących nie było, gdyż pomimo, że hałas docierał w każdą szparę i zakątek domu, w dolnych pokojach nikt się nawet nie poruszył. przypomniałem sobie, że ponieważ miałem tak mało wymagań i tak mały udział brałem w życiu, weszło w zwyczaj u służby przychodzić i wychodzić, kiedy jej się podobało, iż często całemi godzinami pozostawałem sam w domu. Przeraziła mnie nagle pustka i głusza świata, z którego wypędziłem wszystko oprócz snów, to też zadrżałem, odsuwając zaworę. Ujrzałem przed sobą Michała Robartsa, którego nie widziałem od lat wielu; jego bezładne rude włosy, dziki wzrok, zmysłowe, drżące wargi i prosta odzież nadawały mu, jak przed laty piętnastu, wygląd potrosze hulaki, świętego i wieśniaka. Opowiedział mi, że niedawno przybył do Irlandji i chciał zobaczyć się ze mną w pewnej sprawie, ważnej dla niego i dla mnie. Jego głos uprzytomnił mi nasze lata studenckie w Paryżu, a na wspomnienie magnetycznej władzy, jaką miał niegdyś nademną, przejął mnie pewien lęk zmieszany z wielkiem niezadowoleniem z powodu tych nieproszonych odwiedzin; gdy zaś wprowadziłem go na szerokie schody, po których chadzał ongi Swift, drwinkując i dowcipkując, i Curran opowiadający bajeczki i cytujący Greków wobec umysłów ludzkich, wysubtelnionych i wzbogaconych nowemi prądami w literaturze i sztuce, odczułem dreszcz, jakgdyby u wstępu jakiegoś niebywałego objawienia. Czułem, że ręce mi się trzęsły i zauważyłem, że blaski świec chwiały się i migotały, więcej niż należy, na postaciach Menad ze starych inkrustacyj francuskich, nadając im kształty istot pierwotnych, powoli wyłaniających się z niekształtnej i pustej pomroczy. Gdy drzwi się zamknęły, a zdobna pawiami kotara, połyskująca niby wielobarwny płomień, zapadła między nami a światem, przeczułem niepojętym sposobem, że zdarzy się coś niezwykłego i nieoczekiwanego. Podszedłem do okapu kominka i zobaczyłem, że mała kadzielnica bronzowa bez łańcuszka, wysadzana od zewnętrznej strony kawałkami porcelany malowanej przez Orazia Fontanę, a napełniona przezemnie starożytnemi amuletami, przewróciła się na bok i wysypała swą zawartość; zacząłem zbierać amulety do czarki, potrochu dla tego, by skupić myśli, a potrochu wskutek nabytego poszanowania, które, jak mi się zdawało, należało się przedmiotom związanym przez tak długi czas z naszemi potajemnemi obawami i nadziejami.
— Widzę, — rzekł Michał Robartes, — że jeszcze lubisz kadzidło. Mogę ci wskazać kadzidło o wiele drogocenniejsze od wszelkich kadzideł, jakie widziałeś w życiu.
Mówiąc to, wyjął mi z ręki kadzielnicę i ułożył amulety na kupkę pomiędzy alembikiem i athanorem. Usiadłem i on też usiadł obok ogniska i siedział tak przez chwilę, wpatrując się w ogień i trzymając w ręku kadzielnicę.
— Przybyłem, by cię o coś zapytać, — odezwał się, — a gdy będziemy rozmawiali, kadzidło napełniać będzie pokój i nasze myśli. Otrzymałem je od pewnego starca w Syrji, który mi mówił, że jest ono sporządzone z kwiatów, z pewnej odmiany kwiatów, które składały ciężkie szkarłatne pąkowia na dłoniach, włosach i stopach Chrystusa w Ogrodzie Oliwnym i spowijały Go duszącym zapachem, gdy wołał o oddalenie krzyża i Swego przeznaczenia.
Wsypał do kadzielnicy nieco proszku z małego srebrnego pudełka, postawił kadzielnicę na podłodze i zapalił proszek; uniosła się zeń błękitnawa smuga dymu, która rozpostarła się pod powałą i znów spłynęła wdół, aż stała się nito drzewo figowe u Miltona. Ogarnęła mnie lekka senność, jak to często bywa przy zapachu kadzidła, tak iż ocknąłem się dopiero na jego słowa:
— Przyszedłem, aby zadać ci to pytanie, które ci zadawałem w Paryżu, a tyś wolał opuścić Paryż, niż na nie odpowiedzieć.
Zwrócił oczy ku mnie, i pomimo dymów kadzielnych, widziałem jak wzrok mu świecił, gdym mu odpowiadał:
— Sądzisz, że stanę się członkiem waszego zakonu Róży Alchemicznej? Nie chciałem przystać do was w Paryżu, gdy byłem pełen niezaspokojonych pożądań, a teraz miałbym przystać, gdym już sobie urządził życie według własnego upodobania?
— Bardzoś się zmienił od tego czasu — odrzekł Michał. — Czytałem twoje księgi, a teraz widzę cię pośród wszystkich wizerunków i rozumiem cię lepiej, niż ty sam siebie, gdyż przebywałem już z wielu a wielu marzycielami na tych samych rozdrożach. Odciąłeś się od świata i dokoła siebie nagromadziłeś sobie bóstwa, a jeżeli nie rzucisz im się do stóp, będziesz zawsze pełen znużenia i chwiejnych zamysłów, gdyż człowiek winien zapomnieć, że jest nieszczęśliwy pośród gwaru i zamętu pospólstwa na tym świecie i w czasie, lub szukać mistycznego związku z tłumem, co rządzi światem i czasem.
Po tych słowach zamruczał coś, czego nie zdołałem dosłyszeć, i jakgdyby do kogoś, kogo nie mogłem dostrzec.
Za chwilę w pokoju zaczęło się ściemniać, jak to bywało zazwyczaj, gdy on miał wykonać jakiś niezwykły eksperyment, a w tej ciemności pawie na drzwiach zdawały się lśnić żywszą barwą. Opierałem się złudzeniom, które, jak sądzę, wynikały poprostu ze wspomnień i z półmroku kadzidła, gdyż nie chciałem uznać jego przewagi nad dojrzałym obecnie mym umysłem; przeto odezwałem się:
— Przypuśćmy nawet, że potrzeba mi wiary duchowej i jakiejś nabożności, to czemu mam iść do Eleusis, a nie na Kalwarję?
Robartes pochylił się naprzód i począł przemawiać tonem półśpiewnym, a gdy przemawiał, musiałem znów borykać się z ciemnością jakby jakiejś nocy dawniejszej, niż noc pozachodnia, która zaczęła zaćmiewać blask świec, ścierać drobne odbłyski na rogach ram obrazowych i spiżowych posągach oraz niebieski płomień kadzidła przemieniać w ciemną purpurę; natomiast pawie lśniły i migotały, jakgdyby każdy odcień był żyjącą istotą. Zapadłem w głęboką, senną omdlałość, w której słyszałem jego głos, jakby przemawiający zdaleka:
— Dotąd jeszcze nie było człeka, któryby przestawał li z jednem bóstwem, — tak on mówił, — a im więcej człowiek przebywa w sferach wyobraźni i czystych pojęć, tem więcej spotyka bóstw i z niemi rozmawia; tem coraz bardziej przechodzi pod władzę Rolanda, który w dolinie Roncesvalles otrąbił ostatni hejnał woli i rozkoszy cielesnej, i Hamleta, który widział je ginące i biadał, i Fausta, który szukał ich po całym świecie i nie mógł znaleźć; pod władzę wszystkich tych nieprzeliczonych bóstw, które wzięły na się uduchowione ciała w umysłach nowoczesnych poetów i romansopisarzy, oraz pod władzę prastarych bóstw, które od czasów renesansu odzyskały w całej pełni dawną swą część oprócz ofiar z ptaków i ryb, świetności wieńców i dymu kadzideł. Wielu mniema, że to ludzkość stworzyła te bóstwa i że może je unicestwić; lecz my którzyśmy widzieli je przechodzące w szczękających zbroicach i w miękkich szatach i słyszeliśmy ich mówiących głosem wyraźnym, gdyśmy spoczywali we śnie, podobnym do śmierci, wiemy, że one to właśnie zawsze stwarzają i niweczą ludzkość, która w rzeczywistości nie jest niczem, jak tylko poruszeniem ich warg.
Urwał i zaczął się przechadzać tam i nazad. W mym śnie na jawie przeistoczył się w czółenko tkackie, dziergające ogromną czerwienną tkaninę, której zwoje poczęły przesłaniać pokój. Sam zaś pokój stawał się jakoś niewytłumaczenie cichy, jakgdyby wszystko zeń uciekło hen na koniec świata oprócz tkaniny i przędziwa.
Oni do nas przybyli; oni do nas przybyli — podjął znów głos, — wszyscy, którzy pojawiali się kiedykolwiek w twych marzeniach, wszyscy, z którymikolwiek spotkałeś się w książkach. Oto Lear, z głową jeszcze mokrą od gromowej ulewy, śmieje się z ciebie, żeś za żywą istotę poczytywał siebie, któryś jest marą, a za marę uważał jego, który jest wiecznym bogiem. A oto Beatrycze z ustami pół-rozchylonemi w uśmiechu: rzekłbyś, że wszystkie gwiazdy chcą przeminąć w westchnieniu miłości. Tam zaś oto Matka Boga pokory, który takim czarem owiał ludzi, iż usiłowali oderwać swe serca od ludzi, by On mógł jedynie w nich królować, lecz Ona w ręce trzyma różę, której każdy płatek jest bóstwem. Tam wreszcie — o niechże przybędzie co żywo!... znajduje się Afrodyta w półcieniu padającym ze skrzydeł nieprzeliczonych ćmy wróbelków, a u jej stóp krążą śnieżne i szare gołąbki.
Wśród sennych zwidów ujrzałem, jak wyciągał lewe ramię i przesuwał po niem prawą dłonią, jakgdyby głaskał skrzydła gołębi. Zdobyłem się na gwałtowny wysiłek, który zdawał się niemal rozdzierać mię wpół i przemówiłem z wymuszoną stanowczością:
— Chciałbyś mnie zanieść w jakiś świat niepojęty, który napełnia mnie grozą, a przecież człowiek tylko o tyle bywa wielkim, o ile zdoła umysłem swoim odbić wszystko z niewzruszoną ścisłością na podobieństwo zwierciadła.
Zdawało mi się, że jużem się zdołał opanować i mówiłem dalej, lecz już głosem bardziej ożywionym:
— Radzę ci zostawić mnie nakoniec w spokoju, gdyż twoje pomysły i wyobrażenia są jeno złudzeniami, które wpełzają, jak robactwo, w cywilizację, która ma się ku schyłkowi i w umysły, co zaczynają podupadać.
Uniosłem się nagłym gniewem i pochwyciwszy alembik ze stołu, chciałem powstać i uderzyć go nim, gdy naraz wydało mi się, że pawie na drzwiach poza nim zaczęły urastać do ogromnych rozmiarów; alembik wypadł mi z ręki i utonął w powodzi piór modrych, zielonych i bronzowych, gdym się szarpał beznadziejnie, posłyszałem odległy głos, przemawiający:
— Nasz mistrz Avicenna napisał, że wszelkie życie powstaje ze zniszczenia.
Migotliwe pióra zakryły mnie całkowicie; zdawałem sobie sprawę, że walczyłem przez setki lat i wkońcu zostałem pokonany. Zapadałem się w przepaść... wtem barwy zielone, modre i bronzowe, które zdawały się, zalewać świat, stały się morzem płomieni i poniosły mnie hen daleko; niesiony ich wirem, słyszałem nad głową mą wołanie:
— Zwierciadło rozbiło się na dwoje!
Na co drugi głos odpowiedział:
— Zwierciadło pękło na ćwierci!
A inny głos bardziej oddalony zakrzyknął w uniesieniu radości:
— Zwierciadło podruzgotane na mnóstwo odłamków!
Na to wyciągnął się ku mnie tłum bladych rąk, jakieś dziwne, dostojne twarze pochyliły się nade mną, a jakieś głosy nawpół kwilące, nawpół pieszczotliwe przemawiały słowami, które ulatywały z pamięci, ledwo zostały wypowiedziane. Wydobywałem się z zalewu płomieni i czułem, że wszystkie me wspomnienia, nadzieje, myśli, wola i wszystko, cokolwiek uważałem za własną przynależność, roztapia się i niknie. Następnie zdawało mi się, że się wznoszę pomiędzy niezliczonemi zastępami istot, które, jak rozumiałem, były, rzec można, raczej pewne, niż dające się pomyśleć; każda z nich miała swój wyraz wiekuisty, jednakowo zawsze wzniesione ramię, małą wiązankę półśpiewnych słów na ustach i oczy zamglone snem, o półotwartych powiekach. Zaś potem ominąwszy te zwidy, co były tak piękne, że prawie przekraczały kres bytu, i wycierpiawszy niezwykłe smętki, melancholję o ciężkości jakgdyby wielu światów, wkroczyłem w tę Śmierć, która jest samą Pięknością, i w tę Samotność, której pożądają nieustannie wszystkie rzesze. Wszystko, cokolwiek kiedykolwiek przeżywałem, zdało się przybywać i mieszkać w mem sercu, ja zaś w tem wszystkiem... i nigdybym już nie zaznał powtórnie śmiertelności ani łez, gdybym z oczywistości jasnowidzenia nie spadł nagle w niejasność snu i nie stał się kroplą roztopionego złota, zlatującą z niezmierzoną szybkością przez niebo usiane gwiazdami, a wszędy dokoła nie zaczęło rozbrzmiewać tęskne kwilenie. Leciałem, leciałem i leciałem coraz to niżej, aż kwilenie stało się poprostu lamentem wichru w kominie, a sam obudziłem się i obaczyłem, że siedzę pochylony nad stołem podparłszy głowę rękoma. Spostrzegłem alembik chybocący się z boku na bok w kącie, do którego się zatoczył, oraz Michała Robartesa przyglądającego mi się wyczekająco.
— Pójdę, gdziekolwiek pójdziesz — rzekłem i uczynię, cokolwiek mi rozkażesz, bom przebywał wśród rzeczy wiekuistych.
— Wiedziałem, — odrzekł ów, — że musisz odpowiedzieć, jakeś odpowiedział, skoro posłyszałem, że nadciąga burza. Musisz udać się bardzo daleko, gdyż mamy polecone zbudować świątynię wśród czystego tłumu fal i nieczystego tłumu ludzi.

∗             ∗


III.

Nie zagajałem rozmowy, gdyśmy jechali pustemi ulicami, gdyż w umyśle czułem dziwną pustkę, dziwny brak wszelkich myśli i wrażeń; zdawało mi się, że oderwano mnie od świata dającego się określić i że zostałem porzucony nago i bezbronnie na bezbrzeżnem morzu. Bywały chwile, gdy zanosiło się na to, że widzenie się powtórzy i gdy przypomniałem sobie niejasno, w uniesieniu radości lub smutku, winy i czyny chwalebne, szczęście i nieszczęście, lub też z nagłem biciem serca zaczynałem rozważać nadzieje i obawy, pragnienia i dążności, obce zgoła wygodnemu i niezakłóconemu trybowi mego życia; potem zaś budziłem się, drżąc na myśl, że jakaś wielka, przytłaczająca istota przewaliła się przez mą duszę. Wiele czasu zaprawdę upłynęło, zanim to uczucie znikło do szczętu, a nawet i teraz, gdy znalazłem już ostoję duszy w niewzruszonej wierze, mam wielką wyrozumiałość dla ludzi nieustatkowanych wewnętrznie, którzy gromadzą się w kaplicach i na miejscach schadzek pewnych pokątnych sekt, gdyż i ja sam wówczas czułem, jak ustalone zasady i poglądy kruszyły się wobec potęgi, którą może ktoś nazwie histerica passio lub wprost szaleństwem, — była ona jednakowoż tak silna w swem posępnem uniesieniu, że drżę z obawy, by się kiedyś znów nie obudziła i nie wytrąciła mnie z niedawno osiągniętego spokoju.
Gdyśmy o świtaniu przybyli do wielkiej a nawpół pustej stacji, wydawało mi się, że zmieniłem się tak dalece, iż nie byłem już, jak każdy człowiek, chwilką drżącą wobec wieczności, lecz wiecznością płaczącą i śmiejącą się ponad jedną chwilką. A gdyśmy już ruszyli i Michał Robartes zasnął, co przychodziło mu prędko, twarz uśpionego, na której nie było najmniejszego odbicia tego wszystkiego, co mną tak wstrząsnęło i co teraz nie pozwalało mi zmrużyć oka, przedstawiała się mym rozgorączkowanym myślom raczej podobniejsza do maski niż do twarzy. Uroiłem sobie, że człowiek, który krył się poza nią, rozpłynął się, jak sól rozpuszczona w wodzie, i że to oblicze śmiało się i wzdychało, przemawiało i odgrażało się z rozkazu istot większych lub mniejszych od człowieka.
— To nie jest wcale Michał Robartes: Michał Robartes umarł; umarł przed laty dziesięciu, może nawet dwudziestoma! — powtarzałem sobie uporczywie.
Wkońcu zapadłem w gorączkowy sen; od czasu do czasu budziłem się, gdyśmy mijali jakieś małe miasteczko, którego łupkowe dachy lśniły od wilgoci, lub ciche jezioro, połyskujące w chłodnem świetle poranku. Zanadto byłem ogarnięty przesądem, by zapytać, dokąd jedziemy, lub by dostrzec, jakie bilety nabył Michał Robaertes, lecz z kierunku słońca poznawałem, że jedziemy na zachód; następnie po drodze, przy której rosnące drzewa miały podobieństwo do obdartych żebraków, uciekających z pochyloną głową na wschód, wywnioskowałem, że zbliżamy się do wybrzeża zachodniego. Potem znienacka pomiędzy niskiemi wzgórzami po lewej ręce ujrzałem morze, którego mętnoszara powierzchnia łamała się w białe smugi i centki.
Wysiadłszy z pociągu, mieliśmy jeszcze przed sobą, jakem się przekonał, kawał drogi do przebycia piechotą, więc ruszyliśmy, zapinając się szczelnie na wszystkie guziki, gdyż dął wiatr gwałtowny i dokuczliwy. Michał Robartes milczał, a znać na nim było niepokój, że zdał mnie na pastwę mych myśli. Gdyśmy szli, mając z jednej strony morze, a z drugiej skalisty bok wielkiego przylądka, mogłem stwierdzić z nową dokładnością, jakiego wstrętu doznawałyby wszystkie me nałogowe myśli i uczucia, gdyby w ośrodku mego umysłu nie zaszła jakaś tajemna zmiana, albowiem szare bałwany, opierzone kipiącą pianą, stały się objawem brzemiennego, fantastycznego życia wewnętrznego. Gdy zaś Michał Robartes wskazał palcem czworogranny dom o starożytnym wyglądzie z mniejszą i nowszego pochodzenia przybudówką od strony lądu, przyczepioną do samego węgła nadwerężonej i prawie opustoszałej grobli, i rzekł, że to właśnie jest świątynia Róży Alchemicznej, przywidziało mi się, że morze, które bez przerwy obrzucało ją bryzgami białej piany, rości sobie do niej prawo, jako do cząstki jakiegoś nieokreślonego i namiętnego życia, które powstało do walki z niezakłóconym i wygodnym biegiem naszych dni i zamierza pogrążyć świat w nocy tak ciemnej jak ta, która nastąpiła po upadku świata starożytnego. Pewien odłam mojego umysłu drwił sobie z tego urojonego strachu, lecz druga część, która już nawpół nurzała się w przywidzeniach, wsłuchiwała się w szczęk oręża nieznanych zastępów i drżała przed niepojętym fanatyzmem, który tętnił w tych szarych, piętrzących się dunugach.
Przeszliśmy zaledwie kilka kroków obok mola, gdy natknęliśmy się na człowieka, który wyglądał na strażnika, gdyż siedział na przewróconej beczce, koło miejsca, gdzie niedawno mularze pracowali nad wyłomem w grobli, przed sobą miał fajerkę, taką jak to można widzieć przywieszoną pod wózkiem szlifierza lub łatacza garnków. Zauważyłem też, że był nabożnisiem, jak to nazywają wieśniacy, gdyż z gwoździa na obręczy beczki zwieszał się różaniec; gdym go obaczył, zadrżałem, nie zdając sobie sprawy z przyczyny tego dreszczu. Gdyśmy go pozostawili parę piędzi poza sobą, usłyszałem, że począł krzyczeć po gaelicku:
— Bałwochwalcy, bałwochwalcy! bodaj was piekło pochłonęło wraz ze swemi wiedźmami i czartami! przepadnijcie w piekło, żeby śledzie mogły znów przypływać do naszej zatoki! — i tak jeszcze przez czas jakiś słyszałem, jak to darł się w niebogłosy, to mamrotał coś za nami.
— Czy się nie boicie, — odezwałem się, — że ci nieochajni rybołowcy w przystępie rozpaczy mogą wam coś uczynić?
— Ja i moi powiernicy — odparł ów — oddawna już nie dbamy o zniewagi czy pomoc ze strony ludzi, ponieważ jesteśmy obdarzeni duchem nieśmiertelnym, a gdy pomrzemy, będzie to wypełnieniem ostatecznego dzieła. Przyjdzie czas i na owych ludzi i będą składali tępogłowa[1] Artemidzie lub inną rybę jakiemuś nowemu bóstwu, o ile nie własnym swoim bóstwom, jak Dagda z przelewającym się kociołkiem, Lug z włócznią zanurzoną w oleju makowym, aby nie rozgrzewała się w boju, Aengus z trzema ptakami na ramieniu, Bodb wraz ze swym rudym świniopasem i wszystkie bohaterskie dzieci Dany, żeby wznieśli powtórnie swe świątynie z siwych kamieni. Ich panowanie nigdy się nie skończyło, jedynie nieco osłabło w sile, bo Sidhe jeszcze przelatują z każdym podmuchem wiatru, pląsają i bawią się w rojnych zbiegowiskach i staczają gwałtowne utarczki w każdej jaskini i na każdem wzgórzu... ale nie mogą odbudować swych świątyń, póki nie będzie męczeństw i zwycięstw, a może nawet owej zdawna przepowiadanej bitwy na Dolinie Czarnego Wieprza.
Przycisnąwszy się do muru, co okalał groblę od strony morza, celem zabezpieczenia się od bryzgającej piany i wichru, który co chwila groził nam zwaleniem z nóg, zmierzaliśmy w milczeniu do wrzeciądzów czworogrannej budowli. Michał Robartes otworzył je kluczem, na którym widać było rdzę, naniesioną niejednym wiatrem od morza, poczem zaprowadził mnie przez pusty przedsionek i niewyściełane schody do małej izdebki, obstawionej półkami, pełnemi ksiąg. Miano przynieść obiad, składający się wszakże ze samych owoców, gdyż, jak wyjaśnił Robaertes, musiałem się poddać lekkiej wstrzemięźliwości przed obrzędem, a wraz z nim miałem otrzymać księgę ich nauki i prawideł zakonnych, nad którą powinienem był spędzić resztę czasu, póki starczyło światła dnia zimowego. Następnie pożegnał mnie, obiecując powrócić na godzinę przed obrzędem. Zacząłem szperać w książkach i przekonałem się, że był to jeden z najbardziej wyczerpujących księgozbiorów alchemistycznych, jakie zdarzyło mi się widzieć w życiu. Były tam dzieła Morienusa, który swe nieśmiertelne ciało ukrył pod włosienicą; Avicenny, który był opilcem, a mimo to władał niezliczonemi hufcami duchów; Alfarabiego, który w swej lutni miał tyle nastrojów, że mógł wedle upodobania zmuszać ludzi do śmiechu, płaczu lub zapadania w sen śmiertelny; Lully’ego, który przeobraził się na podobieństwo czerwonego koguta; Flamela, który ze swą żoną Pamellą przed kilkuset laty wynalazł eliksir i jak wieść głosi, żyje po dziś dzień pomiędzy derwiszami w Arabji... i wielu innych mniej sławnych. Było tam niewiele pism mistycznych, któreby nie były alchemicznemi, a to, jak przypuszczałem niemal napewno, dzięki uwielbieniu jednego z wielu bogów i ograniczonemu pojęciu piękna, którego Robartes przestrzegał z niezachwianą konsekwencją; jednakowoż zauważyłem tam całkowity zbiór odbitek z proroczych pism Williama Blake, prawdopodobnie ze względu na tłumy, które cisnęły się ku blaskom jego osoby i były „jako wesołe ryby na fali, gdy księżyc spija nocną rosę“. Dostrzegłem też wielu poetów i prozaików z różnych czasów, ale jedynie tych, którzy byli nieco zmożeni życiem (a tak przecie bywało wszędzie z największymi) i rzucali nam swą imaginację, jako coś, czego już nie potrzebowali, podążając wzwyż w swych ognistych rydwanach.
Wtem posłyszałem stukanie do drzwi; weszła jakaś kobieta i podała na stół odrobinę owoców. Domyślałem się, że musiała być kiedyś piękna; obecnie jednak miała policzki zapadnięte, tak iż, gdybym ją ujrzał gdzieindziej, mógłbym ją posądzać o podniety zmysłowe i żądzę rozkoszy, zamiast, jak to było niewątpliwie, o podniety wyobraźni i żądzę piękna. Zadałem jej kilka pytań, dotyczących obrzędu, lecz nie otrzymawszy innej odpowiedzi nad potrząśnienie głowy, przekonałem się, że wtajemniczenia winienem oczekiwać w milczeniu. Gdym skończył jedzenie, powróciła znowu, a położywszy na stole dziwacznie rzeźbione pudełko bronzowe, zapaliła świece i sprzątnęła talerze i ogryzki. Ledwo znalazłem się sam jeden, podszedłem do pudełka i ujrzałem na pokrywce i po bokach wyrzeźbione pawie Hery, które roztaczały tęczowe ogony na tle, usianem gwiazdami jakgdyby chciały zaznaczyć, że niebiosa są częścią ich świetności. W skrzynce spoczywała książka oprawna w welin; na okładce znajdowała się róża alchemiczna, wykonana w barwach nader delikatnych i w złocie, w którą było wymierzonych wiele dzirytów, jednak bezskutecznie, co uwydatniały potrzaskane groty włóczni, godzących najbliżej okwiatu. Książka pisana była na welinie pięknemi wyraźnemi literami, a pełno w niej było symbolicznych obrazów i iluminacyj na wzór Splendor Solis.
Pierwszy rozdział opowiadał, jak sześciu studentów pochodzenia celtyckiego oddało się, każdy z osobna, badaniom alchemji i jeden z nich dociekł tajemnicy Pelikana, drugi tajemnicy zielonego Smoka, trzeci tajemnicy Orła, inny zaś tajemnicy Soli i Merkurego. Napozór dzięki zbiegowi okoliczności, lecz w istocie, jak wyjaśniała książka, wskutek oddziaływania sił nadprzyrodzonych, zeszli się wszyscy razem w ogródku przy pewnej karczemce w Południowej Francji i kiedy z sobą gwarzyli, nawiedziła ich myśl, że alchemja jest stopniowem oczyszczaniem składników duszy aż do czasu, gdy będą zdolni zrzucić z siebie śmiertelne właściwości i przyoblec się w nieśmiertelność. Zerwała się sowa, szeleszcząc wśród pnączy winorośli kędyś wysoko i zaraz potem nadeszła stara kobieta, wsparta na kiju, i usiadłszy koło mnie, podjęła wątek myśli tam, gdzie owi ją przerwali. Wyłuszczywszy im wszystkie zasady alchemji duchowej, dała im rozkaz, by założyli zakon Róży Alchemicznej, poczem opuściła ich grono, a gdy chcieli iść za nią, nie mogli jej nigdzie odnaleźć. Wówczas związali się w zakon, wspólnie używając swych majętności i czyniąc poszukiwania, a gdy doszli do wielkiej biegłości w wiedzy alchemicznej, poczęły się raz po razu ukazywać pomiędzy nimi różne zjawiska, ucząc ich coraz to innych a dziwnych tajemnic. I tak jeszcze w dalszym ciągu księga ta wyjawiała tyle, ile wolno było wiedzieć neoficie, rozwodząc się na wstępie i przez znaczną część swej długości nad samoistną rzeczywistością naszych myśli, co według jej zapewnienia było nauką, z której wyrastają wszystkie prawdziwe nauki. Jeżeli ktoś (powiadała) wyobraża sobie podobieństwo jakiejś istoty żyjącej, to zaraz owłada niem jakaś błądząca dusza i chodzi ono wszędy, czyniąc dobro i zło, póki nie nadejdzie godzina jego śmierci; podanych było na to mnóstwo przykładów, wziętych rzekomo od wielu bóstw. Eros nauczył ich, jak mają stwarzać kształty, w których mogłaby zamieszkać ubóstwiona dusza, i podszeptywać, co zechcą, śpiącym umysłom. Ale nauczyła ich stwarzać postacie, z których demony mogą wsączać szaleństwo lub sny niespokojne w uśpioną krew. Hermes uczył, że jeżeli wnętrzną potęgą wyobraźni stworzycie psa, aby strzegł was we śnie, będzie on czuwał koło naszego łoża, aż się obudzicie, i odpędzi od was nawet najpotężniejsze złe duchy, — lecz jeśli wyobraźnia wasza będzie słaba, to i pies będzie bezsilny, wobec czego złe duchy wzmogą się na siłach i pies zginie. Zaś Afrodyta uczyła, że jeżeli mocą wyobraźni stworzycie gołąbka srebrno-piórego i rozkażecie, by latał wam nad głową, tedy rozkoszne jego gruchanie sprawi, iż błogie marzenia o nieśmiertelnej miłości gromadzić się będą i gnieździć nad snem śmiertelników. Podobnie też wszystkie inne bóstwa objawiały wśród wielu przestróg i biadań, że wszystkie umysły dają wciąż życie tego rodzaju istotom i puszczają je w świat, by były powodem zdrowia lub chorób, wesela lub szaleństwa. Jeżelibyście chcieli (głosiła dalej książka) nadać kształty złym mocom, powinniście uczynić je brzydkiemi, wyciągając wargę żądzami życiowemi, lub łamiąc ciężarami życia proporcji ciała; lecz moce boskie ukazują się jedynie w pięknych postaciach, a są to, jak były, postacie majaczące poza istnością, ujęte w wiekuiste zachwycenie, dążące z półprzymkniętemi powiekami w senną ciszę. Bezcielesne dusze, które zstępują w te kształty, są tem, co ludzie nazywają usposobieniami i powodują wszystkie wielkie zmiany w świecie; albowiem jak czarnoksiężnik lub artysta może wywołać je kiedy zechce, tak samo i one mogą wywołać z duszy czarnoksiężnika lub artysty, lub gdy są demonami, z duszy szaleńca lub człeka niecnego, każdą stworę, jaka im się żywnie podoba, i za pośrednictwem ich głosu i rysów przedostają się na świat. W ten sposób dokonywały się wszelkie doniosłe zdarzenia; nastrój, bóstwo czy demon, najpierw zstępując w dusze ludzkie niby ciche westchnienie, następnie zaś zmieniając ich myśli i czyny, póki włos, co był płowy, nie zmieni się na czarny, lub włosy, co były czarne, nie staną się płowemi, a królestwa nie przesuną swych granic, jakgdyby były tylko zamiecią liści...
Reszta książki zawierała symbole kształtów, barw i dźwięków oraz ich przynależności do bóstw i demonów, tak iż wtajemniczony mógł nadać kształt każdemu bóstwu czy demonowi i być potężnym, jako Avicenna, pośród tych, którzy przebywają poniżej początku łez i uśmiechu.

IV.

W parę godzin po zachodzie słońca powrócił Michał Robartes i zapowiedział mi, że muszę się nauczyć pewnego tańca nadzwyczaj starożytnego, gdyż zanim miało się dokonać moje utajemniczenie, miałem po trzykroć wystąpić w tańcu magicznym; albowiem rytm jest kołem Wieczności, na którem łamie się jedynie to co przygodne i przemijające, a duch się wyzwala. Przekonałem się, że figury tańca, które były dość proste, przypominały pewne starożytne tańce greckie, ponieważ zaś w młodości byłem dobrym tancerzem i celowałem w wielu dziwacznych pląsach gaelickich, więc też łatwo się ich nauczyłem. Następnie przyodział siebie i mnie w strój przypominający kształtem ubiory poczęści greckie, poczęści egipskie, lecz mający żywszą, niejako namiętną, barwę szkarłatną; potem wetknąwszy mi w ręce małą bronzową kadzielnicę bez łańcuszka, wyrobioną przez jakiegoś nowożytnego rzemieślnika nakształt róży, kazał mi otworzyć małe drzwiczki, znajdujące się naprzeciwko tych drzwi, przez które wszedłem poprzednio. Położyłem rękę na klamce, lecz w tejże chwili dym kadzidła, zapewne wspomagany jego tajemniczemi gusłami, sprawił iż zapadłem znów w senne majaczenia, w których zdawało mi się, że jestem maską, leżącą na ladzie małego sklepiku na Wschodzie. Wiele osób o oczach tak jasnych i spokojnych, że poznałem w nich kogoś większego nad ludzi, wchodziło do tego kramiku i przymierzało mnie do twarzy, ale nakoniec ciskały mnie w kąt, uśmiechając się nieznacznie; wszystko to jednak ustąpiło za chwilę, gdyż odzyskawszy przytomność miałem jeszcze rękę na klamce. Otwarłem drzwi i znalazłem się w przedziwnej sieni; na jej ścianach było wiele bóstw, wykonanych w mozaice, która nie ustępowała w piękności mozaice w Chrzcielnicy raweńskiej, lecz mniej była surowa w rysunku; kolor właściwy każdemu bóstwu, zapewne mający znaczenie symboliczne, odbijał się w lampach, zwisających z pułapu przed każdym z wizerunków, a wydających szczególny zapach. Szedłem wciąż naprzód, dziwiąc się niepomału, jakim to sposobem owi zapaleńcy zdołali wytworzyć te wszystkie piękności w miejscu tak odludncm, a widząc tyle ukrytych bogactw, skłonny byłem nawpół uwierzyć w alchemję materjalną; gdy szedłem, kadzielnica napełniała powietrze coraz to zmieniającą się wonią.
Zatrzymałem się przed drzwiami, które na spiżowych podwojach miały wyobrażenia wielkich fal, w których cieniu blado wyłaniały się straszne twarze. Ci, którzy byli za niemi, snadź posłyszeli nasze kroki, gdyż jakiś głos zawołał:
— Czy dzieło Niepożytego Ognia już ukończone?
Na co Michał Robartes niezwłocznie odpowiedział:
— Doskonałe złoto wyszło z athanora.
Drzwi się otwarły i znaleźliśmy się w wielkiej okrągłej komnacie pośród mężczyzn i kobiet, tańczących powoli w purpurowych szatach. U stropu była mozajka, przedstawiająca ogromną różę, dokoła zaś na ścianach również w mozajce wyobrażona była walka bogów i aniołów; bogowie lśnili przepychem, jak rubiny i szafiry, a aniołowie odziani byli szaro, ponieważ jak szepnął mi Michał Robartes, zrzekli się swej boskości i z miłości ku Bogu pokory i boleści zaniechali ujawniania swych własnych serc. Strop wsparty był na filarach, tworzących wespół z nim niby okrągłą kaplicę, a każdy filar był utworzony ze splotu skłębionych postaci, jakgdyby bogów wiatru, które unosiły się w wirującym pląsie z nadludzką chyżością, grając na piszczałkach i cymbałach; z pośród tego kłębowiska wydobywały się ręce, w których były kadzielnice. Rozkazano mi, bym również włożył kadzielnicę w jedną z rąk, a potem zajął swe miejsce do tańca. Skoro odwróciłem się od filarów w stronę tańcujących, spostrzegłem, że posadzka była z zielonego kamienia, a pośrodku wyobrażony był Chrystus na bladym krzyżu. Zagadnąłem Robartesa, co to oznacza, a on mnie pouczył, że oni —
„chcą zmącić Jego jedność licznemi swemi stopami“.
Taniec wił się tędy i owędy, zakreślając na posadzce kształty płatków kwietnych, naśladujących kwiat róży na sklepieniu, przy wtórze niewidocznych instrumentów, które zapewne były bardzo staroświeckiego składu, gdyż nigdy w życiu nie słyszałem nic podobnego; i co chwilę pląs stawał się żwawszy, aż wkońcu zdawało się, jakgdyby wszystkie wichry całego świata rozhulały się pod naszemi stopami. Wkrótce uczułem wzmagające się zmęczenie, więc stanąłem pod filarem, przyglądając się przesuwaniu się tych płomienistych postaci, aż zwolna zapadłem w półsen, z którego obudziłem się na widok spadających płatków wielkiej róży, która już nie wyglądała na mozajkę. Opadały powoli w powietrzu przesyconem kadzidłami i kształtowały się na podobieństwo żywych istot niezwykłej piękności, choć jeszcze niewyraźnych i obłoczkowatych. Zaczęły tańczyć i jednocześnie z postępem tańca przybierały kształty coraz to bardziej określone, tak iż zdołałem wyróżnić piękne twarze greckie i dostojne oblicza Egipcjan, a niekiedy nawet umiałem nazwać jakieś bóstwo po imieniu na podstawie laski trzymanej w ręce lub ptaka fruwającego nad głową. Niebawem stopy śmiertelne tańczyły naprzemian z białemi stopami nieśmiertelnych, a w oczach niespokojnych, które spoglądały w niezmącone oczy widmowe, widziałem połysk krańcowej tęsknoty, jakgdyby każdy z tych ludzi odnalazł nareszcie po długiej tułaczce straconą kochankę dni młodych.
Czasami, lecz tylko na chwilę, widziałem nikłą samotną postać z zasłoniętą twarzą i z bladem łuczywem w ręku, polatującą między tancerzami, lecz podobną do snu we śnie lub do cienia innych cieni. Dzięki jakiejś świadomości, płynącej z głębszego źródła niż myśl, poznałem, iż był to sam Eros, a twarz miał zakrytą dlatego, że żaden mężczyzna ni kobieta od początku świata nie poznali, co to jest miłość, ani nie spojrzeli w jego oczy, gdyż Eros sam tylko jeden z pośród bóstw jest wyłącznie duchem i ukrywa się w namiętnościach nieswojej istoty, ilekroć chce obcować z sercem człowieczem. Przeto jeżeli człowiek kocha szlachetnie, tedy poznaje miłość przez nieograniczone współczucie, niewymowną ufność i wiekuistą sympatję; jeżeli zaś kocha nieszlachetnie, poznaje ją przez gwałtowną zazdrość, nagłą nienawiść i nieukojoną pożądliwość; atoli niezasłoniętej miłości nie pozna nigdy...
Gdy nad tem rozmyślałem, z pośrodku karmazynowych postaci krzyknął na mnie czyjś głos:
— Do tańca! tu nikt nie powinien wykręcać się od tańca! do tańca! do tańca, żeby bogowie mogli stać się ciałami z miąższu naszych serc!
Zanim zdołałem odpowiedzieć, porwała mnie tajemnicza fala namiętności, która wydała się jakby duszą tańca, poruszającą się w głębi naszych dusz, i nic nie czując ani też nie próbując oporu, zostałem zaniesiony na środek. Tańczyłem z jakąś wyniosłą kobietą nieśmiertelną, która miała we włosach czarne lilje, a jej marzące rysy zdały się być napełnione mądrością głębszą niżeli mrok, który jest między gwiazdami, tudzież powabem podobnym temu, co tchnie z ponad wód. Tańczyliśmy do upadłego: dymy i wonie kadzielne snuły się wokoło nas i ponad nami, zakrywając nas doszczętnie, jakby w otchłani wszechświata; wieki zdawały się przemijać, a zawieruchy zrywać się i ginąć w fałdach szat naszych i w jej ciężkich włosach.
Nagle przypomniałem sobie, że jej powieki nie drgnęły ni razu, a lilje nie uroniły żadnego z czarnych płatków ani też nie ruszyły się z miejsca; przejęła mnie wielka zgroza, gdyż zrozumiałem, że tańczyłem z istotą większą lub mniejszą od człowieka, która wypijała mą duszę, jak wół wypija kałużę przydrożną. Upadłem na ziemię i ogarnęła mnie ciemność.

V.

Obudziłem się nagle, jakgdyby mnie ktoś ocucił, i obaczyłem, że leżę na niewytwornie malowanej posadzce; na dosyć niskiej powale była niezdarnie wymalowana róża, a na ścianach wokoło widniały niedokończone malowidła. Filary i kadzielnice znikły bez śladu; nieopodal leżało kilkunastu ludzi śpiących, opatulonych w rozchełstane suknie, a twarze ich obrócone wzwyż wydały mi się jakgdyby puste maski. Oświecał je chłodny brzask, zakradający się przez podłużne okno, którego nie zauważyłem poprzednio; z dworu dochodził ryk fal morskich. Michał Robartes leżał w niewielkiej odległości, a koło niego przewrócona czara wyrzeźbiona z bronzu, która wyglądała, jak gdyby kiedyś zawierała kadzidło.
Siedząc tak i rozglądając się, posłyszałem nagle wrzawę gniewnych głosów męskich i kobiecych, zmieszanych z hukiem fal morskich; zerwałem się przeto na równe nogi i podbiegłszy coprędzej do Michała Robartesa, próbowałem otrząsnąć go ze snu. Schwyciłem go więc za ramię i usiłowałem podnieść, lecz ów padł na wznak i jęknął cicho. Tymczasem głosy stawały się coraz gwarniejsze i coraz bardziej gniewne, prócz tego słychać było ciężkie uderzenia we wrota wychodzące na groblę. Naraz doszło do mnie trzeszczenie wyłamywanych desek; poznałem, że już wrota zaczęły się poddawać, więc pobiegłem ku drzwiom komnaty. Wypchnąłem je i wyszedłem na korytarz, gdzie gołe deski skrzypiały pod mą stopą; znalazłem tam drugie drzwi, prowadzące do pustej kuchni. Przechodząc te drzwi, usłyszałem dwa szybko po sobie następujące trzaski, a z nagłego tupotania i wrzasków zmiarkowałem, że drzwi wychodzące na groblę zwaliły się na ziemię. Wypadłem z kuchni i wydostałem się na małe podwórko, stąd zaś zbiegłem po kilku schodkach, które wiodły wdół ku morzu po stoku grobli, i jąłem się przekradać samym skrajem wybrzeża, mając w uszach wciąż pobrzmiewające okrzyki rozjuszonej tłuszczy.
Ta część grobli była niedawno obmurowana ciosowym granitem, tak iż prawie nie było na nim wilgoci morskiej, lecz skoro doszedłem do starszej połaci mola, była ona tak oślizgła od zielonych porostów, że musiałem znów wydrapać się na jezdnię. Spojrzałem w stronę świątyni Róży Alchemicznej, gdzie wciąż jeszcze rozlegał się wrzask rybaków i bab, choć już nieco ciszej, a dokoła wrót ani na grobli nie było nikogo. Gdym tak patrzył, z poza wrót wysypała się garstka ludzi i poczęła wybierać spore kamienie z kupy, która leżała przygotowana na wypadek burzy, by w razie uszkodzeń grobli miano materjał do uszczelnienia ciosów granitowych. Podczas gdym przyglądał się tłuszczy, jakiś człek podeszły w latach (jak sądzę, był to ów nabożniś) pokazał na mnie palcem, coś przytem wołając; wszystkie twarze zwróciły się w mą stronę — i pobladły... Począłem uciekać; całe szczęście, że ci wioślarze mieli nogi mniej sprawne niż ramiona i ciała. Biegnąc, zaledwie słyszałem kroki ścigających i gniewne okrzyki, gdyż zdało mi się, że w powietrzu nad mą głową zadźwięczały rozliczne głosy zachwytu i narzekania, które uleciały mi z pamięci, jak ulatuje sen, w chwili, gdy je posłyszałem.
Jeszcze dziś bywają chwile, w których zdaje mi się, że słyszę owe głosy zachwytu i narzekania, i w których świat nieuchwytny: który utracił jeno połowicznie władzę nad sercem mem i myślami, zdaje się znów domagać całkowitej władzy nade mną. Lecz noszę teraz różaniec na szyi, więc gdy posłyszę te głosy lub mam złudzenie, że je słyszę, przyciskam go do serca i mówię:
— Ten, któremu na imię Legjon, czyha u wrótni, oszukując nasze myśli wdziękiem i mamiąc serca nasze pięknością, lecz my w nikogo nie wierzymy, jak tylko w Ciebie!
Wówczas cichnie walka, szalejąca we mnie po inne czasy, a w duszy mej panuje pokój...

KONIEC.







  1. Ryba, zwana również sumem morskim. (Przyp. tłum.)





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: William Butler Yeats i tłumacza: Józef Birkenmajer.