Prawda (Zola)/Część trzecia/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Prawda
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1909
Druk Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Verité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Nazajutrz był czwartek, Marek, przespawszy się nieco, wstawał zgnębiony i rozgoryczony strasznemi dniami w Rozan, gdy przybiegła doń Ludwinia. Dowiedziała się była o jego powrocie i wymknęła się na chwilę z zamkniętego domu pani Duparque. Rzuciła się wzruszona w jego objęcia.
— O, ojcze, jak musisz być zmartwiony! Szczęśliwa jestem, że mogę cię nareszcie uściskać.
Jako dorosła już panienka, Ludwinia powiadomiona była dokładnie o sprawie Simon’a i całkowicie podzielała wiarę i żądzę sprawiedliwości uwielbianego swego ojca i nauczyciela, którego głęboki rozum był jej kierownikiem. W okrzyku jej czuć było rozpacz i bunt, wywołane potwornym wyrokiem sądu w Rozan.
Patrząc na nią, trzymając ją w objęciach, przypomniał sobie Marek list Genowefy, który się niemało przyczynił do jego bezsenności.
— Czy wiesz, że matka pisała do mnie, że trzyma teraz z nami?
— Wiem, ojczulku wiem... Mówiła mi. A gdyby tatuś wiedział co to były za sprzeczki z babką, kiedy zobaczyła, że mama wszystko czyta, że przynosi dokumenty, które nigdy nie postały w domu, że sama wychodzi co rano kupować sprawozdania z nowego procesu... Babka chciała wszystko palić, a mama po całych dniach zamykała się u siebie... Ja także wszystko czytałam, mama mi pozwoliła. Ach, cóż to za straszna historya, tatusiu! Biedny, niewinny człowiek dręczony przez tylu wstrętnych ludzi! Gdyby to było możliwe, kochałabym tatusia jeszcze więcej za to, że go lubił i bronił.
Ściskała go znowu z zapałem. Marek, mimo ciężkiego zmartwienia, uśmiechał się, jak gdyby rozkoszny balsam łagodził ogień jego żywej rany. Uśmiechał się do obrazu żony i córki czytających, znających prawdę, powracających do niego.
— Jej drogi list — mówił półgłosem — był mi taką pociechą, dał tyle nadziei! Czyż to możliwe, aby taka radość przyszła po tylu zmartwieniach!
Nagle zaniepokojony, pytał Ludwini:
— Więc mama mówiła z tobą o mnie? Czy rozumie, czy żałuje naszych udręczeń? Zawsze myślałem, że jak pozna prawdę, powróci do mnie.
Dziewczynka położyła ładnie palec na jego ustach i odpowiedziała z uśmiechem:
— Niech mnie tatuś nie zmusza do mówienia tego, czego jeszcze mówić nie mogę. Kłamałabym, dając zbyt dobre wiadomości. Nasze sprawy stoją dobrze, to wszystko... Niech tatuś jeszcze będzie cierpliwy, ufa swojej córce, która usiłuje być tak dobrą i kochającą jak sam tatuś.
Potem opowiedziała niepokojące wieści o stanie zdrowia pani Berthereau. Od lat już wielu miała chorobę serca, którą ostatnie wypadki nagle pogorszyły. Nieustanne obecnie wybuchy gniewu pani Duparque, nagłe burze, od których drżał ciemny, ponury dom, wstrząsały ciągle chorą, powodując dreszcze i duszność, które z trudnością można było uspokoić. Żeby zatem uniknąć nerwowego strachu, w który popadała, przestała schodzić do saloniku. Dnie całe spędzała, leżąc w swoim pokoju na szezlongu, od rana do wieczora trzymała zwrócone na pusty Plac Kapucynów swoje biedne, smutne oczy, opłakujące od tylu lat stracone szczęście.
— Niezabawne u nas wcale — dodała Ludwinia. — Mama w swoim pokoju, babcia Berthereau w swoim, a babka Duparque wchodzi na górę, schodzi, trzaska drzwiami i kłóci się z Pelagią, jeżeli nie ma kogo łajać... Nie skarżę się jednak: zamykam się również i pracuję. Wie tatuś, mama się zgadza, za pół roku staję do egzaminu do Szkoły Normalnej i mam nadzieję, że zdam.
W tej chwili nadszedł Sebastyan Milhomme. Mając wolny dzień przyszedł przywitać dawnego nauczyciela po powrocie z Rozan. Wkrótce ukazali się Józef i Sara, którzy pragnęli podziękować Markowi za jego usiłowania i bezowocne, niestety, bohaterstwo, w imieniu swojem, oraz matki i Lehman’ów, których nowy wyrok zgnębił ostatecznie. Opowiadali, co za straszny cios uderzył w nędzny sklep przy ulicy du Trou, kiedy w wilię Dawid zatelegrafował straszną nowinę. Pani Simonowa wolała czekać rezultatu w domu z rodzicami i dziećmi i uciekła z klerykalnego miasta, w którem zresztą szczupłe fundusze nie pozwoliły jej przebywać. Od czasu niesprawiedliwego wyroku rodzina znów była we łzach, nie wiedzieli, co dalej będzie, oczekując na Dawida, który został przy bracie, aby się zastanowić, jak wypadki postąpić każą.
Zaszła wzruszająca scena między czworgiem młodych ludzi, którzy, zawarłszy znajomość w szkole, widywali się w domu Marka i pokochali się wzajemnie. Józef i Sara z oczami pełnemi łez, zmęczouemi w gorączce i bezsenności przepędzonej nocy, zaczęli płakać nanowo, mówiąc o ojcu. Wówczas Sebastyan w nieprzepartym wybuchu serca ucałował Sarę, a Ludwinia wzięła obie ręce Józefa, płakała z nim razem i, pragnąc go pocieszyć mówiła mu o swem dla niego uczuciu. Ona miała lat siedemnaście on — dwadzieścia... Sebastyan kończył dwadzieścia jeden; Sara miała lat osiemnaście. — Marka, na widok ich młodości, inteligencyi i dobroci, ogarnęło wzruszenie. Przyszła mu myśl, która raz mu już zaświeciła wobec ich dziecinnych igraszek. Może są oni przeznaczeni stworzyć dwie pary, kiełkujące na przyszłe szczęśliwe żniwo, może szerokiem sercem i wolna, inteligencyą podejmą pracę dla przyszłości?
Odwiedziny córki i przyniesiona przez nią nadzieja były dla Marka słodkiem źródłem pociechy i pokrzepienia w gorzkim smutku. Niedługo to trwało. Zaraz potem opanowało go zgnębienie wobec zatrutego i zhańbionego kraju. Możliwem więc było, że spełniono zbrodnię nad zbrodniami i Francya nie powstała! Dawniej już, podczas długiej walki o rewizyę, nie poznawał w niej szlachetnej, wspaniałomyślnej, sprawiedliwej oswobodzicielki, którą tak gorąco i namiętnie ukochał. Nigdy jednak nie przypuszczał, że upadnie tak nizko, że stanie się Francya głuchą, twardą, uśpioną i podłą, która wylęga się w hańbie i niesprawiedliwości. Iluż lat trzeba i pokoleń, aby ją zbudzić z obrzydliwego snu? Poddał się chwilowo rozpaczy, sądził, że ojczyzna zginęła, słyszał przekleństwa zagrobowe Férou: upadły kraj, przegniły pod wpływem księży, zatruty przez plugawe dzienniki, pogrążony w takiem błocie ciemnoty i łatwowierności, że nigdy się z niego nie wydobędzie. Nazajutrz po potwornym wyroku, wydanym w Rozan, przypuszczał, że przebudzenie jest możliwe, gdyż, pod powiewem grozy widział oburzenie prawych sumień i zdrowych rozumów. Nic się jednak nie poruszyło, najodważniejsi zagrzebywali się po kątach i dzięki głupocie i tchórzostwu ogółu, spełniła się najwyższa ohyda.
Na mieście zobaczył Marek Darras’a o twarzy zmienionej rozpaczą, gdyż znowu wymknęło mu się merostwo, pozostałe przy tryumfującym klerykale Philis’ie. Zwłaszcza jednak spotkanie dawnych uczniów, Fernanda Bongard’a, Augusta i Karola Doloir’ów oraz Achillesa i Filipa Savin’ów zmartwiło go mocno, okazując mu ostatecznie, jak mało zdołał im wszczepić poczucia sprawiedliwości społecznej i cywilnej odwagi. Fernand wzruszał ramionami i o niczem wiedzieć nie chciał. August i Karol znowu wątpili o niewinności Simona. Dwaj bliźniacy, Achilles i Filip przekonani byli wprawdzie o jego niewinności, ale przecież sami we dwóch nie mogli robić rewolucyi, a zresztą jeden żyd więcej, jeden mniej, to rzecz całkiem nieważna. Nad miastem panował terror; każdy prędko wracał do domu, zdecydowany nie kompromitować się dłużej. Gorzej jeszcze działo się w Beaumont, dokąd się udał Marek w szalonej nadziei obudzenia sumienia ludzi wpływowych,, aby się pokusili o zniesienie zbrodniczego wyroku. Lemarrois. którego zaczepił, uważał go za waryata. Odpowiedział mu wyraźnie i, mimo zwykłej uprzejmości, prawie brutalnie, że obecnie sprawa jest ostatecznie skończona i szaleństwem byłoby znowu ją rozpoczynać, gdyż kraj cały był nią zmordowany, zgorączkowany, chory. Jako grunt polityczny stała się wstrętną i na przyszłych wyborach respublika na pewnoby upadła, gdyby dano klerykalnemu wstecznictwu sposobność znowu wyzyskiwania sprawy. Przyszłe wybory! — oto najwyższy argument. Hasłem było największą niesprawiedliwość pogrzebać w większem jeszcze, niż po pierwszym procesie, milczeniu. Deputowani, senatorowie, prefekt Hennebise wszystkie urzędy i korporacye, nie zmawiając się, zgnębione, pogrążyły się w pełne przerażenia milczenie, wobec dwa razy skazanego niewinnego człowieka, którego imienia nawet nie wymawiano, aby nie wywołać widma sprawy. Dawni republikanie, byli wolteryanie jak Lemarrois, dokonywali zwrotu ku Kościołowi w przekonaniu, że będą potrzebowali jego pomocy w walce z wzrastającym socyalizmem, który ich przerażał, grożąc usunięciem posiadającej burżuazyi z oddawna uzurpowanego stanowiska. Lemarrois z przyjemnością, naturalnie, widział, że Delbos, przeciwnik jego przy wyborach, mający za każdym razem coraz więcej socyalistycznych głosów, został w Rozan pobity, dotknięty uderzeniem piorunu. Nikczemne milczenie deputowanego w znacznej części spowodowane było chęcią pozostawienia własnemu złemu losowi skompromitowanych bohaterów. Wśród tej ruiny sumień i charakterów jeden Marcilly zachował zwykły miły uśmiech i zupełną swobodę obejścia; piastował już niegdyś godność ministra oświaty w gabinecie radykalnym, obecnie pewnym był, iż posiędzie to samo stanowisko w gabinecie umiarkowanym; tak mocno liczył na niepokonaną siłę swojej giętkości i uprzejmości dla wszystkich, że jeden tylko przyjął Marka grzecznie, robił mu wielkie nadzieje, nie dając żadnych wyraźnych obietnic.
Zakon tryumfował zuchwale. Doznawał niezmiernej ulgi na myśl, że ojciec Crabot i jego wspólnicy i pionkowie wyszli ze sprawy bezkarnie. Były prezes Gragnon wydał wielki obiad i wieczór, na którym tłoczyli się sądownicy, urzędnicy a nawet ciało nauczycielskie. Na twarzach jaśniały uśmiechy, zamieniono uściski rąk, wszyscy szczęśliwi byli, że żyją po uniknięciu wielkiego niebezpieczeństwa. „Mały Beaumontais“ od czasu procesu codziennie głosił chwałę dzielnego wojska, Boga i ojczyzny. Nagle zamilkł, z kolei pogrążył się w ciszy, otrzymawszy zapewne rozkaz z góry. Jeszcze nie minął odgłos zwycięztwa, a już wszyscy zaczynali czuć porażkę moralną, powracała trwoga przed jutrem i chęć rozerwania umysłów. Przysięgli wyznali, że wyrok na Simona wydany został większością jednego głosu. Wychodząc zaś z posiedzenia wszyscy podpisali prośbę o ułaskawienie. Nie mogli wyraźniej wyznać śmiertelnego kłopotu, okrutnej konieczności potwierdzenia dawnego wyroku, wydanego w Beaumont, chociaż nie wątpili o niewinności oskarżonego. Niewinność jego rzucała się w oczy przez to właśnie nadzwyczajne postąpienie przysięgłych, którzy z niezrozumiałą sprzecznością karali i przebaczali zarazem. Ułaskawienie narzucało się z tak nieubłaganą koniecznością, iż nikt się nie zdziwił, gdy w kilka dni potem zostało podpisane. „Mały Beaumontais“ uważał za stosowne zelżyć po raz ostatni „wstrętnego żyda“, ale i on również wydał westchnienie ulgi, gdy poczuł się nakoniec uwolnionym od swojej ohydnej roli. Ułaskawienie było powodem ostatniej bolesnej walki sumiemienia dla Dawida. Brat jego był wyczerpany, pożerany gorączką, w stanie takiego wycieńczenia fizycznego i moralnego, że powróciłby do więzienia, aby tam wkrótce umrzeć. W domu żona i dzieci we łzach oczekiwały, spodziewały się go ocalić czułością i pieczą. A jednak Dawid początkowo chciał odrzucić ułaskawienie, naradzał się z Markiem, z Delbos’em, ze wszystkimi bohaterskimi obrońcami niewinnego, rozumiejąc, że chociaż ułaskawienie nie odbiera Simon’owi prawa dowiedzenia kiedyś niewinności, z ich ręki jednak wytrąca najpotężniejszą broń: łzy i okrzyk buntu świata całego. Wszyscy przecież, z rozdartem sercem, ulegli i Dawid przyjął ułaskawienie. Marek i Delbos doskonale rozumieli, że sprawa Simona, przestając ranić sprawiedliwość i wspaniałomyślność tłumów, była skończona i Zakon miał słuszność tryumfować.
Los Simon’a został rozstrzygnięty. Ponieważ niepodobna było sprowadzić go do Maillebois, postanowiono, że pani Simon pozostanie tam, u Lehmanów przez czas jakiś z dziećmi, które do wakacyj musiały jeszcze uczęszczać do sąsiedniej Szkoły Normalnej. Dawid znów się poświęcił dla brata. Miał zresztą oddawna cały plan gotowy: odstąpi kopalnię żwiru i piasku i wzamian kupi w odludnej dolinie w Pyrenejach kopalnię marmuru, która przedstawiała doskonały i pewny interes; zabierze tam Simon’a, przypuszczając go do współki, a górskie powietrze i życie czynne niebawem przywrócą mu zdrowie. Jak tylko się tam osiedlą, pani Simon przyjedzie do męża, a dzieci spędzą z ojcem resztę wakacyj. Plan wypełniony został z niezmierną dokładnością i szybkością. Porwano rozstrojonego jeszcze Simona, opuścił Rozan, a żywa dusza nie wiedziała o jego wyjeździe. Podróżował nieznany i zniknął z Dawidem w odległej, otoczonej wysokiemi górami, dolinie. Z dzienników dopiero się dowiedziano, że rodzina pojechała się z nim połączyć. Od tej chwili wspomnienie jego zbladło i powoli zapomniano o nim zupełnie.
W dniu, kiedy rodzina Simon’ów zebrała się nakoniec razem w spokoju i miłości, Marek, wezwany pilnym listem przez Salvan’a, udał się do Szkoły Normalnej. Przywitawszy się, zaraz o nich mówić poczęli, przedstawiali sobie wzruszającą i rzewną scenę, odgrywającą się zdala, na przeciwnym krańcu Francyi.
— Musi to nam być nagrodą, — rzekł Salvan. — Nie mogliśmy ze sprawy wyciągnąć doraźnej korzyści społecznej, kontentujmy się przynajmniej tem, że przyczyniliśmy się do ich szczęścia, że oddaliśmy tego cichego męczennika żonie i dzieciom.
— Od samego rana o tem myślę — odpowiedział Marek. — Widzę ich uspokojonych i szczęśliwych pod błękitnem niebem. Co za radość dla biednego człowieka, od tak dawna skutego łańcuchem, módz swobodnie chodzić, wdychać świeżość źródeł i czysty zapach drzew i kwiatów. Dla żony i dla tych poczciwych dzieci to ziszczenie długiego marzenia: mają go nakoniec, pielęgnują, oprowadzają, jak przychodzące do zdrowia dziecko i patrzą, jak się odradza!.. Ma pan słuszność, to jedyna nasza nagroda.
Zamilkł, a po chwili z tajną goryczą szermierza, niepocieszonego, że mu się broń w ręku złamała, dodał:
— Rola nasza skończona... Ułaskawienie było, naturalnie, nieuniknione, lecz nam odebrało siłę działania... Teraz musimy tylko oczekiwać zbiorów dobrego ziarna, któreśmy posieli, jeżeli zechce wyrosnąć na twardym gruncie, któremu je powierzyliśmy.
— O, niewątp, że wyrośnie, przyjacielu! — zawołał Salvan. — Nie należy nigdy wątpić o biednym, wielkim naszym kraju. Może się mylić, może być oszukiwanym, powróci przecież ostatecznie do rozumu i prawdy. Cieszmy się naszem dziełem, gdyż jest brzemienne bliską przyszłością.
Zamilkł na chwilę, potem dodał zatroskany.
— A jednak w gruncie myślę jak ty, że zwycięztwo nasze nie jest blizkiem. Czasy obecne sa rzeczywiście wstrętne, nigdy jeszcze nie przeżywaliśmy chwili groźniejszej i bardziej niepewnej. Dlatego prosiłem cię właśnie o przybycie, że chciałem pomówić o ciężkiem położeniu, w jakiem się znajdujemy.
Mówił Markowi, czego się był dowiedział Od czasu wyroku w Rozan wszyscy znani simoniści, wszyscy porządni ludzie, skompromitowani w sprawie, byli wydani na zemstę Zakonu i nienawiść samolubnego i podłego tłumu. Opłacają drogo na osobach i majątkach zbrodnię popierania prawdy i sprawiedliwości.
— Ozy wiesz, że Delbos’owi nie kłaniają się w Trybunale; odebrano mu połowę spraw, gdyż klienci uważają go za zbyt kompromitującego. Musi na nowo zdobywać praktykę, a co najgorsza, przepadnie z pewnością na przyszłych wyborach, gdyż i w partyi socyalistycznej z powodu sprawy nastąpił rozłam... Co do mnie, prawdopodobnie, wylecę.
Marek przerwał mu głosem zdziwionymi o burzonym:
— Pan? pan!
— Tak, tak, mój przyjacielu, ja... Nie jest ci tajnem, że Mauraisin oddawna pożąda dyrektorstwa tej szkoły. Zawsze manewrował, aby mię wysadzić i zająć moje miejsce. Przymierze jego z Kościołem to mądra taktyka, aby w razie zwycięztwa Kościół narzucił go władzy szkolnej. Tylko po ankiecie Sądu Kasacyjnego miał trochę strachu i przebąkiwał, że zawsze uważa Simon’a za niewinnego. Teraz jednak Simon znowu skazany, wiec Mauraisin ujada wraz z kliką klerykalną, pewny że tym razem zmusi Le Barazer’a, aby mię poświęcił pod naciskiem całego zwycięzkiego wstecznictwa... Bardzobym się dziwił, gdyby mię tu pozostawiono do początku roku szkolnego w Październiku.
Marek nie mógł się uspokoić.
— Jakto! pan tak użyteczny elementarnemu nauczaniu, pan, który oddałeś tak wielkie usługi, dostarczając szkołom świeckim cały legion nauczycieli światłych i wolnych od dogmatyzmu. Jest to, jak słusznie pan utrzymujesz, kwestya życia lub śmierci, rozesłanie po wszystkich wsiach misyonarzy wolnej myśli, którzyby zwracali umysły do rozumu i jedności w całej Francyi, zbawiając ją od kłamstwa odwiecznego, od łatwowierności pokornej trzody i nieśli prawdę cierpiącym i maluczkim. Jutrzejsza Francya tyle będzie warta, ile wartości przedstawiać będą jej elementarni nauczyciele. A pan byłbyś zmuszonym odejść przed ukończeniem swego dzieła, kiedy tyle jeszcze pozostaje do zrobienia? Nie, nie! to niepodobna; Le Barazer, chociaż się nie wypowiada wyraźnie, w gruncie jest z nami i nigdy nie popełni tak złego czynu.
Salran uśmiechał się smutnie.
— Po pierwsze niema ludzi niezbędnych, a powtóre, gdy mnie zabraknie, powstaną inni i dalej prowadzić będą rozpoczęte dzieło. Mauraisin może przyjść na moje miejsce, przekonany jestem, że nie wyrządzi wielkiej szkody, bo albo nie pozostanie na niem, albo będzie zmuszony iść moim śladem. Widzisz, mój drogi, są sprawy, które, raz w bieg puszczone, muszą się dokonywać siłą rozwoju ludzkiego, bez pomocy pojedynczych jednostek... Zresztą możnaby myśleć, że nie znasz Le Barazer’a. Bądź pewny, że my osobiście nie wchodzimy w rachuby jego mądrej dyplomacyi republikańskiej. Był z nami — to pewna; byłby jeszcze i teraz, gdybyśmy byli zwyciężyli. Dziś jednak porażka nasza wprawia go w śmiertelny kłopot. W głębi duszy jedno tylko ma pragnienie: ocalić swoje dzieło, nauczanie świeckie i obowiązkowe, którego był jednym z twórców w bohaterskich czasach naszej biednej respubliki, tak opieszałej w dojściu do wieku rozumu. Ponieważ więc Kościół chwilowo odzyskał potęgę i grozi zniszczeniem jego dziełu, zgodzi się na poniesienie koniecznych ofiar, zwlekając, wyczekując chwili, aż z kolei on będzie mógł rozkazywać. Taki już jest, nie przerobimy go.
Dalej wyliczał wszystkie wpływy i siły, które działały na Le Barazer’a i ciążyły na nim. Rektor Forbes, uczony, obojętny na wszystko, pragnący jedynie spokoju, obawiając się trudności z ministrem, wyraźnie kazał mu zadowolić wymagania deputowanych z opozycyi. Deputowani owi, na czele których Hektor de Sangleboeuf odznaczał się gwałtownością, robili wszelkie starania i wysiłki, aby otrzymać dymisye znanych simonistów, służących w szkole i urzędzie. Deputowani zaś republikańscy, nawet radykał Lemarrois, ani drgnęli, przystawali na hekatombę, byle tylko schlebić opinii publicznej i jak najmniej stracić wyborców. Profesorowie i nauczyciele szli obecnie za przykładem prowizora Depinvilliers, chodzili w niedzielę na mszę z żonami i córkami. W liceach panował ksiądz prefekt, praktyki religijne stały się obowiązującemi, a każdy uczeń, który się od nich usuwał, był źle notowany i tak prześladowany, że pozostawało mu tylko opuścić zakład. Ręka ojca Crabot a zawisła nad niemi z władza reakcyjną, której dowody dawała w rządzeniu kolegium w Valmarie. Dla dowiedzenia wzrastającego zuchwalstwa Zakonu wystarczał ten jeden fakt, że kolegium w Valmarie zaludniono profesorami jezuitami, kiedy dotychczas, aby obejść prawo, przebierano ich za księży świeckich.
— Otóż więc — kończył Salvan — dzięki nowemu wyrokowi Simona, rozporządzają się absolutnie i wszystko się im udaje wobec tchórzostwa i głupoty ogółu. My zaś napewno zostaniemy zmieceni, aby zrobić miejsce ich protegowanym... Już się mówi o powierzeniu najlepszej szkoły w Beaumont pannie Rouzaire. Jauffre, nauczyciel z Jonville, będzie zamianowany tutaj, gdyż zagroził, że się zwróci przeciw księdzu Cognasse, jeżeli będą zwlekali z wynagrodzeniem jego zasług. Nakoniec Doutrequin, wczorajszy republikanin, który wskutek aberacyi patryotycznej sprzymierzył się z Kościołem, otrzymał dwie szkoły na przedmieściu dla dwóch swoich synów, do dogmatu posuwających nacyonalizm i antysemityzm. W ten sposób znów jesteśmy w pełni kryzysu reakcyi, ostatniego, mam nadzieję, zanim nadejdzie chwila, kiedy kraj wyrzuci truciznę, od której umiera... Jeżeli mnie nie pozostawią, to, rozumiesz przyjacielu, że i ty wylecisz ze mną.
Marek spojrzał nań z uśmiechem; domyślił się po co był tak śpiesznie zawezwany.
— Jestem więc skazany?
— Obawiam się, że tym razem na pewno i wolałem zaraz cię uprzedzić... Niema jeszcze oficyalnego, naturalnie. Le Barazer milczy, udaje, że wyczekuje chwili, nie mówiąc o swoich zamiarach. Nie wyobrazisz sobie jednak napaści, jakich jest celem, z twego mianowicie powodu twojej to egzekucyi wymagają, twojej natychmiastowej dymisyi. Wspomniałem o tym głupim drągalu, Hektorze de Sangleboeuf, którego sznurki ciągnie stara margrabina de Boise i rozpacza, że jej pajac tak źle wykonywa ruchy. Trzy razy już wpadał do Prefektury, grożąc Le Barazer’owi, że wniesie interpelacyę do Izby, jeżeli nie porozumie się z prefektem Hennebise, żeby ciebie wyrzucić. Wobec tego niepodobna, mój biedny przyjacielu, aby Le Barazer mógł się dłużej opierać. Nie można nawet mieć mu tego za złe. Przypomnij sobie łagodny upór i sztukę dyplomatyczną, z jakiemi cię podtrzymał przez tyle lat. Zawsze znajdował sposób ratunku, dając jakieś zadośćuczynienie twoim przeciwnikom: prawdziwe arcydzieło inercyi, równowagi niestałej. Teraz jednak koniec temu; nawet nie mówiłem z nim o tobie, wszelkie wstawiennictwo byłoby próżnem. Niech robi, jak chce; dlatego zapewne opóźnia postanowienie, żeby znaleźć jakiś genialny kompromis, bo sam też nie lubi uznać się zwyciężonym i nie wyrzeknie się powodzenia swego dzieła, szkoły świeckiej, obowiązującej, która jedynie może przerobić w przyszłości Francyę.
Marek już się nie uśmiechał, ogarnął go głęboki smutek.
— Będzie to dla mnie okrutne — szepnął. — Pozostawię najlepszą część mego ja w tej skromnej szkole w Maillebois, pomiędzy ukochanymi uczniami, których uważam za własne dzieci. Tu zostawię całe serce i cały umysł. A czem zapełnię złamane życie? Nie jestem zdolny do żadnej innej użytecznej pracy; wziąłem na siebie to posłannictwo, — co za boleść widzieć je przerwane, nieskończone, w chwili kiedy prawda tak bardzo potrzebuje mocnych pomocników!
Teraz Sylvan poweselał. Wziął go za ręce.
— No. no, nie traćmy odwagi. Cóż u dyabła! potrafimy nie siedzieć z założonemi rękami!
Marek pokrzepiony uścisnął go również.
— Masz pan słuszność. Jeżeli spada cios na takiego jak pan człowieka, można z nim razem popaść w niełaskę. Przyszłość do nas należy.
Korzystając ze zwycięztwa, Zakon w Maillebois czynnie się zakrzątnął, aby wyzyskać położenie. Robiono wysiłki na wielką skalę dla przywrócenia szkole braciszków dawnej świetności. Wobec hańby, którą poniosła szkoła świecka, głównem zadaniem było wysławiać cnoty szkoły zakonnej, na której niwie wzrastały jedynie kwiaty niewinności i prostoty. Udało się zdobyć kilka rodzin, szkoła braciszków miała nadzieję posiadać od wakacyj z dziesięciu uczniów więcej. Kapucyni okazywali dużo więcej wyobraźni i zuchwalstwa. Czyż ostatecznie nie sławny święty Antoni Padewski sprawę całą poprowadził i wyprosił wszystko od dobrotliwości boskiej? Fakt był niezaprzeczalny: on sprawił, że wydano powtórny wyrok na Simon’a, dzięki frankowym i dwufrankowym monetom, które pobożne dusze składały do skarbonki świętego z prośbą o stanowcze pognębienie żyda. Był to nowy, jawnie okazany cud jego potęgi, który wpłynął na pomnożenie zewsząd płynących ofiar. Zachęcony tem ojciec Teodozy powziął świetną, genialną myśl wyciągnięcia, za wpływem świętego, nowego żniwa groszaków. Puścił w kurs zdumiewający interes finansowy, zaczął wydawać pięciofrankowe obligacye oparte na hypotece w niebie. Cyrkularze i obwieszczenia zalewały okolicę, tłomacząc dowcipny mechanizm umieszczenia w akcyach rozkoszy niebiańskich. Każda obligacya podzielona była na dziesięć kuponów po 50 centymów, dawanych na rachunek kasy dobrych uczynków, modlitw i mszy świętych; kupony płaciło się na ziemi gotówką, a zwrot kosztów otrzymywano w niebie, w kasie cudownego świętego Antoniego. Ustanowiono premia dla zwabienia nabywców; dwadzieścia obligacyj dawały prawo do kolorowanej figurki świętego, zaś sto — do dorocznej. Prospekt objaśniał, że papierom tym dano nązwę obligacyj świętego Antoniego, ponieważ święty był kasyerem, obowiązanym zwrócić je stokrotnie na tamtym świecie. W zakończeniu umieszczono następujące słowa: „Takie nadprzyrodzone gwarancye czynią z tych papierów prawdziwe, najzupełniej pewne obligacye hypoteczne. Nie może im zagrażać żadna klęska finansowa. Koniec świata, nawet w spełnieniu czasów pozostawi je niemi ruszonemi, a raczej zapewni posiadaczom natychmiastowe używanie składanych procentów.
Interes ten miał niesłychane, rozgłośne powodzenie. Tysiące obligacyj rozprzedano w przeciągu kilku tygodni. Biedniejsze dewotki składały się, dawały po franku i dzieliły się kuponami. Wszystkie cierpiące a łatwowierne dusze ryzykowały pieniądze na tę nową loteryę, której wielki los przedstawiał wypieszczone marzenie: życie wiecznej szczęśliwości. Chodziły słuchy, że oburzony biskup Bergerot ma zamiar zabronić tę bezwstydną spekulacyę, gorszącą rozsądniejszych katolików. Nie ośmielił się jednak, gdyż znajdował się w przykrem położeniu, w jakie wprowadziła go porażka simonistów, o tajemne popieranie których oddawna go oskarżano. Nigdy nie miał dość odwagi, aby się stanowczo opierać potężnemu Zakonowi, gdyż, niepewny swego duchowieństwa, obawiał się wydać Kościół na fale wzburzonych przesądów. Z wiekiem osłabł jeszcze bardziej i umiał tylko na klęczkach błagać swego Boga o przebaczenie za to, że pozwalał kupczącym zalegać świątynię; robił to przecież dla utrzymania takowej, gdyż wierni opuściliby ją zupełnie, gdyby nie mogli handlować w niej duszą. Ale ksiądz Quandieu, proboszcz parafii świętego Marcina, nie mógł znieść tego spokojnie. Drugi wyrok na Simon’e zdruzgotał mu serce, gdyż z rozpaczą widział, jak Kościół był zaślepionym wobec zbrodni. Od dnia zabójstwa przekonany o niewinności Simon’a, nie skrywał rozpaczy na widok kapłanów i wyznawców Chrystusa, Boga dobroci, prawdy i sprawiedliwości, zażartych w dokonaniu dzieła niesprawiedliwości, kłamstwa i dzikości. Przepowiadał, że błąd, ten srogą pociągnie karę, gdyż, zagrożony już kościół, własnemi rękami grób sobie kopał i przyspieszał swój upadek. Dawne jego marzenie o Kościele francuskim, niezależnym i liberalnym, rozwijającym się wraz z wielkim ruchem demokratycznym wieku, stało się nieziszczalnem. Kapucyni ze swej strony czynili mu życie nieznośnem, ich bogata kaplica zabijała parafię i proboszcz widział, jak ukochany kościół świętego Marcina pustoszał i ubożał z dniem każdym. Ofiary i zakupione msze płynęły do kaplicy tryumfującego świętego Antoniego Padewskiego. Ksiądz Quandieu, człowiek obyczajów skromnych i prostych, zadawalał się osobiście swojemi uszczuplonemi dochodami. Najwięcej zaś cierpiał nad tem, że brakło mu na wsparcia dla ubogich, mimo że oddawał im wszystko, co mógł, do ostatniego z pod siebie materaca. Puszczenie w kurs obligacyj hypotecznych dopełniło miary jego zmartwienia, a uniesiony gniewem i zgrozą, zapomniał o chrześcijańskiej rezygnacyi. Zbuntował się przeciw bezwstydnemu wyzyskowi i z kazalnicy wyraził oburzenie kapłana Chrystusowego i ból, z jakim patrzył na brutalny upadek wielkiej idei chrystyanizmu, co świat odnowił i był przez znakomite umysły wzniesiony na najwyższe szczyty czystego ideału. Potem, poszedł z pożegnalną wizytą do dawnego swego protektora i przyjaciela biskupa Bergerot’a. Widząc jednak, że ten niezdolnym jest do dalszej walki i czując, że sam także jest zwyciężony i unieruchomiony, podał się do dymisyi z probostwa u świętego Marcina i zamieszkał w małym domku na przedmieściu, gdzie zamierzał żyć z nędznej renty, zdala od Kościoła, gdyż nie mógł służyć ani jego polityce nienawiści, ani obrzędom grubego zabobonu.
Kapucyni schwycili tę sposobność, aby znowu tryumfować. Ojciec Teodozy uroczyście święcił ucieczkę, jak nazywał, dawnego przeciwnika. Dzięki zręcznym krętactwom, biskup zamianował na probostwo w Maillebois młodego wikarego, karyerowicza, protegowanego ojca Crabot’a i kapucyni powzięli genialną myśl, aby przy pomocy nowego proboszcza urządzić solenną procesyę, któraby przeniosła z kaplicy Kapucynów do kościoła parafialnego wspaniałą, czerwoną ze złotem figurę świętego Antoniego i umieściła ją tam z wielką uroczystością. Miało to przedstawić jaskrawy obraz ostatecznego zwycięztwa, koronę jego i apoteozę; parafia zdobyta i zalana przez Zakon, a wszechwładni są zakonnicy, ustanawiający wszędzie bałwochwalcze ceremonie, któremi spodziewali się ogłupić, wziąć w niewolę Francyę i zrobić z jej ludu ciemną, godną wieków barbarzyństwa trzodę. Jakoż ciepłego wrześniowego dnia odbyła się procesya, w istocie wspaniała, z udziałem licznego okolicznego duchowieństwa i tłumu, który nadbiegł z całego departamentu. Kaplicę oddzielał od kościoła świętego Marcina tylko Plac Kapucynów i mała uliczka, zrobiono zatem wielki krąg, przechodząc przez Plac Respubliki i ulicę Wielką, tak że oprowadzono świętego Antoniego po całem mieście. Mer Philis, otoczony klerykalną większością Rady, postępował za wykolorowaną figurą, niesioną na czerwonym aksamitnym piedestale. Szkołę braciszków wprawiono w ruch, a chociaż czas był wakacyjny, pozbierano dzieci, ubrano je i w ręce wetknięto im gromnice. Z kolei szły Dzieci Najświętszej Maryi Panny, bractwa, pobożne stowarzyszenia, nieskończony zastęp dewotek, nie licząc Sióstr i całych klasztorów, sprowadzonych z Beaumont. Brakło tylko biskupa Bergerot’a, który doniósł że właśnie w wilię dnia tego zachorował, Nigdy jeszcze Maillebois nie było tknięte taką religijną gorączką. Ludzie klękali na chodnikach, mężczyźni płakali, trzy dziewczyny dostały nerwowego ataku i odniesiono je do apteki. Wieczorem błogosławieństwo udzielone przy odgłosie wszystkich dzwonów w kościele świętego Marcina było olśniewające. Teraz nikt nie wątpił, że Maillebois zostało nakoniec odkupione i zyskało przebaczenie. Bóg przez tę wspaniałą ceremonię raczył dozwolić, aby haniebne wspomnienie żyda Simon’a zostało zatarte na zawsze.
Dnia tego Salvan przyjechał do Maillebois odwiedzić panie Berthereau, o zdrowiu której doszły go niepokojące wieści. Właśnie wychodził z domku przy Placu Kapucynów, gdy ujrzał Marka, który, powracając od Lechman’ów zatrzymany został przez nieskończenie długą procesyę. Obydwaj, uścisnąwszy się za ręce, dość długo czekać musieli nieruchomi. Gdy nareszcie przeszedł ostatni mnich za wyzłoconym i wykolorowanym bożkiem, zamienili znaczące spojrzenie i szli razem w milczeniu.
— Szedłem do ciebie — rzekł nakoniec Slvan.
Marek sądził, że przynosi mu wiadomość o podpisanej dymisyi.
— Stało się zatem? — spytał z uśmiechem. — Mogę się pakować.
— Nie, nie, przyjacielu. Le Barazer nie dał jeszcze znaku życia. Nie wiem, co przygotowuje... Ale egzekucya nasza jest pewną, bądź spokojny.
Potem, przestając żarto wad, dodał z nagle zasmucona twarzą:
— Dowiedziałem się, że pani Berthereau ma się bardzo źle i chciałem ją zobaczyć. Ztamtąd właśnie wychodzę z bólem w sercu. Koniec się zbliża.
— Ludwinia mówiła mi o tem wczoraj — odrzekł Marek. — Pragnąłem był, równie jak pan, pospieszyć do umierającej, lecz pani Duparque podobno wyraźnie oświadczyła, iż opuści dom, jeżeli ośmielę się, pod jakimkolwiek pozorem, wejść w jej progi. Wiem, że pani Berthereau życzyłaby sobie mnie widzieć, ale nie wyraża swej chęci, aby przy łożu śmiertelnym nie wywołać jakiego skandalu. Ach, panie drogi, zażartą jest zaprawdę nienawiść dewotki!\
Znów zrobili kilka kroków w milczeniu.
— O, tak, pani Duparque dobrze stróżuje — odparł Salvan, — myślałem nawet, że i mnie wejść, nie pozwoli. Za to jednak nie opuściła mnie ani na chwilę, czuwała nad każdem słowem, które wyrzekłem do chorej i do twojej żony... Czuje się widocznie mniej silną i obawia się jakiejś niespodzianki z powodu nadchodzącej katastrofy.
— Jakto?
— Nie umiem sformułować, ale takie odniosłem wrażenie. Córka jej, pani Bertherau przez śmierć wymknie się z pod jej władzy a wnuczka, Genowefa może także pomyśleć o odzyskaniu wolności. Tego zdaje się obawiać.
Marek przystanął, patrząc mu bacznie w oczy.
— Czy zauważył pan jaki symptom?
— Wyznam, że tak. Postanowiłem nie mówić o tem, gdyż byłbym w rozpaczy, gdybym ci dał złudną nadzieję... Zaszło to z powodu procesyi, tego bałwochwalstwa wśród białego dniu, którego nieszczęsne przedstawienie mieliśmy dopiero co przed oczami. Żona twoja podobno odmówiła stanowczo przyjęcia w niej udziału. Dlatego zastałem panię Duparque w domu, jakkolwiek bardzo chodziło jej o to, aby się ukazać w pierwszym szeregu pobożnych dam, manifestujących swą wiarę. Gdyby jednak, choć na chwilę, oddaliła się z domu, dręczyłaby ją obawa, że jakiś szatan, ty, lub inny złodziej dusz, zakradnie się do domu i porwie jej córkę i wnuczkę. Została zatem, ale możesz sobie wyobrazić z jaką zimną wściekłością w duszy! Oczy jej, jak sztylety nawskroś mię przebijały.
Marek słuchał z natężeniem.
— A, Genowefa nie chciała iść na procesyę! Zrozumiała więc szkodliwość, podłość i głupotę tej manifestacyi? Powraca zatem powoli do dawnego zdrowego rozsądku?
— Zapewne — mówił Salvan. — Najwięcej, sądzę, dotknęły ją te dziwaczne obligacye hypoteczne... Co, mój drogi, czyto nie godne podziwu? Nigdy jeszcze taka bezczelność nie wyzyskiwała tak wielkiej głupoty ludzkiej.
Zwolna obaj szli ku dworcowi, gdzie Salvan miał wsiąść na pociąg, udający się do Beaumont. Pożegnawszy się z Salvan’em, wracał Marek pełen nadziei.
W istocie w domu przy Placu Kapucynów, w ciemnym domku, smutniejszym jeszcze i zimniejszym wobec zbliżającej się żałoby, Genowefa przechodziła nowy kryzys, który całą jej istotę niepokoił i poruszał. Z początku prawda uderzyła w nią jak piorun. Zaczerpnięta z dokumentów pewność niewinności Simon’a była jak straszne światło, przy blasku którego ukazała się jej podłość tych świętobliwych ludzi, których uważała za kierowników serca i sumienia. Żtąd poszło dalej, w umyśle powstały wątpliwości, wiara ją opuszczała, nie mogła już nie dyskutować, nie sądzić, nie poddawać wszystkiego swobodnemu badaniu. Ojciec Teodozy zostawił jej uczucie niesmaku, niejasny wstyd, iż o mało nie popełniła z nim brzydkiego czynu. Potem wydanie obligacyj, ten nizki wyzysk łatwowierności ogółu ostatecznie oburzył ją przeciwko niemu, nagle okazując sprzedajność mnicha. Nietylko w jej oczach zbrukał się charakter zakonnika, lecz i religii, którą przedstawiał, a która tak długo unosiła ją mistycznemi pragnieniami. Miałaż uznać ten niecny handel, to zabobonne bołwochwalstwo, jeżeli miała pozostać praktykującą katoliczką, wierną swojej religii? Przez długi czas poddawała się wierzeniom, tajemnicom, nawet wtedy, gdy jej zdrowy sąd głucho protestował; wszystko przecież ma granice, nie mogła uznać akcyj na niebo, odmówiła pójścia za czerwono-złotym świętym Antonim, którego oprowadzano jak reklamowego manekina, aby pomnożyć ilość podpisów u okienka kasowego. Co jednak najbardziej wzmocniło bunt jej rozumu, to usunięcie się księdza Quandieu, tego łagodnego i ludzkiego spowiednika, do którego była powróciła wskutek podejrzanych zapałów ojca Teodozego. Jeżeli ten człowiek nie miał siły pozostać przy takim Kościele, jaki wytworzyła klerykalna polityka nienawiści i tyranii, ciężko tam było widocznie duszom prawym i uczciwym.
Nigdy jednak nie byłaby Genowefa zmieniła się tak szybko, gdyby pomimo wiedzy, nie przebyła długiego fermentu przygotowawczego. Aby zrozumieć dobrze, trzeba się zastanowić nad całem jej życiem. Podobna do ojca, uczuciowa, namiętna i zmysłowa, zakochała się w Marku, tak go pożądając, iż zgodziła się żyd ze skromnym nauczycielem w zapadłej wiosczynie. Spragniona przytem swobody, znużona w osiemnastu latach ponurem życiem u pani Duparque, zapomniała na chwilę o zasadach pobożnego wychowania i oddała się mężowi z takim młodzieńczym ogniem, że sam mógł uwierzyć, iż ją całkowicie posiada. Chociaż zresztą pozostały mu głuche obawy, nie zważał na nie, gdyż ją uwielbiał i czuł dość siły, aby ją przerobić na obraz i podobieństwo swoje, a upojony szczęściem, podbój moralny odkładał na później. Następnie, gdy nawyk dzieciństwa w niej się odezwał, Marek znowu okazał słabość; nie działał na żonę pod szlachetnym pozorem uszanowania wolności jej sumienia, pozwolił jej spełniać praktyki religijne, chodzić do kościoła i długo tam przesiadywać. Powoli odżywały wspomnienia lat dziecinnych, występowała niewydzielona trucizna i nastąpił kryzys, nieunikniony u kobiet, karmionych błędem i kłamstwem, u niej tym silniejszy, iż widywała się z babką, despotyczną dewotką. Sprawa Simon’a, odłożenie pierwszej komunii Ludwini, przyspieszyły zerwanie między małżonkami. W niej płonęła szalona żądza namiętności nadziemskiej, nadzieja znalezienia w niebie szczęścia boskiego i bezgranicznego, które obiecywano niegdyś jej przedwczesnej zmysłowości. Miłość jej dla Marka przyćmiło marzenie o zachwytach, opiewanych w hymnach, o rozkoszach wyższych, ciągle ją zawodzących. Próżno ją egzaltowano, kłamano przed nią, podbudzano do działania przeciw mężowi, obiecując, że się wzniesie do wyższej prawdy, do doskonałego szczęścia. Ciągłe jej porażki pochodziły ztąd, że porzuciła jedyne możliwe i naturalne szczęście ziemskie, gdyż nie czuła się nigdy zasyconą, żyła w coraz wzrastającej nędzy, bez spokoju ni radości, pomimo iż upornie utrzymywała, że jej chimera ją uszczęśliwia. Obecnie również nie przyznawała się do próżni, jaką w niej pozostawiły długie modlitwy na zimnych płytach kaplic i bezskuteczne komunie, nieustannie zawodzące nadzieję poczucia w ciele swojem i swojej krwi — ciała i krwi boskiej, posiadania go na własność w związku wiecznej radości. Dobra jednak natura zwyciężała z dniem każdym, zwracała ją ku zdrowiu, ku miłości ziemskiej, a dawna trucizna mistycyzmu wydzielała się coraz więcej po każdym zawodzie na religii. Odrzuciła ojca Teodozego, który ja niepokoił, księdza Quandieu uważała za zbyt dobrodusznego i niewystarczającego. W wielkim tumulcie duszy wypełniała jeszcze niektóre obowiązki religijne, ciężkie i gorzkie, aby się ogłuszyć, aby nie rozumieć, że się w niej zbudziła miłość dla Marka, niezwyciężone pragnienie spoczęcie w ramionach małżonka i ojca, w tej jedynie odwiecznej prawdzie; która czyni z mężczyzny i kobiety radosną i zdrową parę. Wówczas to zachodzić zaczęły pomiędzy panią Duparąue i Genowefą coraz częstsze i żywsze kłótnie. Babka czuła, że wnuczka się jej wymyka. Pilnowała jej bacznie, strzegła prawie jak więźnia, ale Genowefa za najmniejszą sprzeczką uciekała, trzaskając drzwiami i zamykała się w swoim pokoju, gdzie przynajmniej mogła pozostać ze swemi myślami; nie dawała też znaku życia, nawet gdy babka biła we drzwi pięścią. Przez dwie niedziele zrzedu siedziała tak zamknięta i mimo błagań, a potem pogróżek, odmówiła pójścia z babką na nieszpory. Pani Duparque w siedemdziesięciu ośmiu latach była niepochamowaną dewotką, wytresowaną przez długie życie do całkowitej podległości księżom. Wychowana przez surową matkę, poślubiła pana Duparque, wyłącznie oddanego handlowi, brutalnego i nie znającego pieszczot; miała uśpione zmysły, które zbudziły się później dopiero. Prowadzili przez blizko dwadzieścia pięć lat, naprzeciw katedry świętego Maxencyusza, sklep nowości, w którym przeważnie kupowali księża i zakony. Mając około lat trzydziestu, mało kochana, z ciałem i sercem niezaspokojonem przez męża, pani Duparque oddała się pobożności, zbyt będąc uczciwą, aby wziąć kochanka. Pochamowała potrzeby zmysłowości, araczej potrafiła je oszukać i zadowolić ceremoniami rełigijnemi, zapachem kudzideł, egzaltowanemi modlitwami i mistycznemi schadzkami z jasnowłosym aniołem ze świętych obrazów. Nie zaznawszy namiętnych uścisków kochanka, mogła uważać za wystarczającą pociechę blizki kontakt z księdzem, mężczyzną, z którym się nie grzeszy, nawet oddychając jego oddechem, nawet powierzając mu tajemnice swego ciała. Pełne namaszczenia ruchy, pieszczotliwe słowa spowiednika napełniały ją błogością, a nawet jego surowość, groźba piekła i strasznych mąk wzbudzały w jej ciele rozkoszne dreszcze. W ślepej wierze, w stosowaniu się ścisłem do najtwardszych przepisów, znajdowała nietylko zadowolenie przytępionych zmysłów, lecz również podporę i autorytet, którego spragniona w niej była odwieczna słabość kobiety. Kościół wie dobrze, iż kobiety nie zdobywa się jedynie za pomocą działania na zmysły, ale także strachem, srogością i traktowaniem jej jak ofiary, która dochodzi do gorzkiego rozsmakowania się w niewolnictwie. Pani Duparque z dzieciństwa przywykła do posłuszeństwa, stała się oddaną córką Kościoła, której nie obdarza się zaufaniem, na którą się piorunuje, wciąga w szeregi i robi z niej powolne narzędzie, za jego pomocą działa się na mężczyznę, aby go z kolei zdobyć. Zostawszy wdową z małą fortunką, osiedliła się w Maillebois, a nie mając w życiu, które stało się nagle próżnem zajęcia, żadnej pracy, żadnego zamiłowania, oddała się ciągle rosnącej dewocyi, zadawalającej chybione życie kobiece, zastępującej wszystkie naturalne rozkosze i szczęście, którego nie zaznała. Szorstkość, z jaką narzucała wnuczce swoją ciasną, zimną religię miała napewno źródło w zazdrości o szczęście w miłości, w nienawiści do pełnego życia kobiety, którego wzbraniała Genowefie, gdyż sama nigdy go nie zakosztowała.
Pomiędzy babką a wnuczką, pomiędzy upartą dewotką a istotą wierzącą blizką wyzwolenia, stała matka, smutna pani Berthereau. Z pozoru była ona również dewotką, zgiętą pod jarzmem przepisów, od urodzenia podległą Kościołowi. Nigdy nie przestała wypełniać obowiązków religijnych, gdyż jej mąż, wolnomyślny Berthereau, przyjaciel Salvan’a, posuwał w uwielbieniu dla żony, czułą słabość do tego stopnia, iż sam jej towarzyszył do kościoła. Zaznała jednak miłości, namiętna czułość męża ciągle ją otaczała i przeniknęła tak, że nazawsze pozostała pod jej wpływem. Chociaż więc zmarł przed wielu laty, pani Berthereau zawsze doń należała, żyła jedynie jego wspomnieniem i kończyła istnienie w objęciach ukochanego cienia. Myśl o nim była powodem jej wiecznego milczenia, jej rezygnacyi, gdy zamieszkała z córką, niby w klasztorze, w ponurym domku matki. Nigdy nie myślała wyjść powtórnie zamąż i pozornie stała się, jak pani Duparque, drobiazgowo pobożną. Zawsze ubrana w czerni, twarz miała woskowo bladą i minę zgnębioną pod twardą ręką babki, ciążącą nad całym domem. Niekiedy tylko usta jej składały się w skrzywienie goryczy, lub pokorne oczy przelotnie zabłysły buntem, kiedy wspomnienie męża budziło bezgraniczny żal za zniknionem szczęściem miłości, wśród zimnej pustki pobożnych praktyk, pod któremi powolnie konała. W ostatnich dopiero czasach, wobec strasznych udręczeń Genowefy, wobec walki nieszczęśliwej kobiety, szarpanej między księdzem i mężem, wyszła z bojaźliwej rezygnacyi istoty zmarłej dla świata i wzniosła się do zuchwalstwa oporu przeciwko okrutnej swej matce.
Obecnie, czując nadchodzącą śmierć, osobiście szczęśliwa była z wyzwolenia. Widząc jednak z dniem każdym znikające siły, rozpaczała, iż pozostawia wijącą się w męce Genowefę na łaskę i niełaskę pani Duparque. Co się stanie po jej śmierci, z biednem jej dzieckiem w bezlitosnej niewoli, w tym grobie, w którym tyle wycierpiała? Nie mogła znieść myśli, że zniknie, nie powiedziawszy nic, co mogłoby córkę wyratować, powrócić jej trochę zdrowia i radości. Dręczyło ją to do tego stopnia, że zdobyła się na odwagę i pewnego wieczora, gdy czuła jeszcze dość siły, powoli, cicho przemówiła. Był to ciepły, dżdżysty wieczór wrześniowy.
Noc się zbliżała i pokoik, umeblowany z klasztorną prostotą, ciemnemi orzechowemi meblami, zwolna zalegał blady zmrok. Chora, z powodu duszności, nie mogąca znosić pozycyi leżącej, siedziała wyciągnięta na szezlongu, otoczona poduszkami. Miała zaledwie pięćdziesiąt sześć lat, lecz długa jej twarz, wyniszczona i smutna i białe włosy nadawały jej pozór osoby bardzo starej, zatartej i wyblakłej przez pustkę życia. Genowefa siedziała obok niej na fotelu, a Ludwinia weszła, niosąc filiżankę mleka, jedynego pokarmu, jaki chora znosiła jeszcze. Ciężka cisza usypiała dom, ostatnie dzwony kaplicy Kapucynów przebrzmiały nad wiecznie pustym placykiem.
— Córko moja — rzekła słabym, powolnym głosem pani Berthereau — ponieważ jesteśmy same, proszę cię, wysłuchaj mnie, bo muszę z tobą pomówić, a trzeba mi się już spieszyć.
Genowefa zdziwiona i niespokojna o chorą, chciała przerwać, lecz wobec stanowczego jej giestu, spytała tylko:
— Czy mama chce mówić ze mną samą? Czy Ludwinia ma odejść?
Przez chwilę pani Berthereau milczała. Zwróciła się ku wysokiej, ładnej dziewczynie, która patrzała na nią smutnemi, szczeremi oczyma. Nakoniec szepnęła:
— Wolę, żeby Ludwinia pozostała. Ma już siedemnaście lat, powinna wiedzieć... Chodź, kochanie, usiądź przy mnie bliziutko.
A kiedy Ludwinia siadła obok na krześle, wzięła ją za rękę.
— Wiem jak jesteś rozsądna i odważna a jeżeli czasem cię ganiłam, zawsze oddawałam sprawiedliwość twojej szczerości... Teraz, w ostatniej mojej godzinie wierzę tylko w dobroć.
Skupiła się w sobie, zwróciła wejrzenie w otwarte okno, na bledniejące niebo, jakby w pożegnaniu słońca widziała całe swoje długie życie smutku i rezygnacyi. Potem długo, z niewymownem współczuciem patrzała na córkę.
— Moja Genowefo, strasznie mi smutno zostawić cię nieszczęśliwą... Nie przecz, słyszę nieraz twój płacz tam nad moją głową, gdy w nocy spać nie możesz. Zgaduję twoją mękę, walkę która tobą szarpie... Cierpisz tak już od lat wielu, a ja nie miałam odwagi przyjść ci z pomocą.
Nagle łzy wezbrały pod powiekami Genowefy. Mowa o jej cierpieniach w tak tragicznej chwili wzruszyła ją do głębi.
— Nie myśl, matko, o mnie. Jedynem mojem cierpieniem będzie utracić ciebie.
— Nie dziecko, każdy z kolei odchodzi z tego świata zadowolony lub zrospaczony stosownie do życia, jakie prowadził. Nie należy jednak, aby ci, co pozostają upierali się cierpieć, bezpłodnie, kiedy mogą jeszcze zaznać szczęścia.
Złożyła ręce, a wznosząc je z ruchem gorącej prośby, dodała:
— Córko moja, błagam cię, nie zostawaj ani chwili w tym domu. Spiesz się, zabierz dzieci i wracaj do męża.
Genowefa nie zdążyła odpowiedzieć, gdy cień wielkiej, czarnej postaci padł na nie. Pani Duparque weszła była cicho do pokoju. Włócząc się ciągle po domu, niepokoiła się zawsze, nie widząc Genowefy i Ludwini, gdyż przypuszczała coś złego. Chowały się, zatem grzeszyły. Nadewszystko zaś nie lubiła, gdy zbyt długo były razem przy pani Berthereau, obawiając się, że mogą mówić o czemś zakazanem. Cichym krokiem weszła na górę, a nastawiając ucha, bez hałasu, otworzyła drzwi, chcąc je złapać na gorącym uczynku.
— Co mówisz, moja córko? — drżąc z gniewu, spytała suchym rozkazującym głosem.
Nagłe te słowa powiększyły bladość chorej i przeraziły Genowefę i Ludwinię, które oczekiwały, co się stanie.
— Co mówisz, moja córko? Czy nie wiesz, że Bóg cię słyszy?
Pani Berthereau oparła głowę na poduszkach i przymknęła oczy, chcąc nabrać odwagi. Tak bardzo pragnęła mówić sam na sam z Genowefą, nie być zmuszoną do sprzeczki z okrutną matką! Przez całe życie unikała starcia, w którem czuła się zawczasu zwyciężoną. Pozostawało jej przecież kilka ledwie godzin, aby być dobrą i odważną, otworzyła więc oczy i ośmieliła się przemówić.
— Chcę, żeby Bóg mię słyszał, matko! Sądzę, iż spełniam obowiązek, mówiąc mojej córce, aby zabrała dzieci i wróciła do męża, bo zdrowie jej i jedyne szczęście są tam, u rodzinnego ogniska, które niebacznie opuściła.
Zrazu pani Duparque gwałtownym giestem chciała jej przerwać przy pierwszych słowach. Potem jednak, czy uderzona majestatem śmierci, której tchnienie napełniało pokój, czy zawstydzona krzykiem serca biednej uciemiężonej istoty, której rozum i serce wyzwalały się w ostatniej godzinie, pozwoliła skończyć umierającej. Zaległo chwilowe bolesne milczenie pośród czterech kobiet, przedstawiających cztery pokolenia.
Wszystkie miały rodzinne podobieństwo; wysokie, o twarzach podłużnych z wyrazistymi nosami. Siedemdziesięcioośmioletnia pani Duparque miała twarde szczęki, twarz pooraną sztywnemi zmarszczkami, zżółkła i wychudłą od ciasnych praktyk religijnych; pani Berthereau, lat pięćdziesięciu sześciu, pełniejsza i giętsza, mimo choroby, zachowała w wybladłej twarzy słodycz zakosztowanej miłości, po której wieczną nosiła żałobę. Z tych dwóch czarnych, surowych kobiet zrodzona Genowefa, wydelikacona dziedzicznością po ojcu, była wesoła, jasnowłosa, czuła i powabna, tak, że mając przeszło lat trzydzieści siedem, jeszcze jaśniała pięknością; ostatnia z pokolenia, Ludwinia, blizko siedemnastoletnia, znów była brunetką ze złotąwym odcieniem Marka, z jego szerokiem czołem i płomienistemi oczyma, w których gorzała namiętność do prawdy. Pod względem moralnym zachodziła również ewolucya: babka była bezwzględną niewolnicą Kościoła, podległą ciałem i umysłem, biernem narzędziem obłędu i przemocy; córka, pobożna i podbita, lecz udręczona i zachwiana wspomnieniem doznanego szczęścia ziemskiego; wnuczka — w pełnej walce, przedstawiała biedne serce i umysł w których katolicyzm staczał ostatnią bitwę, rozdarta między kłamliwą nicością mistycznego wychowania i żywą rzeczywistością miłości małżonki i czułości matki, — zużywała wszystkie siły, aby się wyzwolić; prawnuczka — wyzwolona nareszcie, uniknęła władzy księdza; powróciła do zdrowej natury, do wspaniałej dobroczynności słońca, do swobodnej młodości, do zdrowia.
Pani Berthereau znowu mówiła cichym, wolnym głosem:
— Słuchaj mnie, Genowefo, nie zostawaj tu dłużej. Jak mnie nie stanie, uchodź ztąd, uchodź prędko... Moje nieszczęścia zaczęły się ze śmiercią twego ojca. Uwielbiał mnie. Jedyne chwile, w których żyłam, były chwile spędzone przy nim, w jego objęciach. Często wyrzucałam sobie, że nie dość z życia korzystałam, gdyż w głupocie mojej, nie znałam jego wartości i poczułam rozkosz jego wtedy dopiero gdy jako wdowa znalazłam się tu bez promyka miłości, odcięta od świata... Ach, jakież lodowate zimno panuje w tym domu, gdzie godzina za godziną zwolna konałam, nie śmiejąc nawet otworzyć okna, by trochę odetchnąć życiem... Byłam głupia i tchórzliwa!
Pani Duparque stała przez cały czas bez ruchu, nie przerywając. Na okrzyk bolesnego buntu zaprotestowała ruchem.
— Moja córko — rzekła — nie przeszkadzam ci mówić, chociaż jeżeli masz zamiar robić wyznania, najlepiej byłoby sprowadzić ojca Teodozego... Jeżeli nie byłaś całkiem oddana Bogu, po co schroniłaś się u mnie? Wiedziałaś, że tu znajdziesz jedynie Boga.
— Wyspowiadałam się już i nie umrę bez ostatniego namaszczenia, gdyż całkowicie należę do Boga; nie mogę teraz należeć do nikogo innego... Cierpiałam okrutnie nad stratą mego męża, lecz nigdy nie żałowałam, żem tu zamieszkała. Gdzież pójść miałam? Nie miałam innego schronienia, zanadto przywiązaną byłam do religii, aby kusić się o szukanie szczęścia gdzieindziej. Przeżyłam życie, jakie mi było przeznaczone... Ale teraz cierpi moja córka, a ona jest wolna, ma męża, który ją uwielbia; nie chcę, by przeżyła moją smutną historyę w pustce, od której ja konałam. Usłuchasz mię, córko, usłuchasz, prawda?
I z giestem czułem błagania wyciągnęła woskowe ręce, a Genowefa padła przy niej na kolana, tak wzruszona tem bolesnem przebudzeniem miłości w godzinie śmierci, że obfite łzy popłynęły po jej twarzy.
— Mamo, mamo. błagam, nie dręcz się mojem cierpieniem. Rozdzierasz mi serce tą ciągłą myślą o mnie, kiedy my cię otaczamy z jedyną myślą dania ci odrobiny radości, tobie, co chcesz odejść tak zrozpaczona.
Pani Berthereau popadała w coraz większe podniecenie. Wzięła w obie ręce głowę córki i patrzała w jej oczy.
— Nie, nie, słuchaj mnie jeszcze... Zanim cię opuszczę, jedynej mogę zakosztować radości, muszę unieść z sobą pewność, że ty nie rozpoczniesz mojej męki i bezpłodnego poświęcenia. Daj mi tę ostatnią pociechę, nie pozwól mi odejść bez wyraźnej obietnicy... Słuchaj! powtarzać ci to będę, dopóki sił mi starczy do mówienia. Uciekaj z tego domu kłamstwa i śmierci, wracaj do siebie, do męża. Oddaj mu dzieci, kochajcie się całem jestestwem. Tam jest życie, prawda i szczęście... Błagam cię, córko, przyrzeknij mi, przy, sięgnij, że spełnisz moje ostatnie życzenie!
Ponieważ zaś Genowefa znękana, dusząc się od łkania, nie odpowiadała, zwróciła się do Ludwini, która również wzruszona klęczała z drugiej strony.
— Pomóż mi, moja dobra wnuczko. Znam twoje myśli. Widziałam dobrze twoją pracę, twoje usiłowania, aby sprowadzić matkę do domu. Jesteś dobroczynną wróżką, rozsądnem dzieckiem, które stara się zapewnić trochę spokoju wszystkim... Twoja matka musi mi przyrzec, prawda? Powiedz jej, niech mi sprawi te ogromną radość, niech obieca, że będzie szczęśliwą!
Ludwinia chwyciła ręce smutnej kobiety i całowała je, jąkając przez łzy.
— Babciu, babciu, jaka jesteś dobra, jak ja cię kocham!.. Mama zapamięta twoją ostatnią wolę. Namyśli się i postąpi wedle swego serca, niech babcia będzie spokojna.
Pani Duparque wyprostowana nie ruszyła się z miejsca. W zlodowaciałej, pomarszczonej twarzy żyły oczy, w których ześrodkował się cały gniew, gdy zadawała sobie gwałt, by nie brutalizować umierającej. Nakoniec wybuchła głucho:
— Milczcie wszystkie trzy! Jesteście nędzne bezbożnice, zbuntowane przeciw Bogu i ognie piekielne was skarżą... Milczcie, ani słowa więcej! Nie jest-żem już tu panią, najstarszą z was? Ciebie, córko, chcę wierzyć, obłąkała choroba; ty wnuczko, masz w sobie szatana, wybaczam ci, że nie mogłaś, mimo pokuty, wygnać go zupełnie; tobie zaś prawnuczko, mam nadzieję przeszkodzić, abyś nie poszła na zatracenie, kiedy wolno mi będzie cię karcić... Milczcie wy, które nie istniałybyście beze mnie! Ja tu rozkazuję i popełnicie jeszcze jeden grzech śmiertelny więcej, jeżeli będziecie nieposłuszne!
Zdawała się wyższą, mówiła z rozkazującymi ruchami w imię swego Boga gniewu i pomsty. Córka jej jednak, czując, iż blizka śmierci wyzwoli ją zupełnie, mówiła pomimo zakazu:
— Przeszło dwadzieścia lat słucham ciebie, matko; przeszło dwadzieścia lat milczę i, gdyby nie to, że nadeszła moja ostatnia godzina, byłabym może tak podła, że milczałabym jeszcze... To za wiele. Wszystko, co mię męczyło, wszystko, czego nie powiedziałam, dusiłoby mię w ziemi. Nie mogę tego zabrać z sobą. Zduszony mój krzyk wyszedłby może nawet z pod ziemi... Zaklinam cię, córko, przyrzecz mi, przyrzecz!
Nieprzytomna z gniewu pani Duparque szorstko zawołała:
— Genowefo, ja, twoja babka, zabraniam ci mówić!
Ludwinia, widząc, iż matka wije się w strasznej walce i łka z twarzą wciśniętą w kołdrę umierającej, pozwoliła sobie odpowiedzieć, z miną stanowczą, choć pełną uszanowania.
— Babuniu, trzeba być dobrą dla chorej babci. Mama także jest cierpiąca, okrucieństwem byłoby dręczyć ją jeszcze... Czyż każdy nie powinien postępować wedle swego sumienia?
Wówczas Genowefa, rozczulona słodka odwagą córki, nie dopuszczając do słowa panię Duparque, podniosła głowę i ściskając gwałtownie chorą:
— Matko — wołała — matko, spocznij w pokoju, nie chcę, byś z mego powodu uniosła gorycz... Przyrzekam ci pamiętać twoje życzenie, przyrzekam ci zrobić wszystko, co mi doradzi miłość moja dla ciebie... Tak, tylko dobroć, tylko miłość jest jedyną prawdą.
A gdy pani Bertherau wyczerpana, lecz promieniejąca boskim uśmiechem przyciskała córkę do piersi, pani Duparque poruszyła się groźnie. Zmrok zapadł zupełnie, pokój oświetlony był tylko odblaskiem czystego nieba, na którem wschodziły pierwsze gwiazdy, przez otwarte okno płynęła głęboko cisza z pustego placu, gdzie dźwięczał tylko śmiech dziecięcy. W tym wielkim spokoju, wobec tchnienia blizkiej śmierci, uparta, ślepa i głucha babka zawołała:
— Nie jesteście mi niczem! ani moją córką, ani wnuczką, ani prawnuczką! Popychacie się wzajemnie ku potępieniu wiecznemu. Idźcie! Idźcie! Bóg się was wyrzekł i ja się was wyrzekam!
Wyszła, trzaskając głośno drzwiami. W przyćmionym pokoju została umierająca matka, złączona uściskiem z córką i wnuczką. Długo, wszystkie trzy wylewały łzy, w których ból mieszał się z rozkoszą.
W dwa dni później pani Berthereau umarła po katolicku, otrzymawszy, wedle życzenia, ostatnie namaszczenie. W kościele zauważono surowy wyraz twarzy pani Duparque, ubranej w grubą żałobę. Towarzyszyła jej tylko Ludwinia, Genowefa bowiem musiała się położyć do łóżka wskutek nerwowego ataku, po którym nic nie słyszała, ani widziała. Przez trzy dni jeszcze leżała odwrócona do ściany, nie chcąc odpowiadać nikomu, nawet córce. Musiała strasznie cierpieć, gdyż ciężko wzdychała, a głuche łkania wstrząsały jej ciałem. Gdy przychodziła babka i upierała się siedzieć przy niej godzinami, moralizując ją, wykazując konieczność uśmierzenia gniewu boskiego, ataki stawały się tak gwałtownemi, że dochodziło do krzyków i konwulsyj. Wówczas Ludwinia chcąc szarpanej ostateczną walką matce oszczędzić powiększenia udręczeń, zamknęła drzwi od jej pokoju na klucz i stała na straży, nie puszczając nikogo.
Czwartego dnia nastąpiło przesilenie. Jedna tylko Pelagia wchodziła do pokoju dla obsługi. Miała już lat sześćdziesiąt, była chuda, sucha, z ponurą twarzą o dużym nosie i grubych ustach. Z wiekiem stała się nieznośna, mruczała ciągle niechętnie i tyranizowała nawet swoją okrutną panię, rozpędzając robotnice, które jej najmowano do pomocy. Pani Duparque trzymała ją jak stare narzędzie, które zawsze musiała mieć pod ręką, nie wyobrażała sobie życia bez tej istoty, tej niewolnicy, będącej prawą jej ręką w panowaniu nad wszystkiem, co ją otaczało. Zrobiła z niej szpiega i wykonawcę swej woli, lecz wzamian musiała znosić jej złe humory, kłopoty i smutki, których służąca była powodem.
Rano, czwartego dnia Pelagia, która poszła była na górę sprzątnąć po śniadaniu, wbiegła zadyszana do pani.
— Czy pani wie, co się dzieje na górze?.. One się pakują.
— Matka i córka?
— Tak, proszę pani. I wcale się nie kryją, córka chodzi do swego pokoju i przynosi naręcza bielizny... Jeżeli pani chce iść, drzwi są na oścież otwarte.
Bez słowa odpowiedzi, jak skamieniała, poszła pani Duparque na górę. Zobaczyła wistocie Genowefę i Ludwinię jak się krzątały, napełniając dwa kufry, gotowe do drogi. Mały sześcioletni Klemens siedział spokojnie na krześle i przyglądał się przygotowaniom. Przy nadejściu babki obie kobiety podniosły spokojnie głowy, nie przerywając roboty.
Po chwili milczenia pani Duparque, zimna i surowa, bez najlżejszej zmiany w twarzy, spytała:
— Masz się więc lepiej, Genowefo?
— Tak, babuniu. Mam jeszcze gorączkę, ale nie wyzdrowieję nigdy, jeżeli pozostanę tu w zamknięciu.
— Postanowiłaś zatem przenieść się, jak widzę. Dokąd?
Genowefa drżąca podniosła głowę. Oczy miała podsiniałe.
— Idę tam, dokąd pójść przyrzekłam matce. Od czterech dni walczę i umieram.
Nastało milczenie.
— Zdawało mi się, że obietnica nie była formalną, sądziłam, że chodziło ci o danie jej pociechy... Wracasz więc do tego człowieka. Doprawdy mało musisz mieć dumy.
— A, duma! Wiem, oddawna już trzyma mię babka wmawianiem dumy... Dosyć miałam tej dumy, kiedy całemi nocami płakałam, nie chcąc przyznać, że błądzę... Zrozumiałam głupotę tej dumy, co mię uczyniła nieszczęśliwą.
— Nieszczęsna, ani modlitwy, ani pokuta nie wybawiły cię od trucizny? Bo trucizna znowu się w tobie burzy i wyda cię na karę wieczną, jeżeli popadniesz w obrzydliwy grzech.
— O jakiej truciźnie mówisz, babko? Mój mąż mnie kocha i ja, mimo usiłowań, kocham go zawsze: czy to jest trucizną?.. Walczyłam przez pięć lat, chciałam oddać się cała Bogu, dlaczegóż Bóg nie chciał zapełnić strasznej pustki mojej istoty, którą starałam się opróżnić, aby go przyjąć jako jedynego pana? Religia ani nie zastąpiła mi szczęścia małżeńskiego, ani miłości macierzyńskiej; jeżeli więc dziś powracam do miłości i szczęścia to dla tego, że zawaliło się niebo, w którem znalazłam tylko zawód i kłamstwo.
— Bluźnisz, moja droga i poniesiesz za to najsroższą karę... Przypuszczasz, iż trucizna, która cię trawi nie jest dziełem szatana, może więc pochodzi od Boga?! Wiara cię opuszcza, jesteś na drodze przeczenia i zguby.
— Prawda, oddawna już, z dniem każdym, przestawałam wierzyć. Nie śmiałam wyznać przed samą sobą, ale wśród goryczy moich cierpień zachodziła powolna praca, która rujnowała wierzenia mojego dziecięctwa i młodości... Czy to nie dziwne? Całe te chimeryczne lata dziecinne, cała pobożna młodość z cudownemi tajemnicami, z wystawnemi ceremoniami, z gorącem pożądaniem Jezusa zbudziły się we mnie, gdy tu uciekłam. Ale gdy mogłam się swobodnie pogrążyć w głębie tajemnic, kiedy wśród kwiatów i pienia chciałam się oddać kościołowi, marzenia te powoli bladły, stawały się złudnemi marami, któremi nie zadawalało się nic w mojej żywej istocie... Trucizna — to owo pierwotne wychowanie, błąd, w którym wzrastałam, przy obudzeniu którego tyle cierpiałam, a z którego wyleczę się wtedy dopiero, kiedy zły zaczyn wydzieli się całkowicie... Czy się wyleczę? Tyle walczyć trzeba...
Pani Duparque panowała nad sobą, rozumiejąc, że gwałtowność sprowadzi zerwanie między nią i dwiema kobietami, będącemi jedyną jej rodziną wraz z chłopczykiem, który słuchał, nie rozumiejąc. Pokusiła się o ostatnią prośbę, zwracając się do Ludwini.
— Ty, biedne dziecko, najwięcej godną jesteś pożałowania. Drżę, gdy myślę, w jaką otchłań obrzydliwości się rzucasz. Gdybyś była przystąpiła do pierwszej komunii, uniknęłybyśmy wszystkich tych nieszczęść. Bóg karze nas za to, że nie umiałyśmy zwyciężyć twego grzesznego oporu. Jeszcze czas. Pomyśl, jakie łaski zleje nieskończone miłosierdzie boskie na dom cały z chwilą, kiedy ustąpisz, kiedy zbliżysz się do świętego stołu, jako pokorna służebnica Jezusa!
Dzieweczka odpowiedziała łagodnie:
— Po co wracać do tego, babuniu? Zna babunia uroczystą obietnicę, którą dałam ojcu. Odpowiedź moja jest niezmienną: mając lat dwadzieścia, postanowię, zobaczę, czy będę miała wiarę.
— Ależ, uparta nędznico, jeżeli powrócisz do tego człowieka, który zgubił was obie, odpowiedź twoją można przewidzieć zawczasu, pozostaniesz bez wiary, bez religii, jak bydlę!
Wobec przyzwoitego milczenia córki i matki; które, nie chcąc przeciągać przykrej i bezpłodnej sprzeczki, zabrały się znów do pakowania, pani Duparque wyraziła ostateczne życzenie.
— Jeżeli jesteście obie zdecydowane odejść, zostawcie mi przynajmniej chłopczyka, zostawcie Klemensa. Stanie się okupem waszego szaleństwa, wychowam go w miłości Boga, zrobię z niego świętego kapłana i nie pozostanę samotną, we dwoje będziemy się modlić, aby gniew boski oszczędził was w strasznym dniu sądu ostatecznego.
Genowefa wyprostowała się z żywością.
— Mam zostawić Klemansa? Ależ on jest najgłówniejszą przyczyną mego odjazdu. Nie wiem, jak go wychowywać, oddam go ojcu, porozumiemy się i postaramy się zrobić zeń człowieka... Nie, nie! zabieram syna!
Ludwinia podeszła do babki z czułością i uszanowaniem.
— Dlaczego babunia mówi! że pozostanie samotna? Nie chcemy opuścić babuni, będziemy przychodziły często, co dzień, jeżeli babunia pozwoli. Będziemy babunię kochały i postaramy się, aby babunia była szczęśliwą.
Dłużej pani Duparque nie mogła się powstrzymać. Fala gniewu, tak długo powstrzymywana, wystąpiła z granic i wybuchła we wściekłych słowach.
— Dosyć! milczcie, nie chcę nic słyszeć! Macie słuszność, pakujcie się prędko i wynoście się, wynoście się wszystko troje, wypędzam was!.. Idźcie do tego zbója, do potępieńca, co jadem pluł na Boga i jego kapłanów, pragnąc ocalić plugawego, podwójnie skazanego żyda!
— Simon jest niewinny — krzyknęła również uniesiona Genowefa, — a ci, co wydali na niego wyrok, s ąkłamcami i fałszerzami!
— Wiem, ta sprawa cię zgubiła i rozdziela nas obecnie. Jeżeli wierzysz, że ten żyd jest niewinny, nie możesz wierzyć w Boga. Twoja głupia sprawiedliwość jest zaprzeczeniem władzy boskiej... Dlatego wszystko między nami skończone. Idź, idź prędko razem z dziećmi. Nie plamcie tego domu, nie ściągajcie nań gromów. Wy jesteście jedyną przyczyną cierpień, które na nas spadły... I niech nigdy nie postanie noga wasza, wypędzani was, wypędzam na zawsze. Opuściwszy progi mego domu, nie przychodźcie nigdy stukać do jego drzwi, — nie otworzą się przed wami. Nie mam dzieci, jestem sama, żyć będę i umierać sama.
Stara ta, blisko osiemdziesięcioletnia kobieta, z dziką energią wyprostowała swą wysoką postać, głos miała grzmiący i rozkazujące ruchy. Przeklinała, karała, zmiatała z oblicza ziemi, na wzór swego Boga gniewu i śmierci. Zeszła równym, bezlitośnym krokiem i zamknęła się w swoim pokoju, czekając, aż ją opuszczą ostatnie istoty, z jej krwi zrodzone.
Właśnie dnia tego Salvan przyszedł do Marka, którego zastał w klasie zalanej jasnem, wrześniowem słońcem. Lekcye miały się rozpocząć za dziesięć dni, a chociaż nauczyciel codziennie oczekiwał dymisyi, przeglądał jednak kajety i notatki, przygotowując się do nowego roku szkolnego. Spojrzawszy na poważnie uśmiechniętą twarz dyrektora Szkoły Normalnej, zrozumiał natychmiast, z czem przychodzi.
— Tym razem już napewno?
— No, tak, przyjacielu... Le Barazer dał do podpisania nowe zmiany... Jauffre opuszcza Jouville i przybywa do Beaumont, piękny awans; klerykał Chagnat przechodzi z le Moreux do Dherbecourt, co jest skandaliczne dla takiego bydlaka... Co do ranie, podano mię poprostu do emerytury, dla zrobienia miejsca Mauraisin’owi, który tryumfuje... A ty, mój drogi...
— Ja mam dymisyę.
— Nie, popadasz tylko w niełaskę. Posyłają cię do Jouville, na miejsce Jauffre’a, a pomocnik twój, Mignot, również skompromitowany, idzie do le Moreux, zająć stanowisko Chagnot’a.
Zdumiony Marek krzyknął radośnie:
— Co za szczęście!
Salvan, który umyślnie przyszedł, aby mu jak najprędzej przynieść nowinę, śmiał się dobrotliwie.
— Otóż masz politykę Le Barazer’a! To właśnie przygotowywał, zyskując wedle swego zwyczaju, na czasie. Zdołał zadowolić krwiożerczego Sangleboeufa i całe wstecznictwo departamentu, powołując Mauraisin’a na moje miejsce i dając awanse Jauffre’owi i Chagnat’owi. To pozwoliło mu utrzymać ciebie i Mignot’a, których niby gani, ale się nie całkowicie wypiera. Oprócz tego, pozostawił tu pannę Mazeline, a na twoje miejsce zamianował Joulic’a, jednego z moich najlepszych uczniów, inteligencyę najbardziej wyzwoloną, najzdrowszy umysł; w ten sposób Maillebois, Jouville i le Moreux będą miały wybornych pracowników, zapalonych do swego posłannictwa... Trudno, mówię ci, że nic nie zmieni Le Barazer’a, trzeba go przyjąć, jakim jest i cieszyć się jeszcze z jego połowicznej działalności.
— Co za szczęście! — powtórzył Marek. — Największem dla mnie zmartwieniem byłoby opuścić nauczycielstwo. Od samego rana bolało mię serce na myśl o kończących się wakacyach. Gdziebym się podział? co robił? Zapewne, że smutno mi będzie porzucić dzieci, które lubię. Pocieszam się wszakże myślą, że tam zastanę inne, które także pokocham. A cóż mię może obchodzić, że szkoła jest nędzna, jeżeli w niej mogę się oddać zadaniu mego życia, mogę rzucać posiew, który dać musi przyszłe żniwo prawdy i sprawiedliwości!.. Wrócę do Jouville z największą ochotą, z nową nadzieją!\
Wesoło przechadzał się po obszernej, jasnej, słonecznej klasie, jak gdyby na nowo obejmował posłannictwo nauczycielskie, wyrzeczenie się którego tyleby go kosztowało! Z ruchem młodzieńczej radości rzucił się Salvan’owi na szyję i serdecznie go ucałował. W tej chwili właśnie Mignot, który, pewnym będąc dymisyi, od dni kilku poszukiwał miejsca, wszedł zrozpaczony z powodu nowej odmowy w sąsiedniej fabryce. Dowiedziawszy się, że jest naznaczony do le Moreux, również wpadł w zachwyt.
— Le Moreux, le Moreux, toć to istna dzicz.
Nic nie szkodzi, postaramy się ich trochę ucywilizować i nie rozstaniemy się, będziemy ledwie o cztery kilometry od siebie. To mnie najwięcej cieszy.
Tymczasem Marek się uspokoił, a po chwili zbudził się w nim ból i zachmurzył mu oczy. Nastało milczenie, wszyscy poczuli dreszcz niespełnionych nadziei, ran zawsze żywych wśród wielu ruin. Jakże ciężka będzie jeszcze walka, ile łez się przeleje, zanim szczęście powróci! Milczeli, a Salvan, stojąc u dużego okna, wychodzącego na plac, marzył smutnie o swojej niemocy dania szczęścia innym...
— A, — rzekł nagle — oczekujesz kogoś?
— Jakto, oczekuję? — odrzekł Marek.
— No, tak, zajeżdża wózek z kuframi.
Na odgłos otwierających się drzwi wszyscy się odwrócili. Weszła Genowefa z Ludwinia i małym Klemensem. Zdziwienie i wzruszenie odjęło wszystkim mowę. Marek drżał. Genowefa przemówiła nareszcie przerywanym głosem;
— Mój dobry Marku, przyprowadzam ci syna. Oddaję ci go, jest twoim, naszym. Postarajmy się zrobić z niego człowieka.
Chłopczyk wyciągnął rączki, a wzruszony ojciec porwał go w ramiona i ściskał, podczas gdy matka, małżonka dodała:
— I sama z nim wracam, mój Marku. Mówiłeś mi, że oddam ci syna, że powrócę... Najpierw zwyciężyła mię Prawda. Następnie to, coś ty zasiał w moją duszę, zaczęło zapewne kiełkować i nie unoszę się teraz dumą, jestem tu, bo kocham cię zawsze... Próżno szukałam innego szczęścia, twoja miłość żyje we mnie jedynie, Po za nami i naszemi dziećmi znalazłam tylko szaleństwo i nędzę... Weź mnie, mój dobry Marku, oddaję się tobie, jak ty mi jesteś oddany.
Zbliżyła się zwolna i już miała zarzucić ręce na szyję męża, gdy dał się słyszeć wesoły głos Ludwini.
— A ja, tatusiu, a ja? Mnie się też coś należy... Proszę nie zapominać o mnie.
— O, tak, dużo się należy, naszej pieszczotce! — zawołała Genowefa. — Tyle pracowała nad tem szczęściem, z taką dobrocią i zręcznością!
Pociagneła Ludwinie w ramiona i objęła razem ją i Marka, który tulił do piersi Klemensa. Wszyscy czworo byli nakoniec razem, złączeni węzłem ciała i przywiązania, mający jedno serce i jeden oddech.
Wielką, pustą w nieobecności dzieci, klasę przebiegł dreszcz głębokiej ludzkiej radości, tak zdrowej i płodnej. Salvan i Mignot, owładnięci wzruszeniem, mieli łzy w oczach.
Nareszcie Marek zdołał przemówić, a serce cisnęło mu się na usta.
— Droga żono, powracasz do mnie, jesteś zatem uzdrowiona. Wiedziałem, że oddajesz się coraz cięższym praktykom religijnym, jak się zażywa narkotyki w coraz silniejszych dozach, aby uśpić naturę; lecz dobra twoja natura zdołała wydzielić truciznę, gdy znowu poczułaś się małżonką i matką... Tak, masz słuszność, miłość cię wyzwoliła, zdobyta jesteś na błędzie i śmierci, od których społeczeństwo kona od osiemnastu wieków.
Genowefa zadrżała, zmieszana, niespokojna.
— Nie, nie, mój dobry Marku, nie mów tego! Kto wie, czy jestem uzdrowiona? Nigdy zapewne nie wyleczę się zupełnie... Ludwinia nasza będzie dopiero całkowicie wyzwolona. We mnie, czuję to, znamię jest niezmazane, ciągle drżeć będę, by nie popaść w mistyczne marzenia... Wracam tu, oddaję się tobie, bo chcę się schronić w twoich objęciach, chcę, żebyś dokończył zaczęte dzieło. Przyjmij mnie, ucz, staraj się, żeby nas nigdy nic nierozłączyło.
Uścisnęli się mocno. Było wielkie zadanie do spełnienia; odebrać kobietę dewocyi, dać jej obok męża prawdziwe miejsce matki i towarzyszki, gdyż jedynie wyzwolona kobieta może wyzwolić mężczyznę. Jej niewola jest niewolą mężczyzny.
Nagle, nieobecna od chwili Ludwinia, otworzyła drzwi, a prowadząc uśmiechniętą i zadyszaną pannę Mazeline, zawołała:
— Mamo, pani musi też dzielić naszą radość. Żeby mama wiedziała, jak pani mnie kochała, jaka była dobra i pomocna dla nas!
Genowefa podeszła i czule uściskała i nauczycielkę.
— Wiem... Dziękuję drogiej pani za wszystko, co pani dla nas zrobiła przez czas naszych długich zmartwień.
Dobra panna Mazeline śmiała się ze łzami w oczach.
— E, proszę mi nie dziękować! Ja to jestem wdzięczna kochanej pani za radość, jaką nam wszystkim dziś przynosi.
Salvan i Mignot śmieli się także. Ściskano sobie ręce. Wszyscy mówili razem. Salvan objaśniał nauczycielkę o zmianach, co słysząc Genowefa krzyknęła radośnie:
— Jakto, wracamy do Jouville? naprawdę?.. Ach, Jouville, zapadły, śliczny kącik, gdzieśmy się kochali, gdzie zaczęliśmy żyć tacy szczęśliwi! Jakaż to dobra przepowiednia, wrócić tam, aby rozpocząć nowe życie miłości i spokoju!.. Maillebois mię niepokoiło, Jouville budzi we mnie nadzieję. . Odwaga, wiara w przyszłość natchnęły Marka wspaniałym zapałem.
— Miłość weszła w nasze progi, jesteśmy wszechmocnymi. Próżno kłamstwo, niesprawiedliwość i zbrodnia tryumfują dzisiaj, jutro — naszem będzie zwycięztwo wieczne.

KONIEC CZĘŚCI TRZECIEJ.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.