Prawda (Zola)/Część trzecia/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Prawda
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1909
Druk Druk Wł. Łazarskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Verité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Jak tylko Sąd Kasacyjny rozpoczął wywiady, Marek i Dawid wieczorem w ciemnym sklepiku Lehmanów zadecydowali, że wypadało obecnie zaprzestać wszelkiej agitacyi i trzymać się na stronie. Wielka nadzieja i radość z postanowionej rewizyi dodawała odwagi biednej rodzinie. Jeżeli Sąd poprowadzi badania uczciwie, niewinność Simona będzie z pewnością uznana i wyrok skasowany; wystarcza więc mieć się na baczności, śledzić za biegiem sprawy, nie dając do poznania, że można powątpiewać o sumienności i sprawiedliwości najwyższych sędziów Państwa. Jedna tylko troska mąciła szczęście biednych ludzi: wiadomości o zdrowiu Simona ciągle nadchodziły niepomyślne, miałżeby umrzeć tam zdala, zanim nadejdzie chwila tryumfu? Sąd zadecydował, że nie zachodziła potrzeba sprowadzania go do Francyi przed ostatecznym wyrokiem, a wywiady zanosiły się na kilka miesięcy. Dawid, mimo wszystko, pełen był najwyższej ufności, licząc na niezwykłą oporność, okazywaną dotychczas przez brata. Znał go dobrze, więc uspokoił ich, a nawet rozśmieszył, opowiadając zdarzenia z młodości, anegdoty o Simonie, który był zamknięty, dokładny i drobiazgowy, a okazywał niezmiernie wiele silnej woli, gdy chodziło o jego godność i o szczęście rodziny. Rozeszli się z postanowieniem nieokazywania troski ani niecierpliwości, jak gdyby zwycięztwo było już zdobyte.
Marek zamknął się całkowicie w swej szkole, od rana do wieczora oddając się uczniom z zaparciem i poświęceniem, które zdawały się rosnąć wmiarę przeszkód i cierpień. Podczas lekcyi, jak starszy brat wśród młodszych dzieląc miedzy nich chleb wiedzy, pewniki prawdy, zapominał nieco o męce, mniej odczuwał zawsze krwawiącą ranę serca. Wieczorem jednak, gdy zostawał sam w domu, opustoszałym od miłości, wpadał w straszliwą rozpacz, zapytywał siebie, jak żyć potrafi w chłodzie wdowieństwa. Ludwinia, wracając od panny Mazeline, przynosiła mu niejaką pociechę, przecież gdy zasiadali do stołu przy świetle lampy, długie chwile milczenia zalegały między ojcem i córką; oboje czuli nieukojony smutek, boleli nad rozstaniem z żoną i matką, o której wspomnienie nie opuszczało ich ani na chwilę! Starali się uniknąć prześladującej wizyi, mówiąc o codziennych zdarzeniach, wszystko jednak ku niej ich myśli zwracało i ostatecznie o niej tylko rozmawiali, i przysunięci do siebie, trzymając się za ręce, jak gdyby chcieli się ogrzać w samotności sieroctwa. Noc zastawała córkę na kolanach ojca. a oboje płakali i drżeli pod smutną lampą. Dom był martwym; nieobecna uniosła z sobą życie, ciepło i światło.
Nie zrobił Marek przecież ani kroku, by zmusić Genowefę do powrotu. Nie chciał nic zawdzięczać prawu, które mu przysługiwało. Myśl skandalu, publicznych rozpraw była mu wstrętną, nietylko dlatego, że nie chciał wpaść w sidła zastawione przez sprawców porwania, którzy rachowali zapewne na dramat małżeński, aby go zmusić do dymisyi, lecz że pokładał całą nadzieję jedynie w sile miłości. Genowefa opamięta się i wróci z pewnością. Wydawało mu się nadewszystko niemożliwem, aby dziecko, które nosiła, zatrzymała wyłącznie dla siebie; jak się urodzi, przyniesie mu je, bo przecież należy do nich obojga. Kościół znieprawił w niej kochankę, nie zdoła jednak zabić matki i matka powróci i zostanie z dzieckiem, za jakiś zatem miesiąc, bo połóg się zbliża. Z początku spodziewał się takiego rozwiązania, a pocieszając się tą myślą, doszedł do tego, iż uważał je za zupełnie pewne i czekał na połóg, jak na koniec swych cierpień. Tymczasem, jako człowiek gruntownie dobry, nie chciał rozdzielać córki z matką i posyłał Ludwinię w niedziele i czwartki, aby popołudnie spędzała przy Genowefie, u pani Duparque w ciemnym wilgotnym domku, który tyle już przyczynił mu zmartwienia. Może też nieświadomie znajdywał ostatnie smutne zadowolenie w tem, że wszelkie stosunki nie były zerwane, że istniał jeszcze jakiś węzeł między nim i nieobecną. Ludwinia przynosiła mu coś z Genowefy; wieczorami w dniu wizyt dłużej ją trzymał na kolanach i wypytywał, pragnąc cierpieć byle tylko wiedzieć.
— Jakże dziś wyglądała? Czy śmiała się trochę? Czy zadowolona? Bawiła się z tobą?
— Nie, nie, tatusiu... Wiesz przecież, że oddawna przestała się bawić. Ale tu była troszkę weselsza, a teraz ma minę bardzo smutną, bardzo chorą.
— Chorą?
— No, nie tak żeby się kłaść do łóżka: Przeciwnie, nie może usiedzieć na miejscu, a ręce ma palące jak w gorączce.
— A co robiłyście, dziecino?
— Byłyśmy na nieszporach jak co niedziela. Potem wróciłyśmy na podwieczorek i zastałyśmy nieznajomego zakonnika, który opowiadał historye o dzikich.
Milczał chwilę, przejęty goryczą. Nie chciał wobec dziecka sądzić matki, ani nakazywać jej nieposłuszeństwo, zabraniając chodzić do kościoła. Pytał znowu zcicha:
— A o mnie czy mówiła?
— Nie, tatusiu... Nikt w domu nie mówi do mnie o tobie, a ponieważ zaleciłeś mi, żebym pierwsza o tobie nie wspominała, więc tak wygląda, jakby cię na świecie nie było.
— Babka nie jest zła dla ciebie?
— Babcia Duparque nie patrzy na mnie wcale i wolę to, bo się lękam jej oczu, jak mię czasem łaje... Babcia Berthereau jest miła, ale jak nikt nie widzi. Daje mi cukierki, ściska mię i całuje mocno, mocno.
— Babcia Berthereau?
— Tak. A nawet raz powiedziała, żebym tatusia bardzo kochała. Ona jedna mówiła o tatusiu.
Znowu zamilkł, bojąc się zbyt wcześnie wtajemniczać dziecko w nędze życia. Zawsze podejrzewał, że smutna, milcząca pani Berthereau, niegdyś tak czule przez męża kochana, konała od czasu owdowienia pod dewocką tyranią matki, twardej pani Duparque. Poczuł, że mógłby mieć w niej sprzymierzeńca, była jednak tak złamana, że nie odważyłaby się nigdy mówić ani działać.
— Bądź czułą dla niej — zakończył. — Myślę, że chociaż nie mówi, cierpi tyleż co my... Nadewszystko ściskaj zawsze matkę od nas obojga, ona poczuje, że połowa pieszczoty odemnie pochodzi.
— Dobrze, tatusiu.
Tak schodziły gorzkie, a jednak słodkie wieczory w opustoszałym domu. Jeżeli w niedzielę córka przynosiła ojcu jakąś złą nowinę o migrenie lub zaburzeniach nerwowych, na które matka obecnie cierpiała, aż do czwartku trapił się niepokojem. Zaburzenia owe go nie dziwiły, drżał tylko, że biedna kobieta trawi się w nierozsądnych i przewrotnych płomieniach mistycyzmu. A gdy następnego czwartku powiedziała mu Ludwinia, że matka się uśmiechnęła, że zapytała o pozostawionego w domu kotka, odzyskiwał nadzieję, śmiał się sam do siebie. I znowu czekał, że ukochana nieobecna powróci z nowonarodzonym u łona.
Od czasu odejścia Genowefy panna Mazeline siłą rzeczy stała się najbliższą przyjaciółką Marka i Ludwini. Co wieczór prawie odprowadzała po lekcyach dziewczynkę i oddawała różne usługi w tem rozstrojonem gospodarstwie, gdzie zabrakło gospodyni. Mieszkania nauczyciela i nauczycielki prawie się stykały, rozdzielone tylko małem podwórkiem, a od tyłu ogródki łączyły się drzwiami. Stosunki sąsiadów stawały się coraz bliższemi, szczególniej pod wpływem sympatyi, która pociągała Marka do tej dzielnej, szanownej kobiety. Jeszcze w Jonville nauczył się ją cenić, widząc że wolną jest od przesądów religijnych, że stara się rozwinąć w uczennicach zdrowy rozum i dobre serce. Tu zaś, w Maillebois powziął dla niej głęboką przyjaźń, gdyż urzeczywistniała jego ideał kobiety-wychowawczyni, jedynie zdolnej wyzwolić przyszłe społeczeństwo. Doszedł obecnie do przekonania, że nie można osiągnąć poważnego postępu, jeżeli kobieta nie towarzyszy, a nawet nie wyprzedza mężczyzny na drodze do Państwa szczęśliwości. Wielką zatem było mu pociechą spotkać choć jedną taką apostołkę, bardzo inteligentną, bardzo dobrą i prostą, która spełniała swoja misyę zbawienia, jako wrodzoną czynność kochającego serca! W smutnym dramacie rodzinnym była mu pogodną i wesołą przyjaciółką, uosobieniem radości i nadziei. Samo przybycie panny Mazeline do Maillebois sprawiło mu zadowolenie, gdyż wybawiło Ludwinię z pod opieki panny Rouzaire. Nie mogąc odebrać córki z sąsiedniej szkoły, cierpiał, że była pod rozkazami ambitnej dewotki, która jedynie dla otrzymania awansu prowadziła uczennnicę na mszę. Przytem nieznośne to sąsiedztwo wprawiało go w kłopoty pochodzące ztąd, że w szkole chłopców nauczanie odbywało się po za wszelkiemi pojęciami religijnemi, podczas kiedy szkoła dziewcząt chodziła na procesye, spowiadała się i komunikowała. Dwie metody nauczania ścierały się i szkodziły sobie wzajemnie, co się odbijało na rodzinach. W ten sposób zresztą cała Francya rozdartą jest na dwa nieprzyjazne plemiona, zawsze walczące w wiecznej nędzy społecznej. Czy możliwem jest, aby brat i siostra, mąż i żona, syn i matka rozumieli się wzajemnie, kiedy od kolebki kształtowano im mózgi odmienne, gdzie ani myśli ani słowa nie miały tego samego znaczenia? Dobry Salvan, gdy pracował nad nominacyą panny Mazeline, miał głównie na celu usunąć od Marka troskę widzenia córki w dewockich rękach panny Rouzaire, inspektor akademii zaś, Le Barazer, podpisując nominacyę, zamierzał urzeczywistnić jedno z swych tajemnych pragnień — ujednostajnienie elementarnego wykształcenia w gminach, gdzie była szkoła chłopców i dziewcząt. Nauczyciel i nauczycielka mogli użytecznie pracować tylko idąc ręka w rękę, ożywieni tym samym duchem, temiż wierzeniami, nauczając prawd jednakowych. Wistocie, odkąd Marek i panna Mazeline zgodnym krokiem szli do jednakowej przyszłości, w Maillebois dobre ziarno zaczęło kiełkować, mali mężczyźni i kobietki rośli razem do przyszłych wielkich zbiorów.
Następnie wzruszyło Marka niezmiernie uprzejme, tkliwe obejście panny Mazeline po odjeździe Genowefy. Ciągle mówiła o niej Markowi z serdecznością, broniła jej, tłomaczyła jej postępowanie, jak kobieta rozsądna, która dla szaleństwa innych ma słodką pobłażliwość. Zalecała mu głównie, aby nie był gwałtownym, aby nie występował w charakterze pana samolubnego i zazdrosnego, uważającego żonę za niewolnicę, za rzecz, przez prawo mu oddaną. Pod jej wpływem Marek postępował spokojnie, czekał i ufał, że rozsądek i miłość przekonają kiedyś i sprowadzą do niego Genowefę. Panna Mazeline nakoniec z taką delikatnością usiłowała zastąpić przy Ludwini nieobecną matkę, że stała się najmilszą przyjaciółką i radością smutnego ogniska domowego, gdzie ojciec i córka drżeli w osamotnieniu.
W piękne dnie wiosenne Marek i Ludwinia spotykali się co wieczór z panną Mazeline w ogródku po za szkołą. Nauczycielka otwierała wrotka i wchodziła do ogrodu Marka, gdzie pod krzakami bzu stał stół i ławki. Kącik ten nazywali żartobliwie lasem, jak gdyby ich ocieniały dęby w boru. Trawnik stawał się wielką łąką, a klomby stanowiły park królewski. Po dniu spędzonym przy mozolnej pracy, słodko rozmawiali w ciszy wieczora.
Raz Ludwinia zamyśliła się poważnie i nagle spytała:
— Dlaczego pani nie wyszła zamąż.
Nauczycielka rozśmiała się wesoło.
— Nie przyjrzałaś mi się chyba kochanko! Niełatwo znaleźć męża, kiedy się jest tak małą, a ma się taki duży nos.
Dziewczynka spojrzała na nią ze zdziwieniem, nigdy bowiem nauczycielka nie wydała się jej brzydką. A jednak naprawdę była nizka, miała duży nos i szeroką twarz z wypukłem czołem i wystającemi policzkami. Tylko prześliczne oczy uśmiechały się tak mile, że cała twarz jaśniała głębokiem wdziękiem.
— Pani jest bardzo ładna — oświadczyła z przekonaniem Ludwinia. — Ja, żebym była mężczyzną, zarazbym się ożeniła z panią.
Ubawiło to ogromnie Marka, a pana Mazeline chwile smutnie milczała.
— Mężczyźni widocznie nie mają twego gustu — odrzekła, opanowawszy wzruszenie.
— Między dwudziestym a dwudziestym piątym rokiem chętnie wyszłabym była zamąż, ale nikt mię nie chciał. A teraz mam już lat trzydzieści sześć i nie myślę...
— Dlaczego? — spytał Marek.
— O, bo już pora minęła... Skromna nauczycielka elementarna, córka ubogich rodziców, nie pociąga epuzerów. Gdzie znaleść mężczyznę, który zechce się obciążyć towarzyszką, zarabiającą, przy ciężkich obowiązkach, mało i zmuszoną żyć w jakimś zapadłym kącie. Jeżeli jej się nie uda poślubić nauczyciela i połączyć dwie nędze, fatalnie zostaje starą panną... Ja już się zrezygnowałam i jestem szczęśliwą.
Żywo jednak dodała:
— Naturalnie, że małżeństwo jest koniecznem, kobieta musi iść zamąż, gdyż nie żyła, nie wypełniła swego przeznaczenia, jeśli nie była małżonką i matką. Niema zdrowia ani szczęścia dla istoty ludzkiej, jeżeli nie dojdzie do kompletnego rozkwitu. Nauczając moje dziewczynki, nie zapominam nigdy, że kiedyś będą miały męża i dzieci... Tylko, jeżeli się jest zapomnianą, samotną, trzeba umieć sobie stworzyć jakiś miły kącik. Ja też wzięłam moją cząstkę i nie narzekam; jestem także matką dzieci cudzych, mam moje kochane córeczki, któremi się zajmuję od rana do wieczora. Nie jestem samotną, mam liczną nawet rodzinę.
Śmiała się wesoło, z prostotą mówiąc o swojem szlachetnem poświęceniu, jak gdyby czuła wdzięczność dla całych pokoleń uczennic, że chciały być córkami jej umysłu i serca.
— Tak to, — zakończył Marek — jeżeli życie jest dla kogo twardem, wydziedziczony sam musi wynajdować w niem powab. Jedyny to sposób zażegnania nieszczęścia.
Najczęściej przecież w ogródku, o zmierzchu Marek i panna Mazeline rozmawiali o Genowefie, łudnie u pani Duparque, przynosiła nowiny. Raz powróciła zmartwiona, matka której musiała towarzyszyć do kaplicy Kapucynów na uroczyste nabożeństwo do świętego Antoniego Padewskiego, zemdlała i musiano ją odnieść do domu w stanie, będącym niepokój z powodu ciąży.
— Zabiją mi biedaczkę — rzekł z rozpaczą Marek.
Panna Mazeline, chcąc go pokrzepić, udawała spokój.
— Nie, nie, — mówiła — pańska żona ma tylko umysł chory, ale ciało silne i zdrowe. Zobaczy pan, inteligencya się obudzi i przy, pomocy serca zwycięży... Trudno, musi opłacić swoje mistyczne wychowanie w klasztorze, z którego płynąć będzie zło dla kobiety i ruina obecnego małżeństwa, dopóki klasztory nie zostaną zamknięte. Trzeba jej przebaczyć, to nie jej wina, ponosi skutki długiej dziedziczności ujarzmionych i ogłupionych prababek.
Zgnębionemu smutkiem Markowi, mimo obecność córki, wyrwała się cicha skarga.
— Dla jej i mego szczęścia byłoby lepiej, gdybyśmy się nie byli połączyli. Nie była stworzoną na moją towarzyszkę, na moje drugie ja.
— Z kimże byłbyś się pan ożenił w takim razie? — spytała nauczycielka. — Gdzież w domach burżuazyjnych znalazłbyś pan dziewczynę wychowaną nie po katolicku, to jest zatrutą błędem i kłamstwem? Mój biedny przyjacielu, żona, jakiejbyś potrzebował pan, duch swobodny, robotnik przyszłości, taka żona jeszcze nie istnieje. Jest może kilka wyjątków, ale są nieliczne i noszą jeszcze ślady atawizmu i dwulicowego wychowania.
A uśmiechając się łagodnie, dodała.
— Wie pan, pracuję właśnie nad wychowaniem takich towarzyszek dla mężów, wyzwolonych od dogmatów, żądnych prawdy i sprawiedliwości. Usiłuję zrobić kilka żon dla chłopców, których pan wychowuje... Ale pan urodziłeś się za wcześnie.
Oboje, skromni pracownicy społeczeństwa przyszłości zapominali o trzynastoletniej dziewczynce, która chciwie słuchała. Przez pewną delikatność uczucia, nigdy jeszcze Marek niedawał córce bezpośrednich nauk. Dawał jej przykład postępowania i zyskał jej uwielbienie, okazując się zawsze dobrym, szczerym i sprawiedliwym.
Inteligentna dziewczynka nie śmiała jeszcze mieszać się do rozmów ojca z panną Mazeline, korzystała z nich jednak, nie zdając się słyszeć ani rozumieć, jak wogóle czynią dzieci, kiedy mówi się przy nich o czemś, wrzekomo przechodzącem ich pojęcie. Z oczami utkwionemi w ciemność, z twarzą nieruchomą i drżącemi nieco ustami, uczyła się, porządkowała w główce myśli osób, które obok matki, najwięcej w świecie kochała. Po jednej z takich rozmów, wymknęła się jej jak w marzeniu dziecinna uwaga, która dowiodła, że wszystko doskonale rozumie.
— Jak wyjdę zamąż, to mój mąż będzie miał przekonania tatusia, żebyśmy mogli sobie każdą rzecz wytłomaczyć i zrozumieć się. Jeżeli będziemy jednakowo myśleli, wszystko pójdzie gładko.
Takie rozwiązanie kwestyi mocno ubawiło pannę Mazeline. Marek zaś rozczulił się, poznając w córce swoje namiętne zamiłowanie prawdy, swój umysł mocny i jasny. Trudno zapewne było, w tajemniczem kształceniu się mózgu dziecka przewidzieć i określić jaką będzie myśl kobiety dojrzałej i działającej, wierzył jednak, że będzie rozsądną, zdrową umysłem i wyzwoloną z wielu błędów. Słodko myślał o tem, jak gdyby oczekiwał od młodziutkiej jeszcze córki pomocy w przyszłości, jak gdyby widział w niej serdeczną pośrednicę, która sprowadzi do domu nieobecną i nawiąże tak tragicznie zerwane węzły.
Wiadomości, przynoszone przez Ludwinię z domku przy Placu Kapucynów były zupełnie złe. W miarę zbliżania się terminu połogu Genowefa zapadała w coraz czarniejszy smutek, stawała się tak kapryśna i szorstka, że często odpychała nawet pieszczoty córki. Znowu wpadała w omdlenia i rzuciła się w niezmierną egzaltacyę religijną, jak chorzy zawiedzeni na skuteczności kojących lekarstw, podwajają dozę aż do zatrucia. Nareszcie pewnego ślicznego wieczora, w pełnym kwiatów ogródku, nowiny Ludwini tak przeraziły pannę Mazeline, że odezwała się do Marka.
— Czy chce pan, żebym poszła zobaczyć się z żoną? Dawniej okazywała mi przyjaźń; może mię posłucha, gdy przemówię do jej rozsądku.
— Cóż kochana pani jej powie?
— Ze jej miejsce jest przy panu, że nieświadomie kocha pana zawsze, że całe jej cierpienie pochodzi z nieporozumienia i że będzie uzdrowiona, kiedy przyniesie panu to dzieciątko, które ją dławi jak wyrzut sumienia.
Łzy stanęły w oczach Marka, wzruszonego jej słowami. Ludwinia zawołała żywo:
— O, nie, pani! proszę nie iść do mamy, nie radzę pani.
— Dlaczego, kochanko?
Dziewczynka zarumieniła się i zakłopotała. Nie wiedziała, jak powtórzyć słowa nienawiści i wzgardy, w jakich odzywano się o nauczycielce w domku przy Placu Kapucynów. Zrozumiała panna Mazeline i odpowiedziała łagodnie, jak osoba przywykła do znoszenia krzywd.
— Czy mama mnie nie lubi? Boisz się, że mnie źle przyjmie?
— Mama to tam nic nie mówi, — wyznała Ludwinia — ale tamci...
Marek tymczasem się opamiętał i zapanował nad wzruszeniem.
— Dziecko ma słuszność, droga pani. Próba pani byłaby przykrą i prawdopodobnie daremną. Niemniej dziękuję pani za dobroć i uwielbiam wielkie jej serce.
Poczem zapanowało milczenie. Niebo było nieskalanie czyste i cisza płynęła z nieskończonego błękitu, na którym w różowej łunie dogasało słońce. Gwoździki i lewkonie roznosiły woń w ciepłem powietrzu. Tego wieczora nie rozmawiano więcej, wszyscy owiani byli melancholią cudnego zapachu słońca.
Stało się, co się stać musiało. Genowefa zaledwie od tygodnia dom opuściła, a całe Maillebois opowiadało o gorszących stosunkach, nawet nie skrywanych, między nauczycielem i nauczycielką. Mówiono, że wybiegali co chwila z klasy, aby się spotkać, a zuchwalstwo ich dochodziło do tego, że wieczory spędzali razem w ogródku szkoły chłopców, gdzie wszyscy mogli ich widzieć z okien niektórych domów. Na domiar obrzydliwości Ludwinia bywała obecną przy tych nieprzyzwoitych schadzkach. Krążyły najbrudniejsze szczegóły; przechodnie utrzymywali, że z Placu Respubliki słyszano, jak śmieli się i śpiewali sprośne piosenki. Utworzyła się cala historya, wedle której Genowefa miała opuścić dom w chwili zupełnie słusznego oburzenia, zostawiając miejsce bezbożnej kobiecie, która znieprawiała powierzone jej pieczy dziewczęta. Koniecznem było oddać Ludwinię matce, a nauczyciela i nauczycielkę wypędzić, ukamienować, aby wybawić dzieci od dyabelskiego zatracenia.
Niektóre z tych plotek doszły do uszu Marka. Wzruszył ramionami, bo po gwałtownej ich przesadzie domyślił się, zkąd pochodzą. Były dalszym ciągiem wojny na noże, prowadzonej przeciw niemu przez Kongregacyę. Nie osiągnąwszy spodziewanego skandalu przy odejściu Genowefy, dzięki pełnej godności postawie, jaką Marek zachował w cierpieniu, kler rozpoczynał znowu podziemną robotę potwarzy, starał się wyzyskać nowe położenie rzeczy. Nie wystarczyło odebrać mu żonę, by go zmusić do dymisyi, pożyczono mu zatem w haniebnych warunkach kochankę. W ten sposób dotykano i brudzono szkołę świecką zwykłą metodą zakrystyi, która za pomocą kłamstwa chce zapewnić zwycięstwo Boga. Ojciec Crabot od rozpoczęcia sprawy Simona siedział zamknięty, jak w niedostępnem sanctuarium, w swojej celi, ale inne sutanny i habity wirowały po mieście. On postawiony był za wysoko, aby rozpuszczać osobiście obrzydliwe wymysły, ale braciszkowie i kapucyni jak roje czarnych much krążyli ciągle po drodze do Valmarie. Widziano, jak powracali ztamtąd strasznie zaaferowani, a następnie w konfesyonałach i rozmównicach, w kątach kaplicy nawet odbywały się nieskończone szepty z dewotkami, zgorszonemi i rozpalonemu okropnym skandalem. Ztamtąd straszne wieści, opowiadane półsłówkami, po cichu, rozchodziły się do rodzin, do sklepów, do ludu i spać nie dawały starym pannom, płonącym niezaspokojoną miłością dla kościoła. Marka doprowadzała do wściekłości myśl, że u babki, z wyrafinowanem okrucieństwem, muszą opowiadać tę bezczelną bajkę Genowefie, aby ich ostatecznie rozłączyć.
Miesiąc jeszcze upłynął i zbliżyła się chwila połogu. Marek liczący dnie w gorączkowem oczekiwaniu, dziwił się, że nie ma żadnej wiadomości, aż we czwartek rano przyszła do szkoły Pelagia i sucho powiedziała, żeby po południu nie przysyłano panienki. A gdy na głos jej nadbiegł Marek i żądał wytłomaczenia, służąca wybąkała nareszcie, że połóg odbył się w poniedziałek i że pani ma się niedobrze. Poczem uciekła przerażona tem, co powiedziała, gdyż miała zapewne rozkaz milczenia. Przez chwilę stał Marek w osłupieniu, wobec wyraźnej woli pomijania jego istnienia, potem podniósł go bunt, pragnienie protestu, działania i z zakrwawionem sercem porwał kapelusz i poszedł prosto do babki.
Pelagia otworzyła drzwi i stanęła bez ruchu, niema wobec jego zuchwalstwa. Usunął ją z drogi i wszedł w milczeniu do saloniku, gdzie wedle zwyczaju pani Duparque siedziała przy oknie, robiąc pończochę, a nieco po za nią pani Bertherau zajęta haftem. Odnalazł zwykły odór wilgoci i pleśni, senną ciszę i przyćmione światło pokoju.
Na jego widok babka zerwała się na równe nogi zdumiona, oburzona.
— Jakto! pan sobie pozwalasz... Czego pan chce? po co pan przychodzi?
Niesłychana gwałtowność babki w chwili, kiedy on właśnie miał pełne prawo do gniewu, opamiętała Marka i wróciła mu spokój.
— Przychodzę zobaczyć moje dziecko... Dlaczego nie dano mi znać?
Stara dama stała sztywno wyprostowana. Zrozumiała, że uniesieniem nie wygra.
— Nie moja rzecz zawiadamiać pana... Czekałam, aż Genowefa zażąda.
— Nie żądała wiec?...
— Nie.
Zrozumiał. Kościół zabił w jego żonie nietylko kochankę, usiłował zabić również matkę. Nie przyszła, jak miał nadzieję, urodzić u niego, ukrywała się, rozpaczała, wstydziła się wydać na świat jego dziecko, — musiano zatem wmówić jej, że zbrodnią jest ten smutny owoc ich nieporozumienia. Chcąc ją zatrzymać, przedstawiono jej, że jest w stanie grzechu i że nie otrzyma rozgrzeszenia. jeżeli nie porwie wszelkich węzłów cielesnych, łączących ją z szatanem.
— Czy to chłopiec? — zapytał.
— Tak.
— Gdzie jest? Chcę go widzieć, ucałować.
— Niema go tu.
— Jakto, tu go niema?
— Nie, wczoraj go ochrzczono na imię świętego Klemensa i odwieziono do mamki.
Nagły ból wyrwał się okrzykiem.
— Ależ popełniła pani zbrodnię! Nie wolno chrzcić dziecka bez pozwolenia ojca, nie wolno wywozić go tajemnie... Genowefa, która z taką radością dawała pierś Ludwini, nie karmi małego!
Z wielkiem panowaniem nad sobą, głucho mrucząc z zadowolonej, starej urazy, pani Duparque odrzekła:
— Matka katoliczka ma zawsze prawo ochrzcić dziecko, szczególniej jeżeli przypuszcza, że zbawienie jego znajduje się w niebezpieczeństwie z powodu niedowiarstwa ojca. Co zaś do tego aby go tu wychowywać, nie może być mowy o tem, nie byłoby to korzystnem ani dla niego, ani dla nikogo.
Domyślał się tego Marek: dziecko szatana, oczekiwane jak Antychryst, musiało być ochrzczone i oddane natychmiast, aby uniknąć największych nieszczęść. Później odbierze się chłopca i poświęci Bogu, robiąc z niego księdza dla ułagodzenia gniewu boskiego. W ten sposób pobożny dom przy Placu Kapucynów uniknie hańby chronienia go w swych murach, ojciec nie zbezcześci go, przychodząc odwiedzać dziecko, a nadewszystko matka, nie mając dziecka ciągle na oczach, uwolnioną będzie od zgryzot, że je poczęła.
Marek, powstrzymując się z wysiłkiem, wyraźnie oświadczył:
— Chcę widzieć Genowefę.
Z równą stanowczością odparła pani Duparque.
— Nie można jej widzieć.
— Chcę widzieć Genowefę — powtórzył. — Gdzie jest? czy tam na górze w swoim dawnym pokoju? Znajdę sam.
Szedł do drzwi, gdy babka zastąpiła mu drogę.
— Nie można jej widzieć, niepodobna... Nie masz pan zamiaru zabić ją, prawda? Widok pana byłby dla niej najokropniejszem wzruszeniem. O mało nie umarła w czasie połogu. Od dwóch dni leży blada, bez głosu, najmniejsza gorączka przyprawia ją o szaleństwo niemal, dziecko zabrano nie pokazując jej nawet. A, możesz się pan poszczycić swojem dziełem, niebo piorunuje wszystko, coś zbrudził swojem dotknięciem!
Nie powstrzymując się dłużej, Marek ulżył sercu głosem zdławionym i drżącym.
— Zła kobieto, zestarzałaś się w ponurem okrucieństwie i dokonywasz zniszczenia swego potomstwa... Twoje dzieło — to nasza tortura, powolna śmierć, którą konamy. Zawzięłaś się wysuszać swoją rodzinę, dopóki ma w żyłach kroplę krwi, odrobinę dobroci ludzkiej... Od czasu owdowienia odsunęłaś od życia tu obecną córkę, odebrałaś jej mowę i zdolność do skargi. Jeżeli twoja wnuczka tam umiera, wydarta mężowi i dziecku, to także z woli twojej, ty bowiem byłaś narzędziem w rękach sprawców ohydnej tej zbrodni... A, trzeba było wielu kłamstw i obrzydliwych podłości, aby mi odebrać moją biedną, ukochaną Genowefę. Tak ją ogłupiono, znieprawiono ponurą religią i obłąkańczemi praktykami, że przestała być kobietą, żoną i matką. Mąż jej — to szatan, którego widok wepchnąłby ją do piekła, dziecko — to owoc grzechu, któryby ją przyprawił o potępienie, gdyby go wzięła do piersi... Słuchaj mię pani — zbrodnie te muszą mieć koniec. Zycie zawsze zwycięża, rozprasza ciemności i gorączkowe widziadła przy każdym wschodzie słońca. Będziesz zwyciężoną, pewny jestem i mam dla ciebie więcej litości niż wstrętu, ponura, stara kobieto bez serca i rozumu!
Pani Duparque słuchała go z wyniosłą surowością, nie usiłując mu przerwać.
— Skończyłeś pan? — spytała. — Wiem. że nie uznajesz pan uczucia szacunku. Zapoznajesz pan Boga, jekżebyś ukorzył się przed siwą głową babki?.. Żeby pokazać panu, jak bardzo się mylisz, oskarżając mię, że zamykam Genowefę, puszczę pana... Idź pan, zabij ją, jeżeli wola, sam bierzesz odpowiedzialność za atak, który wywołasz.
Mówiąc to, usunęła się wistocie ode drzwi, siadła koło okna i zimno, spokojnie zajęła się robotą.
Marek stał chwilę nieruchomy, zmieszany, nie wiedząc co począć. Zobaczyć Genowefę, mówić z nią, starać się przekonać i zabrać — byłoż to możliwe w tej chwili? Poczuł nieużyteczność, niebezpieczeństwo nawet podobnej próby. Zwolna szedł ku drzwiom, bez pożegnania. Nagło zawrócił.
— Proszę mi dać adres mamki mego syna.
Pani Duparque nie odpowiedziała. Suche palce poruszały się miarowo.
— Nie chce mi pani dać adresu mamki?
Po chwili milczenia odrzekła.
— Nie moja rzecz dawać panu adres. Idź pan, zapytaj Genowefy, ponieważ postanowiłeś ją zabić.
Wściekłość porwała Marka. Skoczył ku babce i rzucił jej w twarz:
— Dasz mi pani natychmiast adres mamki!
Ona milcząc, wyzywająco nań patrzała zimnemi jasnemi oczami. Nagle wmieszała się pani Berthereau. Z początku kłótni uparcie trzymała głowę spuszczoną nad robotą, jak istota zrezygnowana, tchórzliwa, bojąca się przemówić, aby nie ściągnąć na siebie przykrości. Gdy jednak Marek, wyrzucając babce jej twardy despotyzm dewotki, wspomniał o tem, co ona sama od owdowienia wycierpiała w tym pobożnym domu, uległa wzruszeniu i wybuchła długo duszonym płaczem. Zapomniała o pokornej nieśmiałości, podniosła głowę, po wielu latach ożyła. A gdy usłyszała, że matka odmawia nieszczęśliwemu, okradzionemu i udręczonemu człowiekowi adresu mamki, podjęła jawny bunt i zawołała:
— Mamka nazywa się Delorme, mieszka w Dherbecourt pod Valmarie.
Jak ruszona sprężyną, z młodocianą żywością zerwała się pani Duparque i piorunując giestem zuchwałą, z którą, mimo jej lat pięćdziesięciu, postępowała jak z dzieckiem, zawołała:
— Kto ci pozwolił mówić?.. Czy znowu popadasz w dawne błędy? Czy lata pokuty nie zdolne zatrzeć skutków bezbożnego małżeństwa? Strzeż się, bo jesteś w stanie grzechu, mimo pozornej rezygnacyi... Dlaczego mówisz bez mego pozwolenia?!
Drżąca jeszcze uczuciem i litością pani Bertheraeau starała się opierać.
— Powiedziałam, bo nakoniec serce mi się krwawi i oburza. Nie mamy prawa ukrywać adresu przed Markiem... O, to straszne co się tu dzieje!
— Milcz! — zawołała z wściekłością babka.
— Powtarzam, że to okropne rozłączyć żonę z mężem, a teraz zabierać im dziecko. Gdyby żył mój biedny nieboszczyk, który mię tak kochał, nie pozwoliłby na to morderstwo miłości.
— Milcz! milcz!
Sucha, siedemdziesięcioletnia kobieta krzyknęła z taką wyniosłością, siłą i nakazem, że córka jej, mimo siwych włosów, zlękła się i zamilkła, chyląc głowę nad robotą. Drżała tylko całem ciałem, a ciche łzy zwolna spływały po zniszczonych dawnym tajemnym płaczu policzkach.
Marek stał, zaskoczony nagłym wybuchem tego bolesnego wewnętrznego dramatu, którego istnienie podejrzewał zaledwie. Poczuł bezgraniczną sympatyę do tej smutnej wdowy, ogłupionej, zduszonej macierzyńskim despotyzmem, wywieranym w imię Boga zazdrości i pomsty. Przebaczał biednej kobiecie, że nie broniła Gonowefy, że wydawała ich oboje na czarną wściekłość okrutnej babki, przebaczał jej drżącą lękliwość, gdyż widział, ile cierpiała sama.
Pani Duparque przemówiła już spokojnie:
— Widzisz pan, sama twoja obecność tutaj jest przyczyną zgorszenia i gwałtu. Wszystko, czego dotykasz, psuje się, oddech pański zatruwa powietrze w miejscu, gdzie jesteś. Oto moja córka, która nigdy nie pozwoliła sobie podnieść przeciw mnie głosu, zaledwie pan przestąpiłeś mój próg, ośmiela się na nieposłuszeństwo i obelgi... Idź pan, idź do swojej wstrętnej pracy. Zostaw uczciwych ludzi w spokoju i staraj się uwolnić swego ohydnego żyda z więzienia, w którem jednak zgnije, ja to panu przepowiadam, gdyż Bóg nie dopuści porażki czcigodnych sług swoich.
Mimo wzburzenia Marek nie mógł powstrzymać uśmiechu.
— A, oto słowo zagadki! — rzekł zwolna. — Na dnie wszystkiego leży sprawa, nieprawdaż? Przyjaciela, obrońcę Simona, szperacza sprawiedliwości chcecie zgnębić prześladowaniem i torturą moralną... Bądźcie jednak pewni, że prawda i sprawiedliwość prędzej lub później zwyciężą. Simon opuści więzienie i przyjdzie dlań dzień tryumfu, a w dniu tym istotni winowajcy, kłamcy, twórcy ciemności i śmierci zmieceni będą z powierzchni ziemi, wraz ze świątyniami, w których od wieków uciskają i ogłupiają ludzkość.
Zwracając się do pogrążonej w milczeniu pani Bertherau, dodał łagodnie:
— Czekam na Genowefę, proszę jej to powiedzieć, skoro zdoła zrozumieć. Czekam na nią dopóki nie będzie mi oddaną. Bodajby po latach nawet powróci do mnie jednak, wiem o tem... Co znaczy cierpienie? Wiele cierpieć trzeba, aby dowieść prawdy i zaznać trochę szczęścia.
Wyszedł, z goryczą, ale i odwagą w rozdartem sercu. Pani Duparque zabrała się do wieczystej pończochy, a cały domek zapadł w lodowaty cień, padający od sąsiedniego kościoła.
Upłynął miesiąc jeszcze, Marek wiedział, że Genowefa zwolna przychodzi do zdrowia. Jednej niedzieli Pelagia przyszła po Ludwinię, a wieczorem dowiedział się od dziecka, że matka wstała, bardzo zmizerowana i osłabiona, że mogła jednak zejść na obiad do stołowego pokoju. Nadzieja ożyła na nowo, spodziewał się, że Genowefa powróci, skoro tylko będzie mogła przejść piechotą z domku przy Placu Kapucynów do szkoły. Rozmyślała zapewne wiele, w cierpieniu obudziło się jej serce. Drżał na każdy odgłos, myślał, że już powraca. Tygodnie jednak mijały, a niewidzialne ręce, które mu ją porwały, szczelnie zamykały drzwi i okna. aby ją zatrzymać. Znowu popadł w smutek, nie tracąc przecież niezwalczonej wiary, pewności zwyciężenia przez prawdę i miłość. Na pociechę jeździł często pieścić małego Klemensa u mamki, w ładnej wiosce Dherbecourt, leżącej wśród łąk nad rzeką Verpille, otoczoną wierzbami i topolami. Przepędzał tam pokrzepiające godziny, licząc potrochu na szczęśliwy przypadek spotkania się z Genowefą przy kolebce kochanego maleństwa. Powiedziano mu jednak, że jest za słabą, aby przyjeżdżać i raz na tydzień wożono dziecko do niej.
Marek wciąż czekał cierpliwie. Od roku blizko Sąd Kasacyjny prowadził wywiady, ciągle opóźniane przez różne powikłania, zatrzymywane rozmaitemi przeszkodami, powstającemi na każdym kroku, dzięki podziemnej robocie złowrogich potęg. U Lehmanów po pierwszej chwili radosnej, na wiadomość o procesie, znowu zaczęto rozpaczać wobec przewlekania się sprawy i złych wiadomości od Simona. Sąd nie uważał za potrzebne sprowadzić go do Francyi, zawiadomił go jednak, że rewizyę procesu rozpoczęto. W jakim stanie powróci? Czy długie cierpienia nie przetną jego życia przed ciągle odkładanym powrotem? Nawet odważny i energiczny Dawid zaczynał się lękać. Długie, bolesne oczekiwanie, w którem żyli Dawid i Marek, udręczało również całą okolicę, w Maillebois mianowicie pustoszyło ono miasto jak wyczerpujące przesilenie, trzymające w zawieszeniu życie społeczne. I ostatecznie wychodziło na korzyść anty-simonistów, którzy przyszli do siebie po strasznem odkryciu u ojca Philibina. Zwolna, dzięki długim formalnościom i fałszywym słuchom, powstałym z badań sekretnych, zaczęli udawać, że przy nich zwycięstwo i głosić pewną porażkę simonistów. Nikczemne artykuły „Małego Beaumontais“ powróciły do kłamstw i obelg szczęśliwych czasów. Ojciec Teodozy, na jakiejś uroczystości na cześć świętego Antoniego Padewskiego, z kazalnicy pozwolił sobie przepowiadać bliskie zwycięztwo Boga nad przeklętą rasą Judy. Po ulicach i placach, z miną ważną, z radosnem obliczem przebiegał jak wichrem gnany braciszek Fulgenty, niby ciągnąc w apoteozie rydwan Kościoła. Co do braciszka Gorgiasza, którego Kongregacya zaczęła uważać za mocno kompromitującego, starano się, ile możności, trzymać go w ukryciu, nie śmiąc jeszcze umieścić go w jakiemś schronieniu pewnem, jak ojca Philibina. A nie był on dogodnym: lubił się pokazywać, zadziwiać świat manierami świętego zakonnika, osobiście porozumiewającego się z Bogiem o zbawienie. Dwa razy wywołał skandal, policzkując chłopców za to, że wychodzili z jego szkoły w niedostatecznem skupieniu ducha. To też mer Philis, którego przyzwoitą pobożność raziła ta osobistość o uczuciach dziwacznych i gwałtownych, uważał za obowiązek wdać się w to, w interesie religii. Podniósł rzecz na radzie miejskiej, gdzie Darras był zawsze w mniejszości, unieruchomiony i tem bardziej ostrożny, że nie tracił nadziei zostania merem ze znaczną większością, jeżeli sprawa Simona dobry weźmie obrót. Tymczasem unikał mówić o tem, usta miał zamknięte na kłódkę, zaniepokojony, gdy widział księży i mnichów zadzierających nosy w Maillebois, jak w zawojowanem mieście.
Mimo złych wieści, Marek zmuszał się do ufności. Podtrzymywała go obecnie odważna wierność pomocnika Mignot’a, który co dzień więcej przywiązywał się do niego, dzieląc jego życie walki i poświęcenia. Było to dziwne zjawisko moralne: powolny wpływ mistrza na ucznia zrazu opornego, później nawróconego, zupełnie oddanego nakoniec. Niegdyś nie można było przeczuwać w Mignot’cie materyału na bohatera, jakim się okazywał obecnie. Wczasie sprawy postępowanie jego było dwuznaczne, oskarżał prawie Simona, dbał o to jedynie, aby się nie skompromitować. Myślał zawsze o awansie, w gruncie ani zły, ani dobry, gotów pójść złą lub dobrą drogą, stosownie do otoczenia i okoliczności. Zjawił się Marek i stał się człowiekiem z wolą i rozumem, który opanował chwiejną duszę, udoskonalił ją i podniósł ku prawdzie i sprawiedliwości. Rzecz to niezawodna, że dosyć słowa i przykładu jednego bohatera, by z łona ciemnego i chwiejnego tłumu wywołać nowych bohaterów. W przeciągu dziesięciu lat dwa razy dawano Mignot’owi miejsce pierwszego nauczyciela w sąsiednich wsiach, lecz zawsze odmawiał, wolał zostać przy Marku, którego wpływ na niego był tak wielki, iż nie chciał go nigdy opuścić jak wierny uczeń, z nim zwyciężyć lub zginąć. Długo, ze zwykłą przezornością wyczekiwał stosownej chwili, aby się ożenić, teraz postanowił pozostać bezżennym, utrzymując, że uczniowie stanowią jego rodzinę. Zresztą jadał u Marka, gdzie go przyjmowano jak brata; czuł się tam jak w rodzinie i kosztował najwyższej rozkoszy, związku przyjaźni opartej na wspólności uczuć i przekonań. Martwiła go też niezmiernie niezgoda tego małżeństwa, tem bardziej, że od wyjazdu Genowefy zmuszony był stołować się w sąsiedniej restauracyi, aby nie powiększać kłopotów w tem gospodarstwie bez gospodyni. Markowi okazywał coraz więcej serdecznego szacunku i starał się go pocieszać wśród ciosów, które nań spadały. Jeżeli nie przychodził co wieczór na gawędę z Markiem, to jedynie przez delikatność, aby go zostawić z córką. Usuwał się również przed panną Mazeline, użyteczniejszą opuszczonemu i zdolniejszą do kojenia ran lekką, siostrzaną ręką. Gdy jednak widział Marka bardzo pochmurnego, gotowego uledz cierpieniu, wtedy używał jednego sposobu rozjaśnienia jego twarzy: oskarżał się jak o zbrodnię o dawne zeznania w sprawie Simona i przyrzekał, że w przyszłym procesie, świadcząc za prawdą, publicznie oczyści swoje sumienie. Zaprzysięgnie teraz niewinność Simon’a, bo promień światła rozjaśnił jego wspomnienia!
Powolność Sądu Kasacyjnego rozzuchwalała antysimonistów do wściekłej walki, która głównie zwróciła się ku Markowi. Postanowiono go zgubić, aby szkoła braciszków tryumfowała na gruzach szkoły świeckiej. Kościół czuł, że jeżeli pominie stosowną chwilę, sam będzie zagrożonym, może śmiertelnie dotkniętym, jeżeli utraci prawo nauczania, prawo kształcenia na swój użytek przyszłych pokoleń. Pewnego dnia rozeszła się wieść, że złapano Marka i pannę Mazeline w jednem łóżku i to obok pokoju Ludwini, do którego drzwi były otwarte. Dodawano wstrętnie bezwstydne szczegóły, powstałe widocznie w podnieconej wyobraźni dewotek. Wprawdzie opowiadania były gołosłowne, niepodobna było wskazać świadka, niemniej jednak rozchodziły się szeroko. Zaniepokojony Mignot ośmielił się ostrzedz o skandalu Marka, który tym razem nie mógł poprzestać na pogardliwem milczeniu. Przepędził dzień na strasznej walce, cierpiąc nad nowem poświęceniem które musiał spełnić dla swojego dzieła. Wieczorem z powziętem postanowieniem wszedł do ogródka, gdzie zwykle spędzał godzinę na słodkiej, pokrzepiającej gawędzie z panną Mazeline. Siedziała pod krzakiem bzu z miną zamyśloną i smutną. Marek siadł na przeciwko i chwilę patrzał na nią w milczeniu.
— Droga pani — rzekł nakoniec — mam ciężkie zmartwienie i muszę ulżyć sercu, zanim nadejdzie Ludwinia... Nie możemy się widywać co dzień. Sądzę nawet, że rozsądniej będzie zerwać zupełnie stosunki... Musimy się pożegnać, musimy się rozstać, droga przyjaciółko.
Słuchała go bez zdziwienia, jak gdyby naprzód wiedziała, co jej powie. Odpowiedziała głosem smutnym, lecz pełnym odwagi.
— Wiem i dziś przyszłam właśnie na pożegnanie. Nie potrzebuje mię pan przekonywać, czuję równie dobrze jak pan bolesną konieczność rozstania... Opowiedziano mi wszystko. Wobec takiej ohydy, nie mamy innej broni jak poświęcenie siebie.
Nastała cisza pod spokojnem niebem, na którem zwolna konało światło. Mocny zapach lewkonij rozchodził się w powietrzu, spalony słońcem trawnik odzyskiwał świeżość.
Marek począł mówić zcicha, jakby do siebie:
— Ci nieszczęśni, żyjący po za zdrową naturą i rozsądkiem, nie mogą myśleć o czemkolwiek, co dotyczy kobiety i mężczyzny, aby zaraz nie wyrzucić błota swej wyobraźni, spaczonej ideją grzechu. Kobieta jest dla nich zawsze szatanem, którego zbliżenie zatruwa wszystko: czułość, przywiązanie, przyjaźń... Przewidywałem to, co się stało, lecz nie zważałem na to, nie chcąc im robić przyjemności okazywaniem, że dbam o ich oszczerstwa. Ja mogę jednak wzruszać ramionami, ale pani, ale Ludwinia, którą te brudy dosięgną nakoniec... No, znowu nas pokonali i mogą się cieszyć, bo ciężkie zmartwienie dodali nam do zgryzot poprzednich.
Mocno wzruszona panna Mazeline odpowiedziała.
— Najciężej mnie... Tracę nietylko przyjemność naszych wieczornych pogadanek, lecz unoszę smutek na myśl, że nie będę mogła być panu użyteczną, że będziesz pan jeszcze bardziej samotnym i nieszczęśliwym. Proszę mi przebaczyć tę próżnostkę, ale byłam tak szczęśliwą, mogąc pomagać panu, czuć się niejako jego pokrzepieniem i podporą! Teraz zawsze będę wyobrażała sobie pana opuszczonym, samotnym, pozbawionym nawet przyjaźni... A, są ludzie doprawdy wstrętni!
Drżąca ręka Marka zdradzała cierpienie.
— Tego właśnie pragną: odosobnić mię i pokonać, robiąc wkoło mnie uczuciową pustkę. A wyznam pani, że jest to jedyna rana, która mię boli. Reszta, otwarte napaści, obelgi, pogróżki podniecają mię i upajają pragnieniem bohaterstwa. Ale być dotkniętym w ukochanych, widzieć ich obrzuconych błotem, zatrutych, wleczonych jak ofiary wśród okrucieństw i ohydy walki — jest dla mnie tak okropnem, że konam, że tchórzę... Porwali mi moją biedną żonę, rozłączają z panią i, czuję to, wydrą mi córkę.
Panna Mazeline ze łzami w oczach nakazała mu milczenie.
— Ostrożnie, Ludwinia idzie.
Marek odparł żywo:
— Nie potrzebuję być ostrożnym. Czekam na nią, powinna wiedzieć.
A gdy uśmiechnięta dziewczynka siadła między nimi, rzekł:
— Moja dziecino, zrobisz bukiet dla pani. Chciałbym, aby miała od nas trochę kwiatów, zanim zarygluję drzwi od ogródka.
— Zaryglujesz drzwi! Po co tatusiu?
— Bo panna Mazeline nie może tu przychodzić... Odbierają nam przyjaciółkę, jak zabrali twoją matkę.
Ludwinia zamyśliła się poważnie. Spojrzała na ojca, potem na pannę Mazeline, ale nie zapytała o objaśnienie. Zdawała się jednak rozumieć przedwczesne myśli zachmurzyły jej wysokie, odziedziczone po ojcu czoło, a w oczach widniało smutne rozczulenie.
— Zrobię bukiet — rzekła nakoniec, — a tatuś odda go pani.
Podczas gdy dziewczynka chodziła między1 grządkami, wybierając najświeższe kwiaty, oni siedzieli w milczeniu, łącząc bratnie myśli o szczęściu ogólnem, o zgodzie płci, o kobiecie wykształconej i swobodnej, wyzwalającej z kolei mężczyznę. Marzyli o wielkiej solidarności ludzkiej w ścisłych, bezwzględnych związkach przyjaźni bez miłości między kobietą i mężczyzną. On się czuł bratem, ona — siostrą. Coraz głębsza noc spływająca na ogródek, niosła smutek kojącą świeżość.
— Proszę bukiet, tatusiu, związałam go trawką.
Panna Mazeline wstała, Marek podał jej kwiaty. Wszyscy troje skierowali się ku wrotom. Tam przystanęli chwilę, nie mówiąc nic, pragnąc tylko oddalić chwilę rozstania. Marek otworzył nakoniec szeroko wrota, panna Mazeline wyszła i ze swego już ogródka odwróciła się i spojrzała ostatni raz na Marka, którego córka objęła rękami i złożyła głowę na jego piersiach.
— Żegnaj, przyjacielu.
— Żegnaj, przyjaciółko.
Nie dodali ani słowa więcej. Drzwi zwolna się zamknęły. Z obydwóch stron zasunięto pokryte rdzą rygle, które wydały dźwięk żałosny. Smutna muzyka na zakończenie chwil dobrych i pocieszających, co konały pod ślepą nienawiścią.
Znowu upłynął miesiąc. Markowi pozostała tylko córka, zresztą czuł, że koło opuszczenia i samotności coraz się zacieśnia. Ludwinia chodziła do szkoły panny Mazeline, która pod ciekawemi spojrzeniami uczennic usiłowała obchodzić się z nią, jak z innemi, bez wyróżnienia. Dziewczynika nie zostawała teraz w szkole, zaraz po lekcyach szła robić zadania przy ojcu. Jeżeli czasem nauczyciel i nauczycielka spotykali się, zamieniali tylko ukłon i po za niezbędnymi interesami szkoły nigdy ze sobą nie mówili. Ludzie rozsądni pochwalali, że położyli koniec rozpuszaczanym szkaradnym pogłoskom. Byli jednak inni, co z tryumfem szydzili: naturalnie trzeba było ocalić pozory, co przecież nie przeszkadza kochankom spotykać się w nocy, a dziewczynka musi słyszeć piękne rzeczy, jeśli ma sen lekki. Marek, dowiedziawszy się o tych nowych oszczerstwach, doznał uczucia niezmiernej goryczy. Były chwile, że opuszczała go odwaga: po co pustoszyć życie, wyrzekać się wszelkiego szczęścia, jeżeli żadna ofiara wobec złości nie ma znaczenia? Nigdy jeszcze samotność nie wydała mu się tak ciężką, tak zatrutą. Skoro zostawał sam z Ludwinią w zimnem, pustem mieszkaniu, ogarniała go niezwalczona rozpacz na myśl, że jeżeli ma kiedyś utracić jeszcze to dziecko, nie będzie już miał nikogo, ktoby go kochał, przy kim mógłby ogrzać serce.
Dziewczynka zapalała lampę, siadała przy stoliku.
— Zanim pójdę spać, przygotuję jeszcze lekcyę historyi.
— Dobrze, dziecino, pracuj.
Marek w głuchej ciszy domu doznawał dziwnego niepokoju. Nie mógł poprawiać zadań uczniów, wstał i ciężkim krokiem mierzył pokój. Długo, długo chodził w cieniu, od czasu do czasu zbliżał się do córki i ze Izami w oczach całował ją w głowę.
— Co tatusiowi? — pytała. — Znowu się tatuś martwi?
Poczuła była na czole gorącą łzę ojca. Odwróciła się, wzięła go w objęcia, zmusiła siąść obok siebie.
— To nierozsądnie, tatusiu, tak rozpaczać jak, zostajemy sami. W dzień taki tatuś dzielny a wieczorem wygląda, jakby się tatuś bał, jak ja dawniej, co się bałam ciemności. Niech tatuś robi swoją robotę.
Przymusił się do uśmiechu.
— A teraz ty, kochanko, jesteś rozsądna, duża osoba... Tak, tak, zabiorę się do pracy.
Patrzał na nią i znowu łzy ćmiły mu oczy i całował ją bez końca w głowę.
— Co? co się stało? — szeptała wzruszona, załzawiona. — Czemu tatuś tak mnie całuje?
Drżąc, wyznał lęk, który zdawał się wyłaniać z ciemności.
— Byłeś ty mi została, dziecino, byleby mi ciebie nie porwali!
Pieściła go w milczeniu i oboje płakali. Gdy nakoniec zmusiła go, by się zajął kajetami uczniów, sama zasiadła do swych zadań. Po chwili nowy niepokój podrywał go z miejsca i znowu chodził, chodził. Zdawało się, że gonił za utraconem szczęściem wśród ciemności i ciszy opuszczonego domu.
Zbliżał się czas pierwszej komunii i rozpoczęły się nowe plotki. Ludwinia miała lat trzynaście, wszyscy nabożnisie miasta gorszyli się, że taka duża dziewczynka wychowuje się bez religii, nie chodzi do spowiedzi, ani nawet na mszę. Opowiadano, że od czasu odejścia matki żyje jak bydlę, litowano się nad nią, jak nad ofiara, utrzymywano bowiem, że ojciec ją tyranizuje, że rano i wieczór, zamiast pacierza, każe jej pluć na krucyfiks. Panna Mazeline również daje jej pewno lekcye szatańskiej rozpusty. Nie jest-że to zbrodnią wydawać tę biedną duszyczkę na zatracenie, zostawiając ją w rękach dwojga potępieńców, których prowadzenie się oburzało uczciwe sumienia? Postanawiano działać, urządzać manifestacye dla zmuszenia wyrodnego ojca, aby oddał córkę matce, tej świętej kobiecie, którą mąż zmusił do ucieczki podłością swego życia.
Przywykły do oszczerstw, Marek z niepokojem myślał jedynie o gwałtownych scenach, jakie Ludwinia znosiła u babki. Matka cierpiąca, osłabiona jeszcze po połogu, okazywała tylko chłód i niemy smutek, za to okrutna babka Duparque piorunowała w imię zagniewanego Boga i nieciła piekielne ognie pod kotłem szatana. Taka duża dziewczyna, ma już czternaście lat i nie wstydzi się żyć jak dzika, jak pies, który nie wie nic o Jezusie i którego wypędzają z kościoła? Czy nie drży przed wieczystą karą, która ją czeka; wrzący olej, żelazne widły, rozpalone haki, wszystko to będzie parzyło, paliło i szarpało jej przeklęte ciało po przez miliardy wieków! Kiedy wieczorem Ludwinia opowiadała ojcu te pogróżki, Marek trząsł się z oburzenia nad gwałtem, jaki zadają sumieniu dziecka przez postrach i starał się wyczytać w jej oczach, czy nie jest zachwiana.
Niekiedy bywała wzruszona, przesadzona jednak w okropnościach. Wtedy mówiła z rozsądną spokojną minką:
— Jakie to zabawne, tatusiu, ten zły Pan Bóg! Babka dziś powiedziała, że jeżeli jeden raz opuszczę mszę, to dyabeł będzie mi krajał nogi w kawałeczki przez całą wieczność... To byłoby niesprawiedliwe. A zresztą, to niemożliwe.
Uspokoił się. Lękając się gwałcić rodzącą się inteligencyę dziecka, nie dyskutował wprost dziwnych nauk, dawanych u babki, poprzestawał na ogólnem nauczaniu, opartem na rozumie, nawołując nieustannie do prawdy, sprawiedliwości i dobroci. Najwięcej zachwycało go w córce wczesne zbudzenie się zdrowego rozsądku i wrodzona potrzeba logiki i pewności, które po nim odziedziczyła. W dziewczynce ze słabościami i dzieciństwami, właściwemi jej wiekowi, z radością widział rodzącą się kobietę o umyśle jasnym i mocnym i o czułem sercu! Niepokój jego pochodził z obawy, aby nie zniszczono zapowiedzi przyszłego pięknego żniwa. Pocieszał się, gdy dziecko zadziwiało go rozumowaniem dorosłej, rozsądnej osoby.
— Wie tatuś — mówiła — ja jestem bardzo grzeczna dla babki. Mówię jej spokojnie, że ze spowiedzią i komunią poczekam do lat dwudziestu, jak tatuś sobie życzy. Uważam to za bardzo rozsądne, więc nie ustępuję. Nieprawda, tatusiu, że jak się ma słuszność, to się jest silnym.
Niekiedy mimo przywiązania i szacunku dla matki, żartowała zlekka:
— Pamięta tatuś, mama mi powiedziała: „ja ci będę tłomaczyła katechizm“. Ja odpowiadam: „Dobrze, będę przepowiadała przy mamusi i doprawdy postaram się zrozumieć“. Ale że nigdy nic a nic nie rozumiałam katechizmu, więc mama chciała mi tłomaczyć: całe nieszczęście, że w dalszym ciągu nic nie rozumiem... Straszny miałam kłopot! Bałam się zmartwić mamę, więc udaję, że nagle coś pojęłam. Musiałam jednak mieć tak niemądrą minę, że mama przerywała lekcyę i mówiła zagniewana, że jestem głupia... Niedawno z powodu tajemnic wiary powiedziała mi, że nie chodzi o to, aby zrozumieć, że trzeba wierzyć. Ja na nieszczęście odpowiedziałam, że nie mogę wierzyć w to, czego nie rozumiem, a mama na to, że to są twoje słowa, tatusiu, i że dyabli wezną nas oboje... Ach, tak płakałam, tak płakałam!
Teraz uśmiechała się jednak i ciszej dodała:
— Ten katechizm to właśnie odstręczył mnie od przekonań mamusi. Za wiele tam rzeczy, co mnie męczą... Mama nie powinna gwałtem kłaść mi tego do głowy.
Ojciec miał ochotę całować ją z radości. Byłaż jego córka wyjątkiem? Miałażby mieć zrównoważony, wcześnie dojrzały mózg, w którym rozum wzrasta jak w urodzajnej ziemi. Inne dziewczynki w krytycznym wieku dojrzewania są jeszcze dziecinne, łatwo wierzą nieprawdopodobnym bajkom, ulegają nowym dreszczom i mistycznym marzeniom. Co za szczęście, jeżeli jego córka uniknie ogólnego losu swych towarzyszek, opanowanych, zdobytych przez kongregacyę, dzięki interwencyi w chwili krytycznej księdza spowiednika. Ludwinia silna, duża, zdrowa sformowała się bez wypadku. Chociaż okazywała się niekiedy prawdziwą kobietą, często bywały chwile, że jak dziecko byle czem się bawiła, mówiła głupstwa, powracała do lalki, z którą zadziwiające pi o wadziła rozmowy. Wtedy znów ojciec się niepokoił, że taka dziecinna, zapytywał siebie, czy nie zdołają mu jej wydrzeć, zaćmić umysł jaśniejący czystą, świeżą jutrzenką.
— Ach tatusiu, co za głupstwa odpowiada mi lalka! Ale trudno, ta mała nie ma jeszcze rozumu!
— A czy spodziewasz się, kochanie, że ją nauczysz rozumu.
— Czy ja wiem! Taką ma ciasną głowę! Historya święta idzie jako tako: uczy się jej co do słowa. Ale do gramatyki i arytmetyki to istna stołowa noga
Wybuchnęła śmiechem, a puste, zimne mieszkanie zabrzmiało jej dziecinną wesołością, jak wiosenną fanfarą.
Z biegiem czasu jednak stawała się poważną i zamyśloną. Gdy w niedziele i czwartki powracała od matki, milczała, popadała w rozmarzenie. Pracując wieczorem przy lampie, zapominała o lekcyach i długo wpatrywała się w ojca ze smutną dobrocią. I stało się, co się stać musiało.
Wieczór był gorący, grożąca burza czarnemi chmurami pokrywała niebo. Wedle zwyczaju ojciec i córka pracowali w kręgu światła, zakreślonym abażurem, a przez okno otwarte na ciemną uśpioną ulicę wpadały ćmy, fruwaniem przerywając głęboką ciszę. Dziewczynka przepędziwszy popołudnie przy Placu Kapucynów była znużona i spuszczała czoło pod ciężarem jakiejś upartej myśli. Schylona nad kajetem, zamiast pisać, myślała. Położyła nareszcie pióro i przerwała ciszę smutnego domu.
— Mój tatusiu, mam coś powiedzieć tatusiowi, co mnie bardzo smuci. Dla tatusia będzie to także wielkie zmartwienie i dlatego nie miałam odwagi mówić. Dziś jednak postanowiłam, że nie pójdę spać, dopóki nie powiem tatusiowi o mojem postanowieniu, które uważam za bardzo rozsądne i konieczne.
Marek podniósł głowę, w drżącym głosie dziecka zgadywał z przerażeniem zbliżającą się ostatnią klęskę!
— Co takiego, kochanie?
— Oto, tatusiu, rozmyślałam długo, dziś jeszcze cały dzień męczyłam sobie nad tem głowę i zdaje rai się, że jeżeli tatuś zgodzi się z mojem zdaniem, to powinnam zamieszkać z mamą u babki.
Wzburzony, zawołał gwałtownie.
— Jakto, mam się zgodzić z twojem zdaniem? Nie chcę! Wszystkiemi siłami cię zatrzymam, nie pozwolę, abyś i ty mię opuściła!
— O, tatusiu — szepnęła — pomyśl chwilkę a zobaczysz, że mam słuszność.
Nie słuchał, wstał i szybko chodził po pokoju.
— Mam jedynie ciebie i miałabyś odejść! Porwano mi żonę, teraz chcą porwać córkę, zostawić mię samotnego, opuszczonego, bez promyka uczucia! A, czułem dobrze ten cios ostatni, przewidywałem, że okrutne ręce pracują w ciemności, aby mi rozszarpać ostatni szmat serca!.. Nie, nie! tego za wiele, nie zgodzę się nigdy na rozstanie z tobą!
Zatrzymał się nagle przed nią i mówił szorstko:
— Zatruli ci tak umysł i serce, że i ty także już mnie nie kochasz?.. Ile razy tam pójdziesz, rozpoczynają nademną sądy, powtarzają ci oszczerstwa, aby cię odstręczyć odemnie? Chodzi o to, prawda? aby cię usunąć z pod wpływu przeklętego potępieńca i oddać w ręce przyjaciół babki, którzy zrobią z ciebie hipokrytkę i waryatkę... A ty słuchasz moich wrogów i ulegając ich nieustannym nagabywaniom, chcesz mię porzucić!
Zrozpaczona dziewczynka wzniosła ku niemu zapłakane oczy i wyciągnęła ręce.
— Tatusiu, mój tatusiu, uspokój się... Upewniam tatusia, że mama nigdy nie pozwala mówić przy sobie bardzo źle o tatusiu. Babka naturalnie tatusia nie lubi i lepiejby zrobiła, gdyby przy mnie milczała. Kłamałabym, utrzymując, że nie robi wszystkiego, co może, abym mieszkała u niej z mamą. Ale przysięgam tatusiowi, że ani ona, ani nikt mnie nie skłonił do mego postanowienia... Tatuś wie, że nie kłamię nigdy. Sama, sama jedna zastanowiłam się i pomyślałam, że nasze rozstanie będzie dobrem i rozsądnem.
— Dobrem! Umrę z tej dobroci!
— Nie, tatuś zrozumie i zniesie, bo tatuś jest dzielny!.. Proszę siąść i posłuchać.
Zmusiła go, żeby siadł przy niej, z pieszczotą wzięła go za rękę i rozumowała, jak dojrzałą osoba.
— U babki wszyscy myślą, że jedynie tatuś odciąga mnie od religii. Tatuś mnie zmusza, gnębi, narzuca swoje przekonania i gdybym tylko wymknęła się od tatusia, natychmiast polecę do spowiedzi i komunii... Dlaczego im nie dowieść, że się mylą? Od jutra zamieszkam u babki i zobaczą, poznają, jak się grubo mylą, bo ja zawsze dam im jednakową odpowiedź: „Przyrzekłam, że przystąpię do pierwszej komunii dopiero mając lat dwadzieścia, aby być odpowiedzialną za swoje czyny — i dotrzymam obietnicy, poczekam“.
Machnął z powątpiewaniem ręką.
— Nie znasz ich, moje biedactwo. W kilka tygodni zdobędą cię, złamią. Jesteś jeszcze dzieckiem.
Teraz ona się oburzyła.
— A, to brzydko, tatusiu, myśleć, że nie jestem poważna! Prawda, jestem dziecko, ale dziecko twoje i dumne z tego!
Powiedziała to z taką dziecinną hardością, ze nie mógł powstrzymać uśmiechu. Rozgrzewała mu serce jego pieszczotka, w której chwilami odnajdywał siebie, swój rozsądek i logikę nawet w namiętności. Patrzał na nią: była inteligentna i ładna z wyrazem dumy i siły w twarzy, z oczami jaśniejącemi szczerością. Słuchał spokojnie, jak wykładała wszystkie powody, skłaniające ją do zamieszkania z matką w małym domku przy Placu Kapucynów. Nie zatrącając nawet o rozpowszechniane oszczerstwa, dała do poznania, że zyskają szacunek, gdy nie będą pomiatali opinią publiczną. Wszyscy mówią, że miejsce jej jest przy matce, dobrze więc, zamieszka tam, a chociaż ma tylko trzynaście lat, z pewnością będzie ze wszystkich najrozsądniejszą i dobrze sprawy poprowadzi.
— Wszystko to piękne, moje dziecko — rzekł nakoniec ze znużeniem — nigdy mnie jednak nie przekonasz o potrzebie zerwania między nami.
Uczuła że ojciec słabnie.
— To nie żadne zerwanie tatusiu. Chodziłam do mamy dwa razy na tydzień, teraz będę przychodziła do tatusia i to daleko częściej... Rozumie tatuś, może mama mnie będzie trochę słuchała, jak będę ciągle przy niej. A ja jej opowiem, że tatuś ją zawsze kocha, że tęskni; będę często mówiła o tatusiu. I kto wie? może się zastanowi i przyprowadzę ją tatusiowi.
Złączeni uściskiem, płakali oboje. Ojciec zdumiony był głębokim wdziękiem córki, w której płochość dziecinna łączyła się z rozumem i dobrocią. Dziewczynka zaś rada była, że może iść za natchnieniem serca, przedwcześnie dojrzałego pod wpływem przyczyn, które czuła, nie umiejąc ich nazwać.
— Rób, jak chcesz, kochanie — rzekł nakoniec. — Ustępuję ci, ale nie pochwalam, cała moja istota buntuje się i protestuje.
W ten sposób spędzili ostatni wieczór. Na dworze stała noc ciągle parna i ciemna. Przez otwarte okno nie dolatywał żaden odgłos z uśpionego miasta. Tylko ćmy wpadały i paliły się u lampy. Burza nie wybuchnęła. Późno w noc ojciec i córka siedzieli naprzeciw siebie, niby zatopieni w robocie, głównie zaś dlatego, aby dłużej być razem.
Wieczór dnia następnego okropnym był dla Marka. Córka odeszła, był sam, sam jeden w pustem, ponurem mieszkaniu. Po żonie — dziecko; nie miał nikogo, ktoby go kochał; kawał po kawale rozszarpano mu serce. Aby zaś nie zostawić mu na pociechę nawet przyjaźni, zmuszono go przedtem zerwać nikczemnie z jedyną kobietą, której wzniosły, bratni umysł mógłby mu być podporą. Nadeszła ta ostateczna klęska, którą oddawna przeczuwał, głucha robota spustoszenia, wykonana około niego przez nienawistne, tajemne ręce, które pragnęły go podminować i powalić na ruinach jego dzieła. Myślano, że podda się teraz, krwawiący tysiącami ran, udręczony, opuszczony, bezsilny, konający w domu, rażonym piorunem, przy samotnem, zbrudzonem potwarzą ognisku. W istocie, pierwszego wieczora swej samotności był to człowiek zwyciężony, wrogowie mogliby przypuszczać, że zda się na ich łaskę i niełaskę, gdyby widzieli, jak o bladym zmroku chodził chwiejnym krokiem tam i owdzie, jak nieszczęsne, zranione zwierzę, co szuka ciemnego kąta, aby paść i umrzeć.
Chwila, zaprawdę, była straszna. Najgorsze wiadomości rozchodziły się o badaniach Sądu Kasacyjnego, który działał tak wolno, jak gdyby chciał sprawę pogrzebać. Próżno Marek starał się zmuszać do nadziei, z dniem każdym rosła obawa, że się dowie o śmierci Simon’a, zanim rozpocznie się rewizya jego procesu. Pogrążony w smutku, wszystko widział straconem: rewizya odrzucona, długie wysiłki jego — daremne, prawda, sprawiedliwość — ostatecznie zdławione, spełniona zbrodnia społeczna, ohydna porażka, w której ginie ojczyzna cała. Doznawał niewypowiedzianego przerażenia, dreszcz trwogi go mroził. Obok klęski publicznej, osobiste nieszczęścia mocniej go jeszcze przygniatały. Gdy zabrakło Ludwini, która go rozczulała swym wdziękiem, przedwczesną dojrzałością i rozumem, nie pojmował, jak mógł być tak szalonym, aby pozwolić jej zamieszkać u babki. Takie. dziecko jeszcze, oplączą ją i w kilka tygodni zdobędzie ją wszechpotężny kler, od wieków panujący nad kobietą. Zabrano mu córkę bezpowrotnie, nie zobaczy jej nigdy! I sam posłał na zgubę tę bezbronną ofiarę! Ogarniała go straszna rozpacz nad zniszczeniem jego dzieła, jego samego i ukochanych.
Ósma godzina wybiła, a Marek nie miał siły siąść samotnie do stołu, gdy wtem ktoś nieśmiało zapukał do drzwi. Ze zdziwieniem ujrzał Mignota, który jąkając się przemówił:
— Widzi pan, panie Froment... Dziś rano powiedział mi pan, że Ludwinia się przenosi, więc cały dzień pewna myśl chodziła mi po głowie... I teraz zamiast iść na obiad do restauracyi...
Zatrzymał się, szukając słów.
— Jakto! — zawołał Marek — nie jadłeś jeszcze obiadu, mój kochany.
— Nie, panie Froment... Właśnie myślałem przyjść na obiad do pana, żeby pan nie był taki samotny, ale wahałem się, a czas upływał... Jeżeli to panu będzie przyjemnie, to teraz, kiedy pan sam, mógłbym znowu stołować się u pana.
Dwaj mężczyźni potrafią się zgodzić. Będziemy razem gotowali i tam do dyabła! jakoś sobie poradzimy z gospodarstem!.. Zgadza się pan? Byłbym taki szczęśliwy...
Promyk radości zaświecił w sercu Marka. Uśmiechnął się wzruszony.
— Zgadzam się chętnie... Porządny z ciebie chłopiec, Mignot.. Siadaj i od dzisiaj zaczniemy jadać razem.
Zasiedli do stołu. Marek popadł w ciężką zadumę, a pomocnik wstawał cichutko, podawał potrawy, krajał chleb i krzątał się wśród tęsknego spokoju wieczora.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.