Na kresach/Część druga

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jan Chryzostom Zachariasiewicz
Tytuł Na kresach
Podtytuł Powieść z naszych czasów w trzech częściach
Wydawca F. H. Brockhaus
Data wyd. 1867
Miejsce wyd. Lipsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


CZĘŚĆ DRUGA.
I.

Już było dobrze po północy, gdy Jerzy do swego mieszkania powrócił. Nie rozbierając się wcale, usiadł na sofę, aby śród ciszy, której tak pragnął, uporządkować swoje myśli oraz uczucia i przed samym sobą zdać sprawę z wrażeń, których był doznał dzisiejszego wieczora. Lecz jakże trudne takie sprawozdanie, gdy serce w piersi się miota, gdy ręka drży, którą skroń chcemy ochłodzić, a przed oczyma staje nam postać w bieli eterycznej i zasłania nam drogę naszego życia!...
Ludzie, którzy w chwili zapału i natchnienia ślubowali poświęcić się jakiejś wyższej, szlachetniejszej myśli, podobni są do nadpowietrznych żeglarzy, szukających w obłocznej wysokości owej boskiej iskry, która ich ma zapalić i jasnym meteorem rzucić na ziemię. Ale podróż ta jest smutna i długa, W przestworzach mgły i chmur zimno i nudno. Oderwani od życia rzeczywistego, które mimo swych trudów’ i znużeń, ma jednak oazy do wypoczynku, ma chłodniki dla spragnionych pielgrzymów, brodzą po bezkreśnem oceanie wymarzonego swego świata, którego cudowne obrazy rozpływają się za ich zbliżeniem jak złudne fata morgana. Po każdem takiem rozczarowaniu opadają na siłach, w sercach budzi się żal za tem, czego w chwili natchnienia byli się wyrzekli, a wzgardzone roskoszę życia przybierają w ich oczach tem świetniejsze kolory. Żal ten zrazu smutny i rzewny, jak łza sieroty za utraconą matką, przechodzi w gorące pragnienie, a w końcu staje się silną namiętnością.
Na tych kresach uczuć ludzkich stanął dzisiaj nasz bohater. Idąc do dnia wczorajszego drogą poświęceń, uczuł pierwszy, cierń rozczarowania, gdy lud bieduy nie przyjął jego szczerych chęci i właśnie w chwili, gdy chciał dla niego pracować i poświęcić się, odwrócił się od swego nauczyciela i dobroczyńcy, wierząc niezłomnie w swoje fatalne, nieubłagane przeznaczenie, w swoją tragedję na ziemi. Biedny marzyciel ujrzał się zawiedzionym w swojej gorącej miłości, a myśl gorzka i cierpka przebiegła mu przez serce: czy życie jego nie poszło krzywo, czy wszystkie jego pragnienia, do których szedł tyle lat pracą i poświęceniem się, nie były fałszywe i wymarzone?...
W tej chwili zwątpienia i bolesnego pasowania się z sobą stanęła mu przed oczyma dziewica, a jej białe dłonie pchnęły samotną łódkę błądzącego marzyciela do cichej, zielonej przystani. Orzeźwiająca woń drzew i kwiatów napełniła chorą pierś jego, spoczął pod cienistym liściem cyprysu, a słodkie, roskoszne sny zstąpiły do jego duszy spragnionej...
Lecz dosyć tych poetycznych barw życia, które dzisiaj z każdym dniem idą w poniewierkę. Dzisiaj nie radzi patrzymy okiem wyjątkowem, nie radzi przypatrujemy się anatomji serca i duszy, i chcemy rzeczy widzieć tak, jak je wszyscy widzą. Nieszczęsny ten sposób zapatrywania się na świat powstał niezawodnie z zwyczajów parlamentarnych, gdzie każda myśl wtedy dopiero jest dobrą i potrzebną, jeżeli większość głosów ma za sobą. Dawniej jakoś inaczej przychodziła prawda na świat. Wypowiedział ją jakiś biedny, nieznany apostoł i miał cały świat przeciw sobie. Patrycjusze, gmin, wszyscy zakrzyczeli go, zabili, a przecież prawda została prawdą. Ale to były wieki ciemnoty i barbarzyństwa... Dziś nasze życie ujęte w karby przyzwoitości i trzeźwego wyrachowania, a wyjść po za nie, choćby w chęciach najszlachetniejszych, choćby w marzeniach tylko, jest śmiesznem, nienaturalnem... Dziś trzeba mieć koniecznie większość za sobą, trzeba iść razem z ludźmi, którzy nie lubią przodowników.
A że ludzie najzwyczajniejsi mogą siedzieć na sofie i według swego widzimisię układać myśli i uczucia, które ich nachodzą po takiej katastrofie, jaką właśnie odbył nasz bohater w zielonym pawilonie, toż i Jerzy siedział na sofie i w myśli odczytywał dość zawiłe hieroglify, które na jego piersi wypisało mu serce Janiny w przyspieszonym takcie. Poraz setny liczył te uderzenia serca, które był zasłyszał, i składał je w sens upragniony, jak niegdyś więzień Bastylji składał pojedyncze znaki niewidzialnego sąsiada w upragnione słowa swojej wolności! A jeźli przypadkiem jaki inny sens z tych hieroglifów złożył się, serce jego burzyło się i protestowało przeciw temu, opierając się na znanej formułce, że serce tylko sercem zrozumieć można.
I jak każdy najzwyczajniejszy człowiek byłby w takiej chwili uwierzył swemu sercu i chętnie przyjemnemu poddał się marzeniu, tak też i nasz biedny marzyciel uwierzył zapamiętale w swoją miłość, a co większa, uwierzył, że ta jego miłość nie jest bez wzajemności. A uwierzył tem snadniej w tej chwili, gdy jego rozczarowane serce pragnęło miłości, gdy bez tej miłości stałby się zwiędłą, wątłą rośliną, której nagle podporę odjęto. Przypominając sobie boleść wczorajszą, zdawało się mu, że Bóg zesłał anioła na ciemną ścieżkę jego żywota, który ją rozjaśni i dalej na niej go poprowadzi...
Tak myślał sobie biedny marzyciel, przysłuchując się sercu, które po owej katastrofie w pawilonie dotąd jeszcze uspokoić się nie mogło, gdy nagle myśl chłodniejsza owionęła mu skronie. Janina dała mu zlecenie, aby przeszkodził pojedynkowi między młodym Warnerem a panem Von der Mark, który za Dąbczynem posiadał obszerne majętności. Janina jest powodem tego pojedynku. W jakimże stosunku może być Janina do tych dwóch ludzi, którzy w tak stanowczej chwili weszli nagle w dramat jego życia?... Jerzy już kochał Janinę, a z pierwszym promieniem tego ogrzewającego uczucia wcisnął się chłodny cień zazdrości... Hrabia Leon przyjeżdża starać się o rękę tej, którą on właśnie dzisiaj całą duszą ukochał!...
Sytuacja, w jakiej się nagle Jerzy obaczył, jest zwyczajnym losem wszystkich ludzi niepraktycznych i marzycieli. Nie mając względu na rzeczywiste stosunki świata, toną w uczuciu, które ich duszę ogarnęło, a gdy po długiej walce i miotaniu się wreszcie zdecydują się do przyjęcia go za godło życia, obaczą nagle groźnych, a może już szczęśliwszych spółzawodników, których pierwej bynajmniej nie widzieli!
Ten los spotkał biednego Jerzego. Od dawna czuł, że piękna, namiętna Janina, jak ognisty kometa wchodzi w koło jego życia, a gdy ją już za swoje słońce przyjął, obaczył nagle, że to słońce i innym przyświeca, że i ci bliżsi są jego promieniom ożywczym?... Może Janina posługuje się nim, aby od osób droższych jej sercu odwrócić grożące niebezpieczeństwo...
Myśl ta ukłuła go boleśnie jak żądło gadziny. Wstał szybko i począł przechadzać się po pokoju. Na twarz jego, na której przed chwilą malowało się jakieś błogie szczęście, wystąpił znowu nieodstępny mu uśmiech ironiczny i rozpoczął żwawą walkę z podszeptami serca, które na żaden sposób zapomnieć nie mogło owych tajemniczych znaków, wypukanych do niego przez drugie serce w zielonym pawilonie. Do tej bolesnej, a jednak bezskutecznej walki serca z ironją wmięszał się chłodniejszy nieco rozjemca. Był to rozsądek, który stronom walczącym nakazał milczenie, a sam zasiadł do pokojowej konferencji.
Należało najprzód zbadać osoby, o które ten nieszczęsny spór był się rozpoczął. Pan Von der Mark był to szlachcic niemiecki, tak zwany «junker», który na samej granicy ziemi polskiej miał wielkie majętności, jeszcze większe stada koni i największe psy w całej okolicy. Przy tej swojej niezaprzeczonej wielkości miał długie nogi, długą szyję, a jeszcze dłuższy język, którego w każdym razie nie szczędził, gdy szło o potwarz polskiego imienia, polskiego gospodarstwa i polskich kobiet, które w najpospolitszej rozmowie mają odwagę wyjść po za sferę knedli z kapustą i sznycli wiedeńskich. Wyraz «Polska» było u niego jedno i to samo co Galimatjasz, Babilonja, słowem jakiś bigos hultajski, jakiś chwast, okrywający mapę Wielanda od Bałtyku aż gdzieś po Czarne morze, który ekstyrpatorom kultury germańskiej z gruntu wyplenić potrzeba. A co najwięcej tej nieszczęśliwej Polsce miał do zarzucenia, to była ta barbarzyńska ciemnota, że wierzy w dzwony, ornaty i kadzidła, że wierzy w ludzi namaszczonych od Boga, i im z grzechów swoich się spowiada, słowem, że niezrozumiałym dla niego sposobem wyznaje wiarę katolicką. Z tego powodu czuł wściekłą odrazę do katolickich swoich sąsiadów, a wy wodząc ród swój od jakiegoś komtura z czasów krzyżackich, poczuwał się do misji walczenia przeciw poganom w interesie oczyszczonej, racjonalnej swojej religji. Ale na jego nieszczęście założył Cobden towarzystwo wiecznego pokoju, a chciwy krwi pogańskiej Pomorzanin ograniczył się na walkę języczną, którą w klubach, szynkach i piwnicach przy szklance wina lub piwa prowadził, godnie potomka krzyżackiego.
Rzecz jasna, że ta misja granicznego junkra miała swoje niedogodności. Potrzeba było nieraz oberwać guza, usłyszyć kulę przelatującą o ćwierć cala od ucha; ale na pochwałę tego bohatera kresowego musimy wyznać, że się nie lękał ani guza, ani kuli i zawsze śmiało dotrzymywał placu. Ta jednak jego awanturniczość czyniła go zbyt niemiłym sąsiadem, a szlachcic polski stronił od niego jak od powietrza. Wprawdzie razu jednego, gdy właśnie świeżą zaciągnął pożyczkę, wyrozumował sobie margrabia na Dąbczynie, że arystokracja właściwie nie należy do żadnego narodu i tylko między sobą na całym bożym świecie tworzy jeden pułk elity ludzkiej, a wszedłszy tym sposobem w Berlinie do domów najróżnorodniejszych nacji i kondycji, zaprosił był także i granicznego junkra do zamku, który poczciwy Jarost kiedyś «ad tuendum populum» był wystawił; ale potomek komtura, dzisiaj lejtnant w pułku huzarów, przyszedł do sali marmurowej w ogromnych butach z ostrogami, w towarzystwie wyżła i przyniósł z sobą całą atmosferę stajni końskiej. W konwersacji salonowej był także piramidalnie dowcipnym; wszystko to, co polskie, było u niego tak piramidalnie niedorzecznem i głupiem, że damy z salonu wyszły, a nieszczęśliwy margrabia, obróciwszy tysiąc razy palec koło palca, dał mu tą manipulacją widocznie do poznania, że się serdecznie nudzi i czem prędzej gościa za próg wyprasza. Junker wziął szpicrut i wyżła, a zadowolony z roli, jaką w zamku polskiego grafa odegrał, wyjechał rozwaloną bramą z Dąbczyna. W klubie końskim opowiadał potem dziwy o «polskim zamku» i jego mieszkańcach, a jako potomek krzyżowego rycerza chełpił się, że ucztował na ziemi nieprzyjacielskiej. Po tem wszystkiem nastąpiła wielka nieprzyjaźń między dwoma granicznymi panami, a skutki ztąd były takie, że co kilka miesięcy ubito sobie wzajemnie parę wyżłów, które się po za kopce graniczne zapędziły.
W takim stanie rzeczy według wszelkiego prawdopodobieństwa pan Von der Mark nie mógł wcale Jerzemu stać w drodze. A najprawdopodobniej było, że jakąś obelgę rzucił na dom Dąbczyńskich i z młodym Warnerem o to się przemówił.
Sprawiwszy się tym sposobem z jednym swoim spółzawodnikiem, który się mu teraz ani groźnym, ani szkodliwym nie wydał, przystąpił Jerzy do rozebrania drugiego fantomu, który mu upornie stał przed oczyma.
Był nim młody Warner, syn bogatego kapitalisty i bankiera z pogranicznej niemieckiej prowincji, stojącego z polską szlachtą w licznych stosunkach. Ten współzawodnik był już nieco zagadkowej natury, bo jak z wszystkiego widać, stanął w obronie Janiny, a przynajmniej domu Dąbczyńskich. Trudniejsza była z nim sprawa.
Ale po chwili namysłu wyjaśniła się ta zagadka w sposób nader spokojny. Otton Warner był to młody człowiek, mający lat dwadzieścia kilka; nosił bródkę à l’Henri Quatre i złotą lornetkę na czarnym, jedwabnym sznurku. Ojciec kupił mu Mogiły od Górnickiego, aby się zaprawił do gospodarstwa i z szlachtą w bliższe wszedł stosunki, czego wymagały interesa starego bankiera. Młody Otton był wprawdzie z wizytą w Dąbczynie, jako sąsiad najbliższy, i znalazł tam najserdeczniejsze przyjęcie, jako syn starego bankiera, najcierpliwszego wierzyciela margrabiego. Ale damy nie przeczuwały się wcale do tej, co margrabia, grzeczności, a młody Warner spędzał najczęściej cały czas swojej wizyty na pogadance z margrabią w jego własnym, cygarowym gabineciku. Tym sposobem mógł młody Otton poczuć Big do obowiązku bronienia domu, do którego w istocie miał przystęp; a to mogło się stać tem łatwiej, że z panem Von der Mark był w nienajlepszem porozumieniu, który nieustannie chełpił się swojem szlachectwem komturowem, nazywając wszystkich dorobkiewiczów kramarzami.
Więc i osoba Warnera nie wydała się tak groźną. Został jednak najtwardszy orzech do zgryzienia, a tym był nikt inny, jak hrabia Leon, ów śmiały towarzysz Żuawów, który własną ręką dziesięciu zabił Kabylów, przeszedł wszystkie pustynie świata i wszystkim na świecie kobietom się podobał. Do tego był młody, przystojny i bogaty.
Tutaj zadrżało Jerzemu serce na znak, że widzi wielkie niebezpieczeństwo, a gdy z podwojoną uwagą począł to niebezpieczeństwo rozbierać, z poza ciemnej, zamkowej wieży wystrzelił pierwszy promień wschodzącego słońca. Biedny marzyciel ocknął się jakby ze snu, potarł ręką po czole i przekonał się, że całą noc jakoś dziwnie przedumał. Prędko zrzucił z siebie ubiór, w którym był w zamku na wieczorze i zawołał na służącego, aby mu podał wody do umycia się.
Ale im więcej rozpalone skronie zimną wodą nacierał, tem groźniej stawał mu przed oczy szczęśliwszy spółzawodnik, z owym zimnym, dyplomatycznym uśmiechem, który na jego pięknych ustach zawisł jako trofea nie jednego zwycięztwa. Na szyi miał dziesięć głów pobitych Kabylów, a przy złotym łańcuszku od zegarka wisiał pęk bryloków, składający się z samych serc kobiecych, między któremi — Jerzy tem mocniej nacierał skronie zimną wodą — między któremi, o dziwy! widział także piękne, pełne, okrąglutkie serduszko panny Janiny!...

Jerzy zanurzał całą głowę w miednicę, aby się tego widma pozbyć, a przecierając oczy, dziękował Bogu, że te nieznośne łby Kabylów i nieznośniejsze jeszcze bryloki gdzieś w wodzie spłukał: gdy się nagle drzwi otworzyły i do pokoju wszedł hrabia Leon.



Przeprosiwszy najprzód gospodarza za tak ranną wizytę i uwolniwszy go z góry od wszelkich form grzeczności, prosił go hrabia, aby dalej swoją toaletę tak kończył, jakby nikogo z obcych przy nim nie było. Sam rzucił się na fotel, stojący przy biórku, a otworzywszy małą kasetkę, wyjął z niej cygaro i z tak dobrą miną puszczał dym między książki gospodarza, jakby najdawniejszym był jego znajomym.
Jerzy patrzył z pod oka na tego szczególnego człowieka, a zawiązując chustkę, przypatrywał się w zwierciadle wszystkim jego ruchom. Dziwiło go to nie mało, że na jego szyi nie było ani łbów Kabylów, nie miał nawet złotego łańcuszka, ani bryloków, tylko kawałek czarnej wstążki, wychylający się z kieszeni od kamizelki, okazywał, że tam gdzieś w głębi schowany jest zegarek. A ten zimny, dyplomatyczny uśmiech, który niedawno tak go przeraził, był to jakiś szczery, serdeczny uśmiech, który z pod rzadkich, rozrzuconych wąsów dobywał się śmiało i otwarcie. Wszystko to nie mogło jednak uspokoić go, a serce jego drżało ustawicznie jak strwożona gołębica, która przeczuwa zbliżającego się jastrzębia.
Ale mniemany jastrząb z takim komfortem rozparł się w fotelu, tak szczerze i otwarcie, chociaż trochę pod wąsem uśmiechał się do zatrwożonego kochanka, z tak dziwną wprawą puszczał kółka sinego dymku, które jak nieszkodliwy arkan wpadały w rozszerzonych kręgach na głowę gospodarzowi, że Jerzy powoli zaczął się ośmielać i coraz swobodniej poglądał na swego nieprzyjaciela, który widocznie nie miał żadnych złych zamiarów.
Hrabia był ubrany po podróżnemu. Miał na sobie jakąś szarą, myśliwską kurtkę z zielonemi wyłogami, czarny szal na białej, wpół odsłonionej szyi i małą angielską czapeczkę. Na ręku trzymał wielką, szkocką chustkę, którą był wziął od chłodnej mgły porannej.
Jerzy wziął także na siebie szary, podróżny palto, a ukończywszy jak mógł najprędzej swoją toaletę, wyszedł do służącego, dając mu zlecenie, aby mu natychmiast koni gdzie zamówiono. Wróciwszy do gościa, przysunął sobie krzesło do biórka i zapalił cygaro.
Hrabia Leon nie myślał wcale usprawiedliwiać czemś swojej tak rannej wizyty, czego właśnie oczekiwał od niego ciekawy gospodarz. Oglądnąwszy się z uwagą po całem mieszkaniu, rzekł do niego:
— Ubierając się, zostawiłeś mi pan czas do kontemplacji, którą właściwie najszkodliwszą jest w towarzystwie ludzkiem!
— Jakto? — zapytał Jerzy.
— Oto zamiast zająć mnie jaką żywą konwersacją, dałeś mi pan sposobność badać jego charakter i usposobienie z tego, co pana tutaj otacza.
— Byłbym ciekawy.
— Ach, pańska ciekawość miałaby może złe skutki, zupełnie odmienne od tych, jakichbym sobie życzył.
— Wcale nie pojmuję.
— Oto, mówiąc krótko, pragnąłbym pańskiej — jeżeli nie można od razu, przyjaźni — to przynajmniej bliższej znajomości.
Jerzy wypatrzył się na mówiącego, który o wschodzie słońca przychodzi po przyjaźń. A skłoniwszy się nizko, z uśmiechem, z którego mimo najlepszych chęci nie mógł zetrzeć ironji, odparł:
— Wielce mnie to podchlebia, panie hrabio...
— Znajomość bliższa zaczyna się najprzód od opuszczenia wszelkich tytułów — przerwał hrabia.
Jerzy skłonił się powtórnie.
— A więc teraz możesz pan śmiało mówić o moim charakterze i usposobieniu — rzekł Jerzy, zapłoniwszy się mimowoli.
— Ale wypowiedziana prawda nie przyczynia się właśnie do zawiązania stosunków przyjacielskich — podjął hrabia. — Wiem o tem z doświadczenia, że prawdą utraciłem zawsze przyjaciela.
Jerzy zamyślił się, widząc, że rozmowa hrabiego do czegoś ważnego zdąża. Dziwnym wydał się mu w tej chwili ten człowiek, jeszcze dziwniejszy jak przed chwilą, gdy miał na szyi dziesięć łbów Kabylów i dwa funty serc kobiecych w miniaturach brylokowych. A nawet jego szczery i otwarty uśmiech schłodniał jakoś po tej przemowie i był podobny do uśmiechu Mazaryna, gdy z potentatami traktował.
— Zależy to wszystko od wypowiedzenia tej prawdy — rzekł po chwili Jerzy.
Hrabia Leon wydmuchnął kilka kłębów dymu, rozśmiał się à la Mazarin i rzekł:
— Może się panu dziwną wydaje moja natrętność, ale ja właśnie chcę z niej korzystać dla tego, że mnie zbyt rzadko nachodzi. Rzadko kiedy zastanawiam się nad tem, aby pojedynczych ludzi zbadać. Wiem tyle z doświadczenia, że wszyscy mniej więcej do siebie są podobni i można nawet mieć na nich pewną algebraiczną formułkę, jak do reguły trzech. Nie lubię się zastanawiać, bo lubię ruch i rozmaitość życia. Mimo to muszę panu wyznać, że w starym kasztelańskim zamku przyszły mi w dzisiejszej bezsennej nocy dziwne myśli do głowy. Zdawało mi się, że po tem wszystkiem, cośmy wczoraj między sobą mówili, nastąpić musi bliższa nasza znajomość.
Jerzy skłonił się i rzekł z uśmiechem:
— Czekam owoców pańskiej kontemplacji.
— Patrząc pilnie na to, co pana tutaj otacza — mówił hrabia spokojnie — patrząc na książki rzucone w nieładzie, i czytając ich tytuły, tak różniące się od siebie — patrząc na tych kilka obrazów, na ten zegar, na te ryciny na pół zwinięte, zdaje mi się, żeś pan nie znalazł jeszcze w życiu swojem owego punktu, do którego wszystko cięży i w koło którego wszystko zwolna się układa.
Jerzy wypatrzył się dziwnie na swego gościa, który tak szczególnem badaniem rozpoczyna znajomość. Hrabia zaś odłożył z największą flegmą ogarek cygara na bok i mówił dalej:
— Dziwi pana moje spostrzeżenie, ale mimo to musisz pan przyznać, że jest prawdziwe. Co większa, opierając się na mojej formułce algebraicznej, powiem panu, że jak teraz nie widać u pana tego punktu, do któregoby ciążyło całe życie, tak i na przyszłość nie znajdziesz go pan nigdy.
Zdawało się Jerzemu, że te słowa hrabiego były wymówione z wyrachowanym podstępem. Miały one mimowoli zmusić go do jakiegoś wyznania, w któremby oczywiście wymienić potrzeba było Janinę. Ale szczęśliwy kochanek spostrzegł się zawczasu i z wielką dyplomacją ukrył tajemnicę swego serca wesołym, niby szczerym uśmiechem.
— Pan mnie wielce zasmucasz — odrzekł po chwili — odbierając mi na zawsze ów niezbędny punkt ciężkości, który przecież w astronomji pierwsze trzyma miejsce.
— To wcale nie przeszkadza panu być kometą, którym, jak mówią, do porządnego biegu jeszcze czegoś brakuje — odpowiedział hrabia z wesołym uśmiechem.
Jerzy zmarszczył brwi.
— Pańska obawa była słuszną, co do skutków wypowiedzenia tej prawdy — rzekł po chwili.
— Chciałem tylko powiedzieć, żeś pan poeta.
— Jakże pan pojmujesz poezję.
— Po strojeniu. Będąc raz chłopcem jeszcze, na wyścigach konnych widziałem, jak niektórym dżokejom przywiązywano różne wagi. Pomyślałem sobie: Tych wszystkich ciągnie coś do ziemi, to są realiści, ludzie porządni; jak spadną, nie odlecą od ziemi. A ci, którzy żadnych wag nie mają i lada chwila przez łeb konia spadną, to są poeci.
— Prawda, że oryginalny obraz poezji — odparł Jerzy z szczerym uśmiechem.
— Ale przyznasz pan, że prosty i zrozumiały. Professor z Berlina inaczejby to powiedział, lecz czy wszyscy zrozumią?... Muszę jednak pana ostrzedz, że mój obraz tyczy się tylko poezji romantycznej, bo klasycy byli to ludzie porządni, mieli jak każdy porządny dżokej swoje wagi. Oni widzieli jasno, czego im do poezji potrzeba było — trzynasta zgłosek i rymu na końcu. Przy tak małych potrzebach mieli dobry i zdrowy żołądek, wyglądali czerstwo i rumiamo, podczas gdy dzisiejsza poezja każe mieć twarz bladą, cienkie nogi, a w dodatek suchoty.
Rzekłszy to, hrabia Leon rozśmiał się szczerym, serdecznym śmiechem, w którym jednak zabrzmiał lekki dysonans ironji. Jerzy wpatrzył się z uwagą w jego zimną, spokojną twarz i rzekł:
— Szczególne dajesz pan definicje poezji, widać, żeś się pan nad nią zastanawiał.
— Nie, panie, zastanawiać się nie lubię. Nie lubię poetów z piórem w ręku. Ja szukałem poezji żywcem, szukałem po całym świecie, jeździłem po nią na ostatnie krańce świata.
— I nigdzie nie znalazłeś jej pan?
— Nigdzie. Dzisiaj szukam jej u pana.
Jerzy wypatrzy! się znowu na swego gościa. Jego słowa widocznie zmierzały do czegoś, co bardzo blizko było tak świeżej tajemnicy jego serca. Nie rozumiałże on pod poezją miłości jego do Janiny? Nie chciałże mu przez to powiedzieć, że ta miłość jest bez celu?
— Pańskie życie — mówił dalej hrabia Leon — wnosząc z tego, cośmy wczoraj między sobą mówili, zdaje się być najkompletniejszym zbiorem poezji. Burza wypędza cię z domu rodzinnego, wychodzisz z pieśnią w duszy, kochasz... co? fantom, lud, dla niego stajesz się cyrulikiem... i cóż dalej?... poezja rozpłynęła się jak mgła.
Jerzy westchnął i zamyślił się. Hrabia Leon poruszył strunę zbyt dotkliwą.
— W życiu naszem przebywamy wiele złudzeń — rzekł po chwili Jerzy — ale zasługa nasza na tem zależy, że wytrwamy do końca.
— Ach, to mówmy o obowiązkach, ale nie o poezji! o dotrzymaniu danego słowa, etc. Według mnie, poezja i kobieta jedną chodzą drogą.
— Poezja i kobieta? — poderwał Jerzy, widząc, że gość jego coraz więcej do jakiegoś ukrytego celu dąży.
— Poezja i kobieta są to dwa główne temata naszego życia. Każdy był kilka chwil w życiu poetą, każdy kochał. Oba te temata nie są niczem innem, jak czemś niewyraźnem, nieokreślonem. Ta niewyraźność zarysów, która dozwala naszej wyobraźni śnić rzeczy najcudniejsze, wabi nas i zachwyca. Dopóki życia nie znamy, dopóki ono niewyraźnie z dala nam się przedstawia, póty jesteśmy poetami. Dopóki kobieta jest od nas oddalona barjerą towarzyską lub społeczną, póty widzimy w niej bóstwo, wzdychamy do niej. Ale gdy się do niej zbliżymy, a ona zbyt szczerze nam się wyspowiada, nasza miłość, którąśmy chcieli wziąść za grób, ulata jak ten dymek z cygara. A trudnoż, aby każdy z nas miał ten rozum co Owid, który prosi swoją Korynnę, aby mu nigdy nic o sobie nie mówiła, gdy jego przy niej nie było!
— Ach, tak pan poniżasz kobietę! — zawołał Jerzy.
Hrabia Leon wstał z fotelu, a uśmiechając się jakby do własnych swoich myśli, przeszedł się kilka razy po pokoju. Uśmiech jego nie wyrażał żadnej boleści, jaką zazwyczaj czujemy przy lepszych wspomnieniach naszych: był to spokojny uśmiech męża, który ogląda się na te lata młodzieńcze, gdy igrał kolorowym balonem. Jerzy patrzył za nim z wyrazem nieufności.
Po chwili wrócił hrabia Leon znowu do swego fotelu, a usiadłszy wygodnie, z uśmiechem sybaryty rzekł do Jerzego:
— Mówisz pan, że ja kobietę poniżam. Bynajmniej, bom jej nigdy wysoko nie cenił.
— Przecież pan przyznasz, jak wysoko może się wznieść kobieta uczuciem.
— Do pewnego punktu, ale nad ten punkt nigdy. Gdybyś pan był bogaty, inaczej sądziłbyś o kobietach.
Jerzy westchnął. Smutna, zimna myśl przebiegła mu przez serce.
— Mógłbym panu nie jedno zdarzenie z mego życia opowiedzieć. Ale pomijam to wszystko, co mnie w Europie spotkało. Powiesz pan, że to zepsucie naszych dzisiejszych wyobrażeń i obyczajów. Opowiem panu przygodę z puszcz afrykańskich, gdzie kobieta, nieskalana żadną wykrzywioną cywilizacją, wychodzi z rąk natury.
Jerzy posunął krzesełko, a hrabia Leon zapaliwszy świeże cygaro, tak mówił:
— Brodząc przez kilka dni w piaskach afrykańskich, przyszliśmy przed wieczorem do pięknej, chłodnej oazy. Zastaliśmy tam karawanę Arabów. Był między nimi śliczny staruszek o siwych włosach, obok którego siedziała młoda, przecudnej urody Arabka. Nie mogłem od niej oczu oderwać. Zdawało się po tych pieszczotach, jakiemi starca obsypywała, że to była jego córka. Gdy mnie spostrzegła, utkwiła we mnie czarne swoje oczy, a gdym się do niej zbliżył i ją zapytał, czy poznaje we mnie jakiego znajomego, rzekła do mnie:
— Podobałeś mi się, bo jesteś jak ten, o którym zawsze marzę.
— O kimże marzysz? — zapytałem.
— O moim kochanku — odpowiedziała, nie spuszczając ze mnie ognistych swoich oczu.
Jerzy uśmiechnął się, słysząc hrabiego improwizującego jakąś powieść z tysiąca i jednej nocy.
— Nazajutrz ruszyliśmy dalej, a za mną czarne oczy Arabki. Gdziekolwiek spojrzałem, wszędzie były przedemną jak dwie nocne gwiazdy. Za kilka dni rzekłem do moich towarzyszów, że muszę nazad wrócić do oazy. Uśmiechnęli się, a jeden starszy Arab spojrzał na mnie i rzekł do drugiego: On zginie. W oazie koczowała jeszcze karawana. Arabka ujrzawszy mnie, rzuciła mi się na szyję i rzekła głosem pieściwym: «Wiedziałam że wrócisz, bo ja cię kocham.» Dwa dni zabawiliśmy w tej oazie. Były to dwie chwile szczęścia mego. Przy końcu drugiego dnia zbliżył się do mnie stary Arab i rzekł: «Ukradłeś mi serce mego dziecka, idź precz, niech ona i ja ciebie nie widzimy.» Ale córka rzuciła się na ziemię i przysięgła, że mnie nie opuści. Starzec zbladł i zachwiał się. Tymczasem gotowała się nasza karawana do podróży. Dżela uchwyciła się mego płaszcza i zalewając się łzami, szła przy mnie. «Zostań, wołał stary Arab, twój ojciec cię woła.» Dżela drżała cała, ale szła przy mnie dalej. «Chcesz mojej śmierci, córko wyrodna?» jęknął starzec, a szeroki nóż błysnął w promieniach zachodzącego słońca. Dżela zalała się łzami, kurczowo schwyciła mnie za rękę, a biedny starzec utopił tymczasem nóż w swoich piersiach. « Widzisz, jak ja Cię kocham!» rzekła do mnie Dżela i padła zemdlona w moje objęcia.
— Spodziewałem się innego zwrotu — przerwał Jerzy z uśmiechem, który był oznaką, że improwizacji hrabiego Jucha z grzeczności — spodziewałem się najmniej, że ten szeroki nóż przeznaczony był...
— Był to dzień świąteczny, a koran zabrania w dniu takim przelewać krew nieprzyjaciela — odparł hrabia, patrząc spokojnie na zegarek.
— Kilka dni, kilka tygodni minęło błyskawicą — mówił dalej hrabia Leon — a ja zamyślałem na serjo zapuścić brodę, wziąść biały burnus i zostać najwierniejszym Muzułmanem. Cywilizacja europejska nie dała mi żadnego szczęścia, mogłem się z nią rozstać bez bolu.
— Nie czułeś pan przywiązania do swego kraju? — poderwał szybko Jerzy.
— Ach, kraj jest to coś, jak idealna kochanka poety: można ją nosić z sobą po wszystkich krańcach świata.
— A przecież niektóre obowiązki...
— Urodziłem się na kresach. Dziad mój włożył na nas obowiązek bronienia ojczyzny od hajdamaków. Dzisiaj wraz z hajdamakami ustał nasz obowiązek. Na inne nie ma miejsca.
A widząc, że Jerzy jakimś morałem zamierza przerwać mu dalsze opowiadanie, mówił dalej:
— Kilka tygodni ubiegło błyskawicą, a jam był szczęśliwy. Gwiaździste niebo nocy zwrotnikowej było świadkiem mego szczęścia. Koczowaliśmy w pięknej oazie śród piasków gorących. Pewnego ranku przybyła do nas liczna karawana. Widziałem, że wszystkich oczy zwrócone były na moją Dżelę, która leżała na perskim kobiercu, oparłszy głowę o moje kolana. Byłem dumny jak król. Koło wieczora spostrzegłem jakiś ruch w obcej karawanie. Dwóch młodych Arabów zbliżyło się do nas. Trzymali w ręku krótkie, obnażone noże. «Czarodziejko, rzecze jeden do mojej Dżeli, oto dwaj pokochaliśmy twoje czarne, aksamitne oczy, twoje zęby jak perły białe, twoją smukłą kibić, jak kibić gazeli. Pozwolisz, że w dowód tego stoczymy tutaj walkę w twoich oczach, bo dwóch nas nie może żyć na świecie.»
— Powieść pańska zaczyna być ciekawą — wtrącił Jerzy.
— Spojrzałem z obawą na moją Dżelę, ale ona tuląc się do mojej piersi, rzekła do mnie: «Pozwól im zmierzyć się z sobą. Jest to hołd oddany zwyczajem narodowym twojej Dżeli.» Obaj Arabowie rozpoczęli walkę, a za kilka minut leżał jeden trupem u nóg mojej czarodziejki. Dżela zawiesiła się na mojej szyi i rzekła: «Jestem godną twojej miłości.» Ale wnet z pomiędzy Arabów wystąpił drugi i z tąż samą przemową rozpoczął bój w hołd mojej kochanki. Szczególny ten hołd powtórzył się jeszcze kilka razy, a przed nami leżało już pięć trupów.
— Pięć trupów! — zawołał — Jerzy.
— A każdy z nich starał się o względy mojej Dżeli i śmiercią dawał świadectwo swoich gorących uczuć. Dżela jednak pozostała stałą pierwszej swojej miłości. Za każdym krwawym hołdem tuliła się tem więcej do mnie, okazując mi swoją gorącą miłość.
— I jakiż jej koniec?
— Gdy piąty trup legł u jej nóg, zamyśliła się trochę, uścisnęła mnie już zimniej, a gdym po północy, po pięknym, roskosznym śnie oczy otworzył, ujrzałem ją siedzącą na kobiercu i zamyśloną. «Cóż ci to, Dżelo?» zapytałem z pieszczotą. «Myślę o tem, że ciebie opuszczę», odpowiedziała spokojnie. «Ty mnie opuścisz!» krzyknąłem z boleścią. «Porzucę cię, mój drogi, rzekła czarodziejka. Widzisz, pięć trupów leży tam pod palmami.» I cóż ztąd?» zapytałem. «Ztąd to, że jestem więcej wartą niżeli ciebie», odpowiedziała spokojnie córka natury. Pójdę do plemienia Ben Izmen, które ztąd niedaleko koczuje, a pewnie upodoba mnie sobie Emir, którego biały, złotem i srebrem wyszywany burnus pewnie znany ci jest z opowiadań naszych.» Te były ostatnie słowa owej wypieszczonej córki natury, która porzuciła mnie dla Emira w białym, srebrem i złotem haftowanym burnusie. Otóż kobieta.... A teraz widzę, że pański służący niecierpliwie zagląda. Rozkaż mu pan bez ceregieli przynieść kawę z kożuszkiem, za którą już wzdychasz. Będzie ona zapewnie lepszą od mojej powieści, a może od tego wszystkiego, co ta powieść w sobie zawiera. Jesteśmy szczęśliwi, że przywiązujemy się do takich rzeczy, jak kawa z kożuszkiem, herbata z śmietanką, bifsztyk, lub cygaro amerykańskie.
— Więc pan nie wierzysz w stałe, szczere przywiązanie kobiety? — zapytał Jerzy, który dotąd nie mógł pojąć, do czego właściwie ta powieść dąży. — Czyż miałoby to być napomnienie, a może podstęp jaki? myślał sobie w duchu.
— Czuję zapach kawy — odparł hrabia Leon, śmiejąc się szczerze i serdecznie — a nie chcę panu psuć apetytu, gdybym powiedział, że nie wierzę. Wierzę w interes.
— Ach, toś pan nieszczęśliwy!
— Nie poeta!
— Mógłbym panu zaraz kilka przykładów przytoczyć.
— Na przykład.
— Najbliższy. Pani majorowa.
— Pani majorowa? — powtórzył hrabia Leon, strzepując cygaro.
— Piękna, młoda dziewica. Wychowana przez starego Dębicza, który w jej młodziuchne serce zaszczepił miłość do cnoty, do kraju i nauczył ją kochać tych, którzy się dla jakiej wyższej myśli poświęcali. Przychodzi stary żołnierz, o siwych włosach, a styranych siłach — dziadek wskazuje na niego i wylicza młodej wnuczce jego zasługi, a posłuszna wnuczka oddaje temu weteranowi w nagrodę za poczciwe życie rękę swoją i serce: kocha go dotąd z prawdziwem poświęceniem.
Oczy hrabiego zaiskrzyły się przelotnie, a dziwny uśmiech przebiegł po jego zimnej, spokojnej twarzy. Wstał szybko z krzesła, a kładąc poufnie rękę na ramieniu Jerzego, rzekł żartobliwie:
— Już widzę w drugim pokoju kawę na stole i śmietankę z kożuszkiem. Nie wątpię, że będzie smaczna, choć jej nigdy nie pijam. A co do pani majorowej, to muszę panu jeszcze przed kawą powiedzieć, że gdybym chciał być niedyskretnym, mógłbym panu za kilka tygodni okazać mały, słodki liścik, w którym by zapewnie więcej było sentymentów, niżeli ortografii i gramatyki!...
Zamiast wszelkiej odpowiedzi, zerwał się Jerzy z krzesła i pobiegł do zachwalonej kawy z kożuszkiem. Ale na żaden sposób nie mógł w niej dopić się smaku. Zamiast kożuszka pływał po kawie hrabia Leon, potrząsając dziesięcioma głowami Kabylów i pękiem bryloków z samych serc kobiecych... Pływał po wierzchu, chodził po dnie szklanki, drapał się po ścianach, słowem, stał mu wszędzie przed oczyma. A tymczasem rzeczywisty hrabia chodził odmierzonym krokiem po pokoju, motając sobie coś na wąsy z największą swobodą. Tylko przychodząc na próg drugiego pokoju, zdawało się Jerzemu, że patrząc na niego, uśmiecha się sarkastycznie, jak ów mniemany nieprzyjaciel Wojny. I pomyślał sobie: Ten śmiały, przedsiębiorczy człowiek staje mi widocznie w drodze. Trudna będzie z nim walka.
Mimo tej dla niego tak smutnej myśli, wyszedł z odwagą do pierwszego pokoju i tak śmiało mniemanemu przeciwnikowi w oczy zajrzał, że się ten aż zdumiał, przypisując tak wielki skutek kawie narkotycznej. Jerzy tymczasem wyjrzał oknem, szukając na ulicy zamówionych koni. Mimo wszelkiej jego odwagi, jaką był wyniósł z drugiego pokoju, markotno mu jednak było w obec człowieka, który coś strasznie à la Mazarin zaczął się uśmiechać. Pocieszał się, że za chwilę z nim się rozstanie.
I właśnie nadeszła ta błoga chwila. Turkot powozu rozległ się po bruku ulicy. Jerzy wyjrzał z rozjaśnionem obliczem przez okno i już gotował się do przeproszenia hrabiego, że w pilnym interesie odjechać musi, gdy nagle przed oknem ukazały się dwa najpiękniejsze konie z stajni zamkowej, a na koźle pysznego fajetonu, obok galonowanego stangreta, siedział zgarbiony, stary Soroka i z dziwnym wyrazem wpatrywał się w okna Jerzego.
— Jeźli się nie mylę — ozwał się Jerzy z wyrazem zadziwienia na twarzy — to pański służący.
— Aha! — odrzekł hrabia Leon, rzuciwszy okiem na ulicę — otóż zapomniałem panu powiedzieć, z czem właściwie przyszedłem. Chciałem panu zaproponować, abyś był moim towarzyszem podróży.
— Ja właśnie wybieram się w pilnym interesie do miasta....
— To samo miejsce jest celem mojej podróży, a jeźli interes pana jest pilny, to lepiej wyjdziesz na mojem towarzystwie, gdyż nie lubię jechać powoli.
Jerzy nie miał na to gotowej odpowiedzi. Nie umiał sobie wytłumaczyć tego szczególnego zachowania się hrabiego i począł obawiać się go na serjo.
Widząc gospodarza nieco w kłopocie, rzekł hrabia Leon z wyrazem spokoju i obojętności na twarzy:
— Zapewnie znany jest panu dom negocjanta Warnera?
— Warnera? — powtórzył Jerzy, a mniemana odwaga jego opuściła go do szczętu.
— Mam kilka weksli na ten dom — odpowiedział hrabia Leon, zarzucając szkocki szal na ramię.
Jerzy przyszedł do siebie. Podejrzenia jego poczęły upadać. Mimo to nie mógł się pozbyć pewnej obawy, jaką czuł przed tym człowiekiem, a nie miał dosyć siły, aby się od niego oderwać. Kilka słów konwencjonalnej grzeczności i podziękowania nie uwolniło go bynajmniej od tego zagadkowego demona, który z każdą chwilą zdawał się brać górę nad nieszczęśliwym marzycielem.
Rad nie rad musiał przystać na propozycję hrabiego, począł jednak w głowie układać plany, jakiemi drogami oddali się w mieście od siwego towarzysza, aby w zupełnej tajemnicy wykonać zlecenie panny Janiny.
W tej chwili odkrząknął ktoś silnie za drzwiami. W progu ukazała się mała, czarna fajeczka, a za nią uśmiechająca się twarz poczciwego majora.
— A! pan major! — krzyknął uradowany Jerzy, widząc w przybyłym swego sprzymierzeńca.
Ujrzawszy hrabiego Leona, zmięszał się trochę poczciwy weteran i dosyć niezgrabnie ukrył jakieś opieczętowane pismo za szerokie kresy białego kapelusza.
Po wzajemnem przywitaniu, rzekł major, ukrywając starannie pismo za kapeluszem:
— Mając rano interesik do miasta, wstąpiłem do pana, aby mu najprzód dzień dobry powiedzieć, a potem po wczorajszem zebraniu zapytać coś de politicis. Pan hrabia zapewne wiele nowości przywiózł ze sobą.
— Polityka według mnie — odparł hrabia — jest to najniewdzięczniejsza zabawka. Przy końcu gry okazuje się, żeśmy nic a nic nie wiedzieli!
— A przecież z dzisiejszych słów ministra angielskiego można wnosić na blizką jakąś zmianę...
— To są frazesy, panie majorze, i nic więcej.
— Pan, jak widzę, masz dziwną missję odbierania wszelkich złudzeń — wtrącił Jerzy, zbliżając się do swego sprzymierzeńca.
— Ach, złudzenia! złudzenia są naszą chorobą narodową — odparł krótko hrabia Leon.
— Zdaje mi się, że dzisiejszy stosunek Francji z Hiszpanią nie jest bynajmniej złudzeniem, z którego można sobie wróżyć korzystną zmianę... — wtrącił nieśmiało major.
— To pewnie mówi jakaś gazeta w interesie akcjonarjuszów przedsiębiorstwa, którego akcje dostała od niego al pari — odparł hrabia Leon.
— Czy i tu interes? — zapytał z uśmiechem Jerzy.
— Jeżeli kto zechce się przekonać o wartości gazet politycznych — mówił dalej hrabia Leon — niech tylko weźmie jeden z ubiegłych roczników do ręki i naraz go przeczyta. Z ostatnią kartką przyjdzie do przekonania, że wszystko to, co przeczytał, było nieprawdą, przypuszczeniem, czczem gadulstwem, niedorzeczności ą, wyjąwszy drobne anegdotki i ogisy uroczystości dworskich, które urządzają się dla oka publiki.
Poczciwy major zamilkł, patrząc ukradkiem na pismo pod kapeluszem. Stary, napoleoński żołnierz, przyzwyczajony był do tego, że w obec dzisiejszego położenia często mu milczeć przyszło. Jego poczciwe serce nie mogło sobie odmówić owych niewinnych złudzeń, które od dawna stały się potrzebą jego życia. A może miały przytem inny jeszcze grunt. Ludzie przygnieceni niepowodzeniem, którym urywa się w ręku wszystko, za cokolwiek chwycą, ratując się, radzi wierzą w najśmielsze przypuszczenia, zarzucając w nie ostatnią swoją kotwicę.
Idąc w pomoc swemu sprzymierzeńcowi, rzekł Jerzy:
— Złudzenia podobne i wyczekiwania z dnia na dzień jakich zmian pożądanych, mają wprawdzie szkodliwą swoją stronę. Znamionują one ludzi słabych i bezczynnych, którzy od bożego zmiłowania — wszystkiego wyglądają. Przy tem dolce far niente tracą powoli grunt, na którym stoją, zaniedbują swoich obowiązków, a gdy przez to upadają, narzekają na złe czasy i fatalność nieubłaganą. Ale z drugiej strony wyzuć się z wszelkiego uczucia... zakreślić w koło siebie małe kółko, dokąd sięgają promienie wypływającego z nas egoizmu...
Hrabia Leon przerwał głośnym śmiechem mówiącemu, a podając majorowi rękę, rzekł szczerze i otwarcie:
— W panu Jerzym widzę talent kaznodziejski i wszechnicę niemiecką. Poddaję się na łaskę lub niełaskę. Za przyjazdem moim będę się starał zasłużyć sobie na łaskę u pana majora, chociaż teraz w niełasce odjeżdżam. Przywiozę z sobą wszystkie dzienniki niemieckie i będziemy politykować.
Major był jeszcze pod dziwnie smutnem wrażeniem, jakie na niego wywarła obrona Jerzego. To «dolce far niente» dotknęło go w jakąś utajoną ranę, chociaż w całej okolicy uchodził za najpracowitszego gospodarza. Wesoła przemowa hrabiego nie mogła go rozweselić. Szczerze jednak i serdecznie uścisnął podaną rękę i wynurzył swą radość, jaką mieć będą Czarnowody z odwiedzin hrabiego Leona.
Jerzy przypatrywał się temu uściskowi z wyrazem cierpkiej ironji.
Podczas gdy hrabia Leon szkockim szalem szyję sobie okręcał, dla ochronienia się od wilgotnej mgły porannej, przystąpił major do Jerzego, a wziąwszy go za rękę, zaprowadził do okna.
— Prosiłbym łaski pana — rzekł nieśmiałym i wzruszonym głosem, wyjmując z pod kapelusza opieczętowany pakiecik.
Jerzy rzucił okiem na pakiet i przeczytał napis: «Do kassy wdów.» Był to instytut, w którym dawniej zaciągała pożyczka szlachta wielkopolska.
— Ten pakiecik zechcesz pan oddać Warnerowi — mówił dalej major, a na twarz jego wystąpił rumieniec.
— «Do kassy wdów» — przeczytał Jerzy.
— Nie jest to mój dług — pochwycił prędko major — to coś z dawniejszych czasów — dodał nieśmiało, spuściwszy oczy w ziemię.
Jerzy schował szybko pakiet, aby przerwać majorowi dalsze tłumaczenie się, a zbliżywszy się do biórka, wyjął futeralik z pistoletami, który przed hrabią starał się ukryć.
Ale szczególny ten człowiek musiał spostrzedz zamiary Jerzego, bo zwróciwszy się nagle do niego, wziął mu z rąk futeralik, a oglądnąwszy pistolety, rzekł z największą obojętnością:
— Nie obciążaj pan tem niezgrabnem żelaziwem fajetona. Mam z sobą dwie pary angielskich pistoletów, które panu każdego razu ofiaruję, jeźli tego potrzeba będzie.
Jerzy nie mógł już sobie wytłumaczyć tego dziwnego człowieka, który w oka mgnieniu za pasma wszystkich jego myśli zdawał się chwytać. Mimo wszelkiej obawy, jaką miał przed nim, nie miał siły oprzeć się temu niewidzialnemu arkanowi, który wraz z kółkami dymu na jego szyję był zarzucił.
Z dziwnem przeczuciem, lecz oraz z rezygnacją największego nieszczęścia, jakieby spotkać go mogło, wsiadł do fajetonu jak w błędną łódkę, którą fale morza gdzieś unoszą!

Major smutny i zamyślony, szedł ulicą podzamczą, trzymając machinalnie w ustach fajeczkę, która mu dawno już była zagasła.



Jeszcze turkot fajetonu, uwożącego obu naszych bohaterów do pogranicznej niemieckiej prowincji, rozlegał się między staremi domami ulicy podzamczej, gdy stary Mietlica z koszem w ręku wyszedł zadyszany z pobocznej ulicy i ocierając pot z czoła, rzekł do siebie:
— Tam do kata! Żebym był o kilka minut wcześniej przyszedł, to bym go jeszcze był zastał! O! widziałem go dobrze z daleka. Siedział na koźle i uśmiechał się. Pewnie by mnie co powiedział o sobie i o swoim panu. A byłoby co słuchać, mój Boże! Cały świat zjechali, mówi pan major. A pani majorowa aż drży z ciekawości, gdy o nim kto mówi. Tam do kata! Kilka minut wcześniej, a daję gardło, że pojutrze byłby już na folwarku i gwarzyłoby się...!
Tak mówił do siebie stary wachmistrz, wracając nazad drogą, którą przyszedł. Na ulicy powoli otwierały się sklepy, tu i owdzie wychyliła się z okna głowa, obserwująca dzisiejszą pogodę, a stary ekonom uważał pilnie, czy na tej głowie nie było białej szlafmycy. W takim razie uchylał czapki, mówiąc: «pochwalony», i tak jakoś szczęśliwie mu się powodziło, że zawsze trafił na swego i na katolika.
Wreszcie przeszedł koło sklepu z złotą wystawą. Kupiec stał właśnie we drzwiach, w okrągłej, aksamitnej czapeczce, uśmiechał się do niego i gładził ręką po tłustym brzuchu. Ekonom przeszedł koło niego, nie uchyliwszy czapki. A uczynił to z afektu dla swego przyjaciela, który tego człowieka znieść nie mógł.
Naprzeciwko stał mały domek zegarmistrza. Smutno jakoś wyglądał, a nawet zdawało się, że czuwająca nad drzwiami Opatrzność boska zmróżyła tą razą wielką swoją źrenicę. Zapukał do drzwi — nikt się nie ozwał. Przyłożył do szpary usta i zawołał! Grzanku! — ale Grzanka nic nie odpowiedział. Tylko stuk zegarów dochodził do jego ucha, między któremi wyraźnie słyszał burmistrza i Paliwodę.
Nie mogąc się nikogo dowołać, obszedł dom na około i tylną furtką wlazł ostrożnie do sieni. W komorze na pół ciemnej między trzaskami siedział Grzanka i strugał jakąś żabkę.
— To wy, miłościwy Panje — zawołał z radością Kaszub — ja bo myślał, że znowu ten człowiek, o którym tak nie dobrze mówił pan Wojna.
Ekonom postawił na ziemi koszyk z wiktuałami, które był dla Grzanki przyniósł, a oglądnąwszy się po komorze, zapytał:
— Albo on tutaj był? I czegóż chciał?
Grzanka odłożył na bok swoje narzędzia, a wziąwszy Mietlicę za rękę, wyprowadził go do sieni z wielką ostrożnością. Tu ukazał mu we drzwiach mały otwór, przez który można było widzieć na ulicę, i opowiedział mu w — krótkości, jakim sposobem ten otwór powstał. Mówił mu, że przyszedłszy do tego domu, myślał ciągle o tym złym sąsiedzie, przed którym ostrzegał go zegarmistrz. Pół dnia siedział cicho i nawet ani zakaszlał, aby nikt go nie usłyszał. Ale potem pomyślał, że djabeł dla tego straszny, że nikt go nie widzi, i zaczął przemyśliwać, jakimby sposobem mógł widzieć tego złego sąsiada. Zresztą i nudziło się mu trochę i tak częścią z ciekawości, częścią z nudoty wydłubał tę dziurkę. Ale otóż nowa przybyła pokusa. Sąsiad wprawdzie wyglądał na jakiegoś złego człowieka, a nawet tak samo uśmiechał się i po brzuchu gładził, jak to Wojna mówił, ale w sklepie jego było tyle ładnych rzeczy, że oczu od nich oderwać nie mógł. Był tam Fryc stary w trój graniastym kapeluszu, był jakiś opasły Niemiec, który zawsze język wystawiał, gdy go kto ruszył; było kilku huzarów z trupiemi głowami na kołpakach, chociaż ich do nogi wycięto w wojnie napoleońskiej. Widział tam także ptaki, barany, woły i krowy!...
— Otóż pomyślałem sobie — mówił dalej Grzanka — wyjdę na miasto tylną furtką, kupię klocek drzewa, a przypatrzywszy się w sklepie tym ładnym rzeczom, będę próbował, może i ja takie zrobię.
— Tam do kata — mruknął ekonom, który zaczynał już wierzyć w przeczucie swego przyjaciela — tam do kata, nie trzeba było wychodzić.
Miłościwy panje, bieda nie chodzi po lasach, ale po ludziach. Otóż wyszedłem, kupiłem klocek drzewa, a wracając, długo przypatrywałem się Frycowi i huzarom. Na szczęście nawet nie było kupca, a ja myślałem, że wszystko dobrze pójdzie.
— A tymczasem niedowiarek był ukryty.
— Już tego nie wiem. Ale zaledwie do domu przyszedłem i klocek rozłupać chciałem, w tem słyszę, że ktoś puka do drzwi. Wyjrzałem ostrożnie tą dziurką i obaczyłem, że kilku panów stało przed drzwiami. Nie ozwałem się, choć oni kilka razy zapukali. Z tego, co mówili, poznałem, że między nimi był burmistrz, a przy nim stał ten kupiec. Strach mnie wziął, lecz się nie ozwałem słowem.
— Tam do kata! — zawołał ekonom i potargał wąsa.
— Oni tymczasem obeszli dom do koła, popukali po ścianach, pozaglądali do okien i słyszałem jak burmistrz mówił, że ten dom trzeba rozwalić.
— Rozwalić! — krzyknął Mietlica i ugryzł kawałek wąsa.
— Tak, miłościwy panje, rozwalić. Powiedział burmistrz, że ta stara klatka tylko szpeci ulicę. A kupiec na to, że Wojna nie ma pieniędzy, aby nowy wymurował, tylko ma długi. Więc niech burmistrz każe to pruchno oszacować, a on zakupi ten plac i wystawi kamienicę.
Ekonom postawił wąsy do góry jak odyniec kły swoje do napastnika i zawołał:
— Ho, ho, mospanie! już to domu nikomu wziąść nie mogą, choćby był najbiedniejszy! Do kata!...
Grzanka przypisał sobie całe to nieszczęście i zasmucił się jeszcze bardziej, gdy Mietlica nie pożegnawszy się z nim, jak to zawsze zwykł czynić, wziął próżny kosz i mocno zamyślony wyszedł przez furtkę. Będąc na ulicy, spojrzał raz jeszcze na ów dobrze mu znajomy ganek, na którym nie jeden wieczór w dniu świątecznym przegawędził z swoim przyjacielem, spojrzał na wiszącą u góry Opatrzność boską i zdawało mu się, że to opiekuńcze oko zalało się dzisiaj łzami nad losem biednego zegarmistrza. A to tylko z jego oczu wypłynęły dwie łzy i zawisły na siwych wąsach. Widu zawył przeraźliwie, a stary ekonom obrócił się i przyspieszył kroku.
— Na końcu ulicy, przy małym wózku, czekał już na niego major.
— Proszę pana majora — rzekł Mietlica z należytą subordynacją — czy mogą komu wziąść jego majątek?
— Jeźli jest jego własny, to nie mogą — odpowiedział major, patrząc dziwnie na ekonoma.
— Nawet choćby miał długi? — dodał Mietlica nieco ciszej.
— Wtedy mogą — rzekł major, a na poczciwą twarz jego wystąpił rumieniec.
Z jakiemś dziwnem uczuciem wypatrzył się na ekonoma. W oczach jego malowała się trwoga i przerażenie, ale Mietlica już nic nie widział. Odkąsiwszy kawałek wąsa, potrącił babę, która na targ spieszyła, i wskoczył na kozioł z takim zamachem, że omal go nie przesadził.

Smutno potoczył się wózek drogą do Czarnowód.



II.

Podczas gdy mniemany mieszczanina nieprzyjaciel opukiwał dom jego, jak spruchniałą trumnę nieboszczyka i w duchu układa! koszta nowej, murowanej kamienicy, szedł tenże prostą drogą do miasta pogranicznej, niemieckiej prowincji, nie myśląc wcale o tem, że tam ktoś na jego ubogi domek nastaje, poruczony opiece Kaszuba i jedynej biednych orędowniczce: Opatrzności boskiej. Własne jego mienie nie obchodziło go wiele w tej chwili. Biedny zegarmistrz może po raz pierwszy w życiu oderwał się od towarzystwa starych swoich zegarów, oderwał się od arcydzieła swego praojca, nad które nie było mu nic milszego na świecie.
Utrata powierzonej mu szkatułki, o której treści najrozmaitsze powziął wyobrażenia, i święty obowiązek wydarcia jej z rąk cudzych, zmusiła go do tego ważnego kroku. Bez tego wydarzenia nie ruszyłby się po za kopce Dąbczyna, gdzie już dla niego zaczynała się obczyzna.
Z razu postanowił sobie przejść przez tę przestrzeń, która go od miasta prowincji niemieckiej oddzielała, z zamkniętemi oczyma, aby się nie nabawić jakiego grzechu. Ale jakoś nie powiodło mu się to postanowienie. Wyszedłby bowiem po za kopce Dąbczyna, zdawało się zegarmistrzowi, że nagle horyzont jego myśli wraz z horyzontem ziemi zaczął się rozszerzać. Przed nim było jakoś dalej i szerzej, a pod trójgraniastą czapką poczęły się dziwne wylęgać myśli. Mieszczanin poczuł się turystą, który podróżując, wszystko obaczyć musi i o wszystkiem potem opowiedzieć staremu ekonomowi.
Otóż idąc bitym gościńcem, patrzał przed siebie i w koło siebie, robiąc sobie w — duchu różne uwagi. Zaraz za Dąbczynem miał dziwne zdarzenie. Wstąpiwszy do karczmy, zastał tam chłopów z różnych stron, którzy gdzieś z targu powracali. Siadł w kącie i począł się przysłuchiwać ich rozmowom. Jedni mówili po polsku, drudzy po niemiecku, a byli znowu i tacy, co te dwa języki jak najdziwaczniej mięszali.
Wybrawszy sobie staruszka, którego twarz najlepiej do smaku mu przypadła, zbliżył się do niego, a częstując go swoją szklanką, rzekł z ciekawością turysty:
— Proszę was, co to są za ludzie?
Staruszek obejrzał mieszczanina od stóp do głowy, przeszedł z uwagą wszystkie pętlice na jego granatowej czarmarce i coś z nieufnością zatrzymał się na czapce trójgraniastej. Ale w siwych oczach Wojny było tyle poczciwości, że nadpiwszy jego szklankę, odpowiedział:
— To ludzie z moich stron, z nad Noteci.
— Czemuż jedni mówią tak, a inni owak? — To wszyscy Polacy.
— Polacy! — zawołał z zadziwieniem Wojna.
— Ot tamci, co siedzą przy samym szynkwasie i mówią po niemiecku, to są z Wojciechowa. Dawny ich dziedzic sprzedał wieś fabrykantowi z Szlązka, a odtąd nazywa się ta wieś «Witzehof», a ludzie przeszli na niemieckie.
Mieszczanin posunął czapkę na głowie i zanotował sobie w duszy: Gdybym miał wieś, nigdybym jej nie sprzedał obcemu.
— A ci, co tak mieszają różne języki? — zapytał znowu staruszka.
— Ci są z Brodny — odpowiedział stary — którą trzyma w posesji już dziesięć lat jakiś handlarz z brandeburskiego. Dziedzic tej wsi mieszka gdzieś za granicą.
— Jak się to stało, że oni tak mówią?
— Musicie wiedzieć, że u nas każdy obcy posesor przyprowadza z sobą swoich parobków, nadzorców, pisarzy i swoje dziewki do roboty. Otóż chłopi słyszą ich zawsze szwargocących innym językiem, a że często tamci nas dobrze nie rozumieją, więc tem sobie pomagają, że jedno słowo tak, a drugie owak powiedzą. I ztąd to przyzwyczajają się nasi do tej mięszaniny, że ich potem poczciwy katolik i zrozumieć nie może. A gdy długo taka posesja potrwa, to zupełnie swego zapomną.
Zegarmistrz posunął się na stołku, rozlał piwo, a mażąc palcem po stole, myślał sobie pod czapką trójgraniastą: Gdybym miał wieś, nigdybym jej nie wypuszczał obcemu w posesję, bo to jest herezja i obraza boska.
Pożegnawszy staruszka, wybiegł z karczmy, bo mu tam jakoś było markotno. Przed karczmą stał wóz chłopski, który jakkolwiek był pomalowany na niebiesko, a nawet okucie na sztelwadze miał karbowane w różne zygzaki, jednak coś strasznie pachnął polskim chłopem, bo na kołach miał błoto z przeszłej Wielkanocy. Na wozie siedziała blada kobieta, a chociaż była ubrana w cyc i perkal, wprawne jednak oko mieszczanina odkryło w niej po jej dużych koralach na szyi i włosach nieco rozmierzwionych, że to jakaś polska kobieta. Tylko mąż jej był już kompletnym Niemcem z Pomorza, w siwym spencerku i okrągłym, cylindrowym kapeluszu.
Długo patrzył zegarmistrz na tę zagadkową parę małżeńską, ale nie miał jakoś odwagi zaczepić. Obszedł wóz kilka razy, przemówił coś do dereszowatej kobyły, którą głową wstrzęsła, że go nie rozumie. Ale chłop pomorzański zrozumiał go doskonale, przystąpił do niego, a pozdrowiwszy katolickim obyczajem Pana Boga, rzeki do niego.
— Czy wy z Polski?
— Z Polski, a wy? — zapytał ucieszony turysta.
— Ja z Prus — odpowiedział chłop.
— Z Prus — powtórzył smutno mieszczanin.
— A czy wy katolik? — zapytał po chwili.
— Nie, ewangielik — odpowiedział Pomorzanin.
— Lut.... ewangielik — powtórzył Wojna w samo ucho dereszowatej kobyły.
— A jest tam ksiądz proboszcz w Dąbczynie? — pytał znowu chłop.
— A na co wam księdza proboszcza? — odburknął Wojna, żałując w duchu, że się dał z niedowiarkiem w rozmowę.
— Moja żona od kilku lat chora, to chciałbym nająć kilka mszy świętych na jej intencję!
— Mszy świętych! — krzyknął Wojna, aż się kobyła przestraszyła — wszak wam nie trzeba kościoła, macie bethaus i pastora!
— Pastor u nas nie ma takiej władzy jak ksiądz.
— A co wam do księdza! wszak wy ewangielik.
— Ja ewangielik-katolik — odpowiedział spokojnie chłop pruski.
— Ewangielik-katolik! — krzyknął zegarmistrz.
— Tak, bo myśmy wszyscy byli pierwej katolikami, a teraz jesteśmy jeszcze do tego ewangielikami. Tak nam to dawniej wytłumaczył burmistrz z Westfelde.
Mieszczanin przeżegnał się krzyżem świętym od takiego dziwoląga, który jest ewangielikiem-katolikiem, i drapnął dalej krokiem przyspieszonym. Uszedłszy jednak jakie dwoje staj pola, poczuł z niemałem zadziwieniem, że pod czapką trójgraniastą rodzi mu się jakaś myśl szczególna. Nie była ona wcale tak strasznie mądra, jak Minerwa Jowisza, ale była prosta i prawdziwa. I zanotował ją sobie dobrze mieszczański turysta w ten sposób: Wiara wiernego katolika jest to jak marmur: można ją różnie zamalować, ale tylko draśnij, a obaczysz, że pod spodem kamień, gdyby nawet stu burmistrzów temu przeczyło. Chłop z Prus wschodnich jest katolik mimo bethausu, pastora i burmistrza, za co niech będzie Imię boskie błogosławione na wieki wieków amen.
Zrodziwszy tę myśl pocieszającą, zachwycił się samym sobą biedny mieszczanin, wyrósł na kilka cali w górę i z taką dumą stąpał po bitym, pruskim gościńcu, jakby zwycięzcą wchodził w bramy nieprzyjaciela. Kilka podróżnych śmiało potrącił, furmanowi nie ustąpił się z drogi mimo olbrzymiego dzwonka, który nieustannie przy dyszlu dzwonił, i pragnął z całego serca zdybać się z tą piekielną maszyną, która bezbożnych ludzi piorunem na różne strony świata rozwozi.
Tymczasem nadeszła pora obiadu i wypoczynku. Mieszczanin usiadł pod drzewem, wyjął z torby chleba i spory kawał szynki, który mu ekonom na drogę do kieszeni wtrącił, a przeżegnawszy te dary boże, spożywał je z takim apetytem, z jakim niegdyś rycerz krzyżacki odbywał ucztę na ziemi nieprzyjacielskiej.
Posiliwszy tym sposobem ciało i ducha, po krótkim odpoczynku wstał zegarmistrz, a poczuwszy się zdolnym do wyrobienia jakiejś myśli niepospolitej, zaczął się znowu w koło siebie oglądać. Był to już kraj wcale inny. Białe, schludne domki bielały się na zielonym kobiercu, jak grudki rozsypanego sera. Ziemia dobrze uprawna wyglądała jak ogród, owocowe drzewa ocieniały każdą zagrodę. I wspomniał sobie na biedne chatki polskiego ludu, na stare, na pół rozwalone dwory szlachty i nędzne budynki gospodarskie, i rzekł w duchu do siebie: «Ten lud pracowity i zamożny. Gdyby tylko mówił po polsku i był katolickim, wcaleby nie źle wyglądał.» I tak idąc przez taką wioskę, wstąpił do jednego białego domku i prosił o wodę. Pyzata gospodyni z tłustemi, czerwonemi rękami wykrzywiła do niego twarz bez zębów i groźnym gestem wskazała na karczmę. Mieszczanin wyszedł za bramę, otrzepał proch z butów i zanotowaną w pamięci sentencję odmienił w ten sposób: Ten lud pracowity i zamożny, ale nie mówi po polsku i nie jest katolickim. Nie ma serca i nie zna, co to gościnność. Nie dziw, że ma białe domy. Żyje tylko dla brzucha i grosza. Kobiety są brzydkie i bez zębów.
Dalej na lewo widział ładne folwarki. To «hubiarze», mający zazwyczaj podwójny grunt chłopski. Jest tam porządek i dobre gospodarstwo. Pracują wszyscy, żona i dzieci, nie tak jak u szlachty polskiej, gdzie pani musi mieć zaraz ekwipaż i fraucymer. Tak i tym podobnie myślał zrazu zegarmistrz dąbczyński; ale gdy bliżej w te «huby» zajrzał, zanotował sobie pod czapką trójgraniastą następującą sentencję: «Hubiarz» jest wprawdzie stworzony na podobieństwo boskie. Ma nos i dwoje oczu, parę nóg i dziesięć palców. Ale «hubiarz» ma kurzą ślepotę jak każdy kolonista: po za kopce swojej «huby» dalej światu nie widzi. Mc go tam nie obchodzi, a gdy się go zapytasz, czy pójdzie na wojnę, aby kraj bronić, to ci odpowie, że płaci regularnie podatek. Wątpię nawet, aby miał duszę, chociaż i tak, gdyby ją miał, byłaby skazaną do piekła, jak dusza każdego niedowiarka.

Takie i tym podobne notatki układał sobie mieszczanin pod czapką trójgraniastą, aby mieć je gotowe, gdy się zejdzie z starym ekonomem. Nie przeczuwał biedny, że właśnie w tej chwili mniemany jego nieprzyjaciel pukał do starych ścian jego domku, namawiając burmistrza, aby je rozwalić kazał. Takie to dziwne figle nieraz los nam płata.
Obaczywszy wcześnie przed sobą miasto niemieckie, przeżegnał się polski mieszczanin na intencję rychłego wyszukania Linka i odebrania z rąk jego ukradzionej szkatułki. I śmiało i z odwagą wszedł w mury miasta jak człowiek mający czyste sumienie i Boga w sercu, a patrząc po wysokich oknach kamienic, nie zważał wcale, że właśnie koło niego przejechał fajeton z Dąbczyna, a tam z pobocznej ulicy wyszedł człowiek o rudych bakenbardach, niosąc pod pachą jakiś starannie owinięty pakiet.



Już to odwieczna jest prawda, że to czego w oddali szukamy, najczęściej tak blizko nas leży, żebyśmy je ręką uchwycić mogli. Ale temu sprzeciwia się znowu odwieczne prawo, które chce, aby ludzie jak najdalszą drogą szli do celów swoich, bo inaczej znudziłoby ich długie życie. Zegarmistrz potrzebował tylko mocno gwizdnąć i rękę wystawić, a niezawodnie chwyciłby Linka, lub za szkatułkę, jeżeliby mu na niej więcej, niżeli na Linku zależało. Ale snać przeznaczenie było takie, które go dalszą drogą miało zaprowadzić do domu ajenta, a jeszcze dalszą do upragnionej szkatułki.
Tymczasem ów człowiek o rudych bakenbardach, w białym, połamanym kapeluszu, trzymając w ustach rozmokłe cygaro, przeszedł przez sam środek głównej ulicy, prawie po pod sam nos zegarmistrza, i poszedł dalej wązką, boczną uliczką. Obaj nie spostrzegli siebie wzajem, chociaż drogi ich żywota tak się już z sobą poplątały, że jedna drugą przeciąć zagrażała.
Ajent miał przed sobą jeszcze spory kawał do swego mieszkania, ale na twarzy jego, czerwieńszej jak zwykle, nie było wcale widać ani znużenia, ani tęsknoty do rodzinnego ogniska. On zdawał się dzisiaj nieść w sobie albo z sobą całe szczęście swoje. Twarz jego uśmiechała się nieustannie, oczy mrużyły się w jakiejś nieodgadnionej ekstazie, i tak z całego świata, co go otaczał, niczego dzisiaj nie pragnął, że patrząc w słup przed siebie, na nic nie zważał, na nic się nie popatrzył. Tylko coraz mocniej gniótł pod pachą szkatułkę, jak rękę dozgonnego przyjaciela, który go uszczęśliwia na całe życie.
Tak szedł szczęśliwy ajent krokiem nieco chwiejnym przeszło godzinę, aż wreszcie wlazł w wązką i brudną uliczkę, w której już dalej ani kroku zrobić nie można było. To go wyrwało z jego marzeń szczęśliwych; zadarł do góry głowę, przeglądnął szereg wysokich kamienic i dziwił się nie mało, jakim sposobem stanął u celu swojej podróży.
Wszedł do ciemnej, wilgotnej sieni i począł się drapać po schodach. Długo trwała ta nowa podróż jego w wyższe sfery ubóstwa i nędzy, aż wreszcie rozwidniło się przed jego oczyma, gdy stanął na czwartym piętrze, tuż pod samym dachem. Na tem piętrze były tylko jedne drzwi stare, spróchniałe. Przez liczne szpary biło światło z wewnątrz na kurytarz. Wszędzie było głucho i cicho. Ajent roztworzył drzwi z trzaskiem, aż się próchno posypało i z dobrą fantazją wszedł do izdebki.
W izdebce było największe ubóstwo. Czarny stolik stał pod oknami, zarzucony jakiemiś papierami; kilka połamanych stołków, dwa łóżka i stary, papierowy parawan, były to prawic wszystkie sprzęty tego ubogiego poddasza. Przy progu stała jeszcze konewka z wodą, koło niej stary, blaszany samowar, a nad kominkiem stała gruba flaszka z jakimś płynem przezroczystym.
Koło okna siedziała już niemłoda kobieta. Blada, nędzna, w ubogim ubiorze, trzymała w ręku jakąś szmatę i szyła.
— Katy! Katy! — krzyknął ajent, stawiając szkatułkę ostrożnie na stole — ty nie wiesz o niczem, siedzisz tutaj i szmaty łatasz, a ja mogę mieć teraz kapotrok za czterdzieści talarów, długi, po kostki, jak panowie noszą, kapelusz à la Gibus za cztery talary, pantalony za ośm, a westę za trzy... rozumiesz Katy?...
Blada kobieta odłożyła na bok jakąś brudną szmatę, a podparłszy ręką głowę, rzekła z uśmiechem bolesnym:
— Cóż ci to, Wilhelmie?
Link na to nic nie odpowiedział, tylko poszedł do kominka i z grubej flaszki sporo pociągnął. Kobieta westchnęła.
— Kapotrok, Gibus, pantalony, westa, wszystko jest tutaj — rzekł po chwili, przykładając z pieszczotą ręce do szkatułki.
— Cóż to masz? — zapytała kobieta.
— Co mam?... puszkę Fortuny, w której jest wszystko, co sobie zamarzyć możesz. Cztery pokoje, meble orzechowe, zwierciadła, suknia grodenapłowa, wszystko... rozumiesz? wszystko!...
Kobieta wypatrzyła się zdziwiona na ajenta, który znowu do kominka poszedł.
— Wszystko jest, Katy, wszystko — mówił dalej, oblizując otwór flaszki — tylko jednej rzeczy tam nie ma — dodał z strasznym wyrazem na twarzy — a to jest tylko tutaj w tej flaszce.
Łzy stanęły w oczach kobiety. Wzięła napowrót szmatę do ręki i chciała szyć dalej. Snać nie po raz pierwszy słyszała ajenta w ten sposób rozmawiającego. Ale na igłę upadły łzy, w oczach jej zaciemniło się.
Tymczasem z zaczerwienionemi już policzkami usiadł ajent przy stoliku i z twarzą dziwnie wykrzywioną rzekł do siebie:
— No, trzeba jeszcze raz to wszystko dobrze przejrzeć.
Kobieta z dziwnym niepokojem śledziła wszystkie jego ruchy. Ajent otworzył szkatułkę i począł przeglądać różne papiery. Twarz jego krzywiła się w miarę uczuć, jakich podczas tej manipulacji doznawał. I mruczał chwilami do siebie:
— Hm! to jak czyste złoto. Od pierwszej aż do ostatniej instancji można wygrać... Warner może nową dziurę wybić w zamku Dąbczyńskim... tylko przysięga... ba, przysięga... patent z roku 1823... a to... Saperment... to Linku może cię na nogi postawić... będziesz porządnym człowiekiem, pójdziesz do kasyna... Nie... Oto Warner grubo za to da... hoho!... grubo dać może... Panna Janina ładna panna... hm! a gdyby krzyż, Linku?...
Rzekłszy to, schował papiery, zamknął szkatułkę, a wstawszy od stołu, począł się przechadzać. Zdawało się, że biedny ajent nagle rozkochał się w swoich krzywych nogach. Tak się im bowiem przypatrywał, stawiając je z wielką siłą po podłodze, tak je na wszystkie strony oryginał i oglądał, jakby je miał wysłać na wystawę londyńską. Kobieta patrzyła za nim z jakąś trwogą.
Więcej jak pół godziny trwały te dziwnie egzercycja ajenta. Zdaje się, że w tym czasie przechodził różne koleje życia. Miał najprzód kapotrok bronzowego koloru, kapelusz à la Gibus, jak go nazywał, westę w czerwone kwiaty i pantalony za ośm talarów. Potem zdawało się mu, że jest porządnym człowiekiem, że chodzi do kasyna Reubundu[1], czyta gazety, gra w bilard i w karty, pali cygaro... To znowu podniósł pierś, na której był krzyż zasługi, a w kieszeni patent na ładną pensyjkę... Tu znowu zmienił nagle krok, jakby wszedł na woskowaną posadzkę czterech pokoi z meblami orzechowemi... Jego Katy była w sukni grodenaplowej, była tłusta i czerwona, jak każda kobieta, której na tym padole płaczu dobrze się powodzi; a on zaczesywał ogromne bakenbardy à l'Albert szyldkretowym grzebykiem, pił poncz i herbatę ze śmietanką...
Tutaj prysła wyciągniona struna marzeń, a ajent czem prędzej pospieszył do kominka, aby się likworem zakropić. Na twarz jego wystąpiły trędy, oko zalało się białą flegmą. Z różnych kolei życia powrócił do swojej ubogiej izdebki i do brzydkiej, brudnej, jak mu się teraz wydawało, Katy.
— Widzisz — zawołał, machając ręką po przed oczy, jakby odpędzał cisnące się do niego widma — w tej szkatułce wszystko jest, czego dusza zapragnie, tylko jednej rzeczy brakuje... a ta jest tylko tam... widzisz tam! — dodał, wskazując na flaszkę nad kominkiem.
— Mógłbym być porządnym człowiekiem — mówił dalej smutno — gdybym nie był tego głupstwa popełnił!
— Co za głupstwo? — zapytała kobieta.
— Już to pierwsze głupstwo, żem się z tobą ożenił — krzyknął ajent i uderzył w stół pięścią, a usta jego zapieniły się.
Kobieta westchnęła i szyła dalej.
— Gdyby nie ty, byłbym dzisiaj porządnym piwowarem, byłbym gruby jak beczka piwa. A tak poszedłem za tobą do tej przeklętej Galicji i aby zarobić na kawałek chleba, musiałem chłopom supliki pisać. Walałem się po wsiach i karczmach, jadłem i piłem z chłopami, cóż więc dziwnego, i że potem razem z nimi...
Kobieta wzdrygnęła się. załamała ręce i krzyknęła:
— Na miłość Boga, Wilhelmie!...
— Na miłość Boga... Prawda, ja kocham Boga, bo on daje różne sposoby na to, gdy człowieka robak jaki wierci...
Mówiąc to, zbliżył się do kominka i mocniej niżeli kiedykolwiek pociągnął z flaszki.
— Widzisz — mówił — w tej oto szkatułce jest wszystko, co chcesz, ale nie ma tego, co w tej flaszce... Pieniądze?... cóż są pieniądze? Są one wszystkiem, Katy, wszystkiem. Tak świat mówi. Masz pieniądze, masz rozum, masz charakter, szlachetność, urodę — wszystko masz. Ale jeśli tu co brakuje — ajent wskazał na lewą stronę piersi — to za nic pieniądze! Tylko to, Katy, to — i poszedł znowu do kominka.
— Mógłbym być porządnym człowiekiem, mieć tutaj — naprzeciw drugiego guzika u góry — piękny, ładny krzyż, mógłbym pójść do kasyna, grać w bilard i czytać gazety... Ale cóż z tego, zawsze coś braknie, zawsze... — I znowu pociągnął flaszki.
Kilka chwil stał teraz nieruchomy na środku izdebki. Drżał cały, na jego czoło wystąpił pot kroplisty. Posunął kilka razy ręką po oczach, jakby je chciał przetrzeć i snujące się przed niemi mgły rozproszyć. I jakoś mu się to udało. Uspokoił się nieco, otarł pot i znowu począł się po izdebce przechadzać.
— Hm! — mówił znowu do siebie, patrząc z ukosa na szkatułkę — mógłbym być teraz porządnym człowiekiem, dostałbym urząd jaki przy cuchthauzie, lub przy kryminale, a wtedy łapałbym złodziei i oszustów, że aż miło! Rozumiesz, Katy, złodziejów, oszustów, łotrów i tym podobnych. A pewnie znalazłbym ich wszędzie! Znalazłbym ich tam, gdzie ich dzisiaj bynajmniej nie szukają!... Brrr... Katy, jabym ich wszędzie wynalazł! Najprzód Warner...
— Na miłość Boga, Wilhelmie! — krzyknęła kobieta — nie mów tego, jak kto usłyszy... Wszak masz chleb od niego...
— Chleb? prawda, mam chleb, gorzki, kwaśny, suchy chleb, a on zjada pieczone gołąbki i jest zdrów i wesół... Ja mu wyciągam pieczone kasztany z ognia, a on je zjada, śmieje się i zjada... A przecież on nie mało ludzi pozabijał!..
— Pozabijał! — zawołała kobieta, załamując ręce.
— Katy, ty jesteś głupia kobieta i nic więcej — krzyknął ajent, pociągnąwszy znowu z flaszki — ty nie wiesz, jak można ludzi zabijać. Człowiek, który nie ma na sobie białej koszuli i złotego łańcuszka od zegarka, tylko ma dwoje rąk i kij dobry, sękaty, ten człowiek zabija najprostszym sposobem, który jeszcze od syna Adama i Ewy przechował się w ludzkiej tradycji. Uderza między oczy, lub powyżej ucha, i na tem koniec. Żandarm prowadzi go potem do sądu, a ten dla przykładu i pokajania rodu ludzkiego, wiesza go z wszelką pompą na szubienicy!... ha, ha, ha! na szubienicy! Katy, ty jesteś głupia, prosta kobieta! — Kobieta patrzała łzawem okiem za człowiekiem, który jej świat zawiązał, a który przecież był jej mężem!
— Tamtego powieszą — mówił dalej ajent — bo użył zbyt prostego sposobu, aby zabić człowieka. Dzisiaj postąpił świat i cywilizacja, dzisiaj trzeba maniery i sztuki. Głupiemu cyrulikowi dają patent na pergaminie, aby zabijał ludzi jak najlegalniej; fabrykant kiełbas i pasztetów ma ten sam przywilej; winiarz płaci podatek za konsumcję trucizny; adwokat ma tak zwane «stallum agendi», a kapitalistom pomaga ustawa wekslowa, aby tem prędzej zabić mogli!... Któż jest większy zbójca?... Katy, ty jesteś głupia, prosta kobieta! Ty myślisz, że Link, który był tylko tam, gdzie krew na niego bryznęła, że Link gorszy, winniejszy od tych wszystkich? Katy głupia, prosta kobieto!
Jakoś smutniej spojrzał teraz ajent po krzywych swoich nogach. Nie marzył już o kapotroku, ani o pantalonach za ośm talarów, ale o pięknem, z jakiegoś brudu wypranem sumieniu, któreby było białe jak westa z piki saskiej.
— Byłem teraz w Poznańskiem — mówił dalej smutno i rzewno — byłem w służbie posłany od Warnera. «Linku, mówił do mnie Warner, nad Notecią jest ładna wieś z białym dworkiem. Tę wieś chcę mieć dla Waltera i Matyldy. Dziedzic tam jest mocno zadłużony. Teraz umarła mu żona, gospodarstwo w największym nieładzie. Idź, dowiedz się o wszystkiem. Negocjant nasz w Poznaniu zaproponował mu pożyczkę na lat cztery, wyrachowawszy, że za cztery lata ten dziedzic oddać na żaden sposób nie może. Wtedy postaramy się o subhastację, a wieś z białym dworkiem będzie nasza, Waltery i Matyldy...» Przyszedłem do tej wioski — na ganku stało czworo małych sierot, czarno i biało ubranych... brrr... co mówię... Katy wiele ich było?...
— Czworo mówiłeś, Wilhelmie — odpowiedziała kobieta.
— Czworo?... nieprawda, kto ci mówił, że czworo... ja nie mówiłem, że czworo... ja ci nigdy o nich nie mówiłem, nigdy... brrr... Katy, głupia, prosta kobieto, zkąd ty wiesz, że ich było czworo?...
I blizkim już był ajent zwykłego swego paroksyzmu, który od niejakiego czasu zbyt często go napadał, ale dziwne jakieś wspomnienie skierowało myśli jego w inną stronę.
— Przeklęty ten Wojna! — krzyknął siadając na stołku.
— Katy, znasz ty tego Wojnę?...
— Wojna? — zapytała kobieta, ciesząc się z tego zwrotu, który zazwyczaj oddalał od niego paroksyzm szaleństwa.
— Wojna jest to mieszczanin z Dąbczyna, głupi, prosty mieszczanin, a Paliwoda to prosty i głupi chłop z Radziejewa.
— I cóż oni ci zrobili?
— Opowiadali mi o wielkiem, młyńskiem kole... brrr... jak to koło chwyciło młynarza za ramię... jak go ciągnęło powoli... wyciągnęło mu rękę tu, z ramienia... brrr... Katy, daj mi się czem nakryć, położę się i prześpię... zimno jak w grudniu!...
Zaledwie biedny ajent oczy żmróżył i coś o długim kapotroku, weście i pantalonach za ośm talarów marzyć zaczął, gdy jakieś niepewne kroki dały się słyszeć na korytarzu. Kobieta wiedziona jakimś instynktem, rzuciła kilka szmat na szkatułkę. W tem otworzyły się zwolna drzwi, a mieszczanin dąbczyński wszedł z wszelką ostrożnością, jakby wchodził do jakiego gniazda zbójeckiego. Ajent podniósł głowę, a ujrzawszy Wojnę, równemi nogami zerwał się z łóżka. Zegarmistrz miał twarz spokojną, lekki uśmiech zadowolenia igrał koło jego wąsów. Widać, że wymyślił jakiś niezgorszy planik postępowania z ajentem, i że z tego planu mocno był zadowolony.
— Dobry wieczór, panie Linkiewicz — rzekł do ajenta z największą pewnością, że polskiem zakończeniem jego imienia ujął sobie na wieczne czasy tego szczególnego człowieka. — Dobry wieczór... otóż przychodzę raz przecież do was w gościnę.
Link usiadł na łóżku, pociągnął ręką przez oczy, przed któremi migało mu jeszcze wielkie młyńskie koło, i z niemałem zadziwieniem spojrzał na mieszczanina.
— A cóż to pana do nas sprowadza? — rzekł po chwili, czując, że go mimowoli wszelka energja opuszcza i sen oczy mu skleja.
— Czyby nie lepiej było — mówił mieszczanin, brzęcząc w kieszeni drobną monetą — żebyśmy sobie najprzód posłali po lampkę wina...
Ajent pokręcił głową i wymówił się, że po tak dalekiej podróży czuje się trochę chorym. Mieszczanin posmutniał nieco, widząc, że najpewniejszy jego cios tak fatalnie odparty został. Poskrobał się w głowę, obejrzał po izbie, szukając konceptu, aby dalszą swoją operację zręcznie nawiązać. Ale Wojna należał do tych dodrych, poczciwych ludzi, którzy plan kampanji układają bez żadnej rezerwy, bez żadnych podstępów, licząc na to, że i nieprzyjaciel pójdzie drogą prostą i otwartą. Ci, nadybawszy najmniejszy szaniec, którego nie spodziewali się znaleźć, cofają się w nieporządku, widząc cały swój plan udaremniony.
To też długo kręcił mieszczanin wąsy to w tę, to w ową stronę, zanim znowu do słowa przyszedł.
— Panie Linkiewicz — zaczął nieśmiało — ja miałbym wprawdzie mały interesik, ale tak na sucho...
Link znowu ruszył głową na znak, że jest pacjentem, i mówił coś o potach i rumiaku.
— No, jeźli tak — mówił dalej Wojna — to choć to na sucho jakoś nie idzie... ale przy zdarzonej okazji...
— Niech pan od razu powie, co pan chce — rzekł zniecierpliwiony ajent, któremu obecność Wojny coś strasznie niemiłą była.
Mieszczanin potarł ręką po czole, zacząwszy od lewego ucha aż do prawego, i przeklął w duchu wszelką dyplomację, która nakazuje, aby nigdy tego naraz nie wypowiedzieć, co człowiek ma na wątróbce, jakto jakiś wielki polityk kiedyś był tam powiedział. — Posunął się na stołku w prawo i w lewo, odkrząknął i rzekł:
— Już to człowiek przedewszystkiem powinien mieć przykazania boskie w sercu.
— Co mi pan prawisz o przykazaniach, co! — krzyknął niecierpliwie ajent — widzisz pan, żem chory i zmęczony...
Zegarmistrz uderzył się ręką w kolano i pomyślał sobie w duchu: Źlem zaczął, nie uważałem, że mam z bezbożnikiem do czynienia. Myślałem, że skruchą przygotuję jego sumienie. — I myśląc to o tem, to o owem, gryzł wargi i szukał konceptu.
Link począł się już widocznie niecierpliwić. W tem, już na schyłku wszystkich nadziei, na samej krawędzi rozpaczy, rozweseliła się twrarz mieszczanina, z widocznem ukontentowaniem pogładził wąsy, brodę i pierś aż do kolan, i rzekł:
— Widzisz pan, bo u nas to lud niepoczciwy, sami złodzieje!
— U was, hm! to prawda — odparł Link, nie spodziewając się takiej sentencji od Wojny.
— Otóż znalazł się jeden taki bezbożnik, który naszemu doktorowi coś ukradł.
— Ukradł, hm! ukradł!
— Ukradł, za co jak każdy złodziej przed sądem Pana Boga, który katolików i niekatolików sądzi, strasznie będzie musiał odpowiadać!
Rzekłszy to, otworzył szeroko oczy i wlepił je w twarz ajenta. pewny jego wzruszenia i skruchy. Ale ajent był jak na złość nadzwyczaj spokojny. Założył palce między palce, a trzaskając niemi po kolei, bawił się tą szczególną melodją.
— Ale dzięki niebu — mówił dalej mieszczanin, uśmiechając się, że już zdąża do końca ze swoim dyplomatycznym djalogiem, który mu kilka kropel potu kosztował — dzięki niebu, że ta ohydna kradzież przeszkodzoną była przez tak poczciwego człowieka, jak jest pan Linkiewicz, którego wszyscy ludzie znają za porządnego negocjanta reputowanego domu Warnera i spółki.
Wymówiwszy to, zarumienił się po uszy poczciwy mieszczanin, wyrzucając sobie tak oczywiste kłamstwo. Ale zrobiwszy naprzód ślub świętemu Antoniemu, który według jego zdania ma być najskuteczniejszym patronem przeciw złodziejom i oszustom, że za to niewinne kłamstwo będzie przez cztery piątki suszyć i po pięć pacierzów odmawiać, uspokoił się w duchu i dosyć śmiało wyczekiwał odpowiedzi.
— Ja miałbym ze złodziejami mieć co do czynienia! — zawołał zdziwiony niby ajent.
— Nie, panie Linkiewicz, broń Boże, tego nikt nie mówił. Ale tę skrzyneczkę miał pan na drodze odebrać złodziejowi, a nie wiedząc, do kogo ona należy, wziąłeś pan z sobą. Tak mówili ci, co to widzieli.
Dosadziwszy tym sposobem ajentowi, że dając mu wóz i przewóz, trochę w końcu niby zagroził, rozparł się z dumą na stołku, wielce uradowany dyplomatycznym swoim talentem. Uczynił on podobnie jak lekarz, który dając choremu na poty, domięszał także lekarstwa na powstrzymanie gorączki z obawy, aby zanadto wielkich potów nie sprowadził. Ale jak owemu ostrożnemu lekarzowi ta nienaturalna mikstura wcale inny skutek okaże, jakiej się był spodziewał, tak samo stało się naszemu nieszczęśliwemu dyplomacie, który tym razem jak najhaniebniej oszukany został we wszystkich swoich rachubach. Link bowiem zerwał się z łóżka, na którem dotąd siedział, i tak nagle wrzasnął nad uchem mieszczanina, że mu nagle tysiąc dzwonów zadzwoniło:
— Kto mnie widział! he! powiedz pan zaraz, kto mnie widział! Ja z złodziejami?...
Wojna uznał za rzecz konieczną, wystąpić teraz w właściwej swojej barwie. Zrzuciwszy więc obłudną maskę, najerzył wąsy, podgarnął czuprynę i krzyknął mu w odwet w lewe ucho;
— Linku, oddaj coś ukradł, widziałem cię i basta!
— Ja ukradł?... ty śmiesz... ty kołtunie...
— Złodzieju! wara! — krzyknął mieszczanin, podnosząc się ze stołka z tem zaufaniem, że po zerwanych dyplomatycznych stosunkach tylko groźną demonstracją może pozycję uratować.
Ale co się dalej z nim stało, tego nie mógł sobie przypomnieć. Wiedział tylko, że się nagle twarzą do drzwi obrócił, czołem zamiast ręką je otworzył, a gdy do siebie nieco przyszedł, zdawało mu się, że go zamieniono w zwierzę czworonożne, bo nie stał jak człowiek na dwóch nogach, ale i rękami się podpierał. Było to prawdziwe arcydzieło Linka, który w dziwnym jakimś paroksyzmie tyle siły i zręczności rozwinął.
Bądź co bądź, należało najpierwej uratować godność człowieczą. Mieszczanin podniósł się z ziemi i stanął na dwóch nogach. Potem obejrzał się, a nasunąwszy czapkę na uszy, rzekł do siebie:
— Ziem zrobił. Demonstracja była przedwczesną. Potrzeba było rzecz całą przeprowadzić dyplomatycznie. Ale człowiekowi nie stało cierpliwości, aby dłużej grać komedję. Zresztą są fizjonomie, do których nie można mówić spokojnie. Ręka swędzi w kieszeni, jakby djabeł po niej drapał.
Mówiąc to do siebie, postawił jedną nogę na schód, postawił i drugą, a gdy to samo siedmdziesiąt razy powtórzył, spostrzegł się, że już jest na dole i stoi przed człowiekiem w dużej, białej szlafmycy, który go dziwnie na wszystkie strony ogląda. Mądry głupiemu ustąpić musi, pomyślał sobie zegarmistrz i drapnął z kamienicy co tchu, bo mu się jakoś markotno robiło przy tej długiej, chudej figurze z białą szlafmycą na głowie.
Są ludzie, o których mówią złośliwi Francuzi, że im dopiero na schodach przychodzą dobre koncepta do głowy. Jakkolwiek mieszczanin dąbczyński nie koniecznie do nich należał, jednak szczególnym przypadkiem wyniósł był z siedmdziesięciu pięciu schodów wcale nie zły koncept na ulicę. Rozumował sobie w ten sposób:

— Dałbym sobie głowę uciąć, że Link był pijany. Inaczej nie dałby mi rady i nie wyrzuciłby mnie tak łatwo za drzwi. W takim razie trudna z nim sprawa, a nawet wiele się już popsuło. Zresztą w jego domu, na jego śmieciu nie wypada człowieka napadać. Tę obelgę trzeba ofiarować św. Antoniemu, a jutro rano, gdy będzie trzeźwy, trzeba całą rzecz z góry na nowo rozpocząć. Nie zawadzi jednak i z tego wypadku wyciągnąć naukę, która i tak już w polskiem jest przysłowiu: Co nagle, to po djable. A ja tylko dodam do tego: Gdy idziesz do złego człowieka, to policz naprzód schody, bo nazad nie będziesz miał czasu.



Do nocy był jeszcze spory kawał. Mieszczanin przeszedł jedną i drugą ulicę, napatrzył się do sytu różnym esom i floresom, a obaczywszy wystawę zegarmistrza, stanął przed nią na czas dłuższy. Zrazu patrzył dosyć ciekawie na te drobne i płaskie zegarki, lecz powoli zaczął się uśmiechać, a widząc, że koło niego nie ma nikogo, rzekł do siebie półgłosem:
— Wszystko to wyrwigrosz i tandeta. Takie małe, niepokaźne, niech tylko jeden ząb się skrzywi, a już człowiek nie da temu rady. Nie ma to jak stary, dawny zegar, mospanie, z kukułką i kurantem! Człowiek już wiedział, co ma w domu. Była i wygoda i rozrywka. A teraz, pożal się Boże! I jakże to poczciwy kunsztmistrz może dzisiaj taką tandetę sprzedawać, oszukiwać ludzi, dawać zegarek o trzech kółkach! To mi zegar, że jak zajrzę do niego, to gęsto jak w lesie! Aż się ćmi przed oczami, a serce rośnie, gdy to wszystko ruszać się zacznie, jakby żyło! A teraz trzy kółka i basta!
Machnął ręką, nasunął czapkę i poszedł dalej szczeropolski konserwatysta, bolejąc nad światem, że wstecz idzie, że z każdym dniem coraz więcej się psuje! Ale żal jest krótki, a czas długi, więc pomyślał nad tem mieszczanin, jakby to ten czas uczciwie i pożytecznie do nocy przepędzić.
— Trzeba iść między ludzi i przypatrzyć się im — rzekł do siebie i zboczył z ulicy w wielką bramę, nad którą kołysała się w różne pieścidełka ustrojona wiecha.
W długiej, brudnej piwnicy siedzieli goście za stołem. Był gwar i krzyk, bo każdy miał w koło siebie znajomych i przyjaciół. Pili piwo dzbankami i palili fajki, aż duszno było.
Mieszczanin siadł sobie w kącie i począł się pijącym przypatrywać. Dziwiło go to, że każdy mówił tylko o zysku i o pieniądzach, a nikt nie mówił o żonie, o dziatkach, o krewnych i przyjaciołach. Nikt nie mówił o domku swoim, w którym zamyka się jego szczęście, nikt nie zwierzał się z cierpieniem swojem, nie mówił o kłopotach z złą żonką, jak to często nasłuchał się był od Mietlicy. I pomyślał sobie w duchu polski mieszczanin:
— Ci wszyscy muszą być czeladnicy, bo mówią tylko o zarobku. Nie ma między nimi żadnego majstra. Bo póki człowiek tylko dla zysku robi, to zawsze czeladnik. Majster robi dla żony i dziatek, a gdy mówi, to o sprawach swego cechu, albo o kraju, który jest jego ojczyzną. Z przyjacielem mówi o domu swoim i zwierza mu różne dobre i złe tajemnice. A to jakaś hołota i czeladź!
Zaledwie sobie to spostrzeżenie w głowie zanotował, aby staremu ekonomowi, który tak rad słucha, jak najlepsze o sąsiednim narodzie dać wyobrażenie, gdy nagle nowa sentencja wcisnęła się mu pod czapkę trójgraniastą. Widzi, jak do każdego z gości przychodzi kelner i każdemu z osobna podaje rachunek, a nawet tym, którzy przez cały wieczór serdecznie się ściskali. I zanotował sobie w pamięci polski mieszczanin:
— Tu każdy dla siebie tylko żyje, je i pije. Przyjaciel przyjacielowi ani kieliszka wódki nie kupi. Nie znają, co to wspólny dzban, co wspólna miska. Jest to dowód, że nie ma między nimi wspólnej miłości. Łączy ich tylko razem brzuch i zysk, a nie serca. Każdy za swoją gębę ma osobny rachunek. Na sądnym dniu będzie miał Pan Bóg wiele z nimi kłopotu i zachodu. Każdemu z nich trzeba będzie dać osobny rachunek. Z nami, gdzie wielu razem grzeszy, lub razem dobrze czyni, łatwiejsza będzie sprawa.
A że już jakoś późno się zrobiło, wstał zegarmistrz z tą ostatnią konotatką od stołu, a kupiwszy sobie za kilka groszy na noc łóżko w jakiejś dużej, ciemnej izbie, położył się szczęśliwie i usnął snem sprawiedliwego człowieka, którego włosy na głowie policzone są od boskiej Opatrzności. Tylko w pierwszym śnie niepokoił go trochę mniemany jego nieprzyjaciel z tłustym brzuchem. Zaglądał do nizkich okien jego domku i uśmiechał się szyderczo. Ale za drugiem „Zdrowaś Marja», znikł jak djabeł pokropiony święconą wodą. Za to pocieszył go Pan Bóg nad ranem snem prawdziwie wieszczym. Utwierdził go bowiem w tem mniemaniu, że Link istotnie tę szkatułkę ukradł. Mieszczanin widział ją we śnie leżącą na stole ajenta.
Zbudziwszy się więc rano, odmówił modlitwę za ten palec boży, a pokrzepiwszy się gorącem piwem, zaprawionem mlekiem i serem, wyszedł z lekkiem sercem na ulicę. Nigdy jeszcze nie było niebo tak piękne jak dzisiaj; kilka białych chmurek żeglowało gdzieś od wschodu. Mieszczanin spojrzał na nie i był pewny, że przed chwilą na te same chmurki patrzył się jego przyjaciel Mietlica, wstając do rannej pracy. Wietrzyk był ciepły i przyjemny, słońce ogrzewało łagodnie.
Spokojnie i lekko szedł mieszczanin długą ulicą prowadzącą do domu ajenta. Spodziewał się, że go zastanie trzeźwym, że pomówiwszy z nim dobre słowo, ^trafi z nim do końca. Nawet postanowił nie wspominać mu o wczorajszej obeldze, którą już i tak ofiarował ś. Antoniemu.
I tak w najlepszych nadziejach zbliżył się do znajomych mu dobrze siedmdziesięciu pięciu schodów. Ale żal mu jeszcze było ciepłego majowego słońca. Zawrócił się z ciemnej sieni, stanął na progu i pełną piersią zachwycił wiosennego powietrza. Jakoś mu nigdy jeszcze tak nie smakowało to świeże, wiosenne powietrze!...
Wreszcie wlazł na schody, a przeliczywszy je z uwagą, stanął na poddaszu. Powoli zbliżył się do drzwi ajenta, zapukał, ale nikt nie odpowiedział. Pocisnął za klamkę — były zamknięte. Spojrzał przez szeroką szparę — w izdebce nie było nikogo — a na czarnym stole leżała ta sama, ciemnego koloru szkatułka, jak ją we śnie nad ranem był widział.
Mieszczanin zdjął czapkę i podziękował Bogu, że go tak dobremi poprowadził drogami. Popatrzył się jeszcze raz przez szparę, a ciemna szkatułka zdawała się uśmiechać do niego jak dobra znajoma. Zmrużył jedno oko — szkatułka uśmiechała się ciągle.
I szczególna myśl przyszła mieszczaninowi do głowy. Obejrzał się w koło — nie było ani żywego ducha. Jakiś dreszcz przeszedł po nim, zacząwszy od łysiny, aż do wielkiego palca w bucie. Obejrzał się jeszcze raz, i jeszcze raz nie było ani żywego ducha.
Zdjął czapkę i otarł spocone czoło. Szepnęło mu coś do lewego ucha:
— Link ukradł szkatułkę, czy to będzie grzechem, jeźli mu ją teraz bez jego wiedzy odbierzesz?
I znowu przeszedł dreszcz po nim, zacząwszy od wielkiego palca w bucie, aż do łysiny na głowie. A pod czapką trójgraniastą poczęły biegać różne myśli, jak mrówki po rozburzonem mrowisku. Przypomniał sobie słowa Jerzego, że ta szkatułka może bardzo coś ważnego w sobie mieścić, a w ręku ajenta mogłaby stać się jeszcze ważniejszą. Przypomniał sobie, z jaką wściekłością i siłą wczoraj ajent na niego się rzucił, z jaką bestjalską namiętnością za drzwi go wytrącił, a do tego godność jego człowieczą nogami zdeptał. Gdy sobie o tem wszystkiem wspomniał poczciwy mieszczanin, a gdy jeszcze do tego dodał owe siedmdziesiąt pięć schodów i tę długą, wychudłą figurę w szlafmycy, która wczoraj na dole widział, obaczył nagle pozycję swoją tak trudną i krytyczną, jaką się mu wprzódy nigdy nie przedstawiała. Był pewny, że ajent tej szkatułki za nic w świecie z rąk nie da, że może zawartych w niej rzeczy użyć na cudzą niekorzyść, że trudno w drodze sądowej o nią się upominać, gdyż nie wiedzieć, co w niej jest. Słowem, sytuacja mieszczanina wikłała się coraz więcej; coraz więcej niknęła jego nadzieja, że w drodze spokojnej przyjdzie do ukradzionej szkatułki.
Znowu obejrzał się na około, przyłożył oko do szpary, a szkatułka uśmiecha się i uśmiecha.
— Tylko trzy kroki, a miałbym ją w ręce! — pomyślał sobie mieszczanin i nacisnął silniej drzwi czołem.
Coś trzaslo z cicha, a kilka szczypt próchna posypało się na ziemię.
— Nawet drzwi same się pruszą, stare puchno... — szepnął mieszczanin do szpary, przycisnąwszy głowę do piersi.
Znowu coś trzasło — jakiś stary gwoźdź brzęknął na ziemię.
— Próchno i rdza! — pomyślał sobie mieszczanin — tylko pchnąć!
A ciemna szkatułka tak strasznie miliła się do niego! On widział swój tryumf, gdy z szkatułką pod pachą będzie wchodził w bramy Dąbczyna i to wszystko opowie staremu ekonomowi, jak to mu się tam za granicą szczęśliwie powodziło!... Tylko trzy kroki naprzód, trzy kroki, to nie wiele!...
A na poddaszu nie było nikogo, wszędzie głucho i cicho. Ani żywego ducha.
Mieszczanin pochylił się, przyłożył oko do szpary, jakoś samo ramię przytuliło się do spróchniałej deski... coś zaczęło trzeszczeć... Wtem ktoś krzyknął za plecyma i porwał go za kołnierz.
Wojna obrócił się, a chudy, długi hausmajster z szlafmycą na głowie stał przy nim i strasznie coś szwargotał. Była to ta sama figura, którą widział wczoraj na dole. Postać mieszczanina z Dąbczyna wydała się mu dziwną, wylazł więc za nim na poddasze.
Mieszczanin chciał właśnie jakoś rozsądnie z tym człowiekiem pogadać, gdy nagle zbiegło się koło niego wiele ludu, krzycząc i hałasując. Jedni nazywali go złodziejem, drudzy rabusiem, co wysłuchawszy wszystko Wojna, tak się tem zafrasował, że prawie nic więcej o sobie nie wiedział.
Wiedział tylko jakby przez sen, że go sprowadzono przez owe siedmdziesiąt pięć schodów, przez które niedawno z tak lekkiem szedł sercem, jakby do komunji świętej; wiedział, że mnóstwo ludu otoczyło go i krzyczało mu do uszu różne haniebne przezwiska; nakoniec widział, że jakiś wysoki człowiek w pikelhaubie założył mu na ręce żelazną obrożę, wsadził w dorożkę i woził trochę po ulicy, jakby na okaz głupim ludziom, którzy oczy na niego wytrzeszczali. A gdy już na dobre do siebie przyszedł i szeroko oczy mógł otworzyć, ujrzał się w ciemnej, malej celi, której drzwi były zamknięte na trzy zamki!
O! jakże smacznem wydało się mu to świeże, majowe powietrze, którego dziś rano na progu tego nieszczęsnego domu po raz ostatni w pierś był zachwycił!...
Lecz jako prawy katolik zebrał się prędko na duchu i rozpatrzy! się w całem swojem nieszczęściu. Trudny był tu ratunek. Potrzeba było rozpocząć od Boga.
Więc przeżegnawszy się, odmówił najprzód z pokorą modlitwę w «utrapieniu», którą umiał na pamięć, a do której «intra paranthesim» włożył kilka słów własnego konceptu o Danielu w jaskini dzikich zwierząt.

Podłożywszy tym sposobem fundament do wszystkiego tego, co się potem z woli bożej stać miało, zastanawiał się jeszcze raz nad całem swojem nieszczęściem i zanotował sobie w głowie następującą sentencję:
— Nie używaj nigdy złych środków, choćbyś miał niemi i najszlachetniejsze osiągnąć cele. Kto nieprawą rękę wyciąga, aby nią co dobrego zdziałać, tego Pan Bóg zawsze po palcach uderzy. Za co niech będzie błogosławione Imię Jego teraz i zawsze na wieki wieków. Amen.



III.

Gdyby Wojna wiedział, że owa nieszczęsna szkatułka, którą nie tylko we śnie nad ranem, ale i na jawie widział przez szparę w izdebce ajenta, była zupełnie próżna, nie byłby się o nią pokusił, a tem samem uszedłby był tego nieszczęścia, w którem się teraz znajdował. Ale snać było to już takie zrządzenie boskie, które niezbadanemi drogami wiedzie człowieka do celu. I jako takie przyjął to z pokorą mieszczanin i z ufnością w Bogu poddał się swemu losowi.
Szkatułka w samej rzeczy była próżna. Wstawszy bowiem z rana ajent, przekonał się po trzeźwemu, że łacniej mu przyjść do długiego kapotroku i pantalonów za ośm talarów, jak stać się porządnym człowiekiem i w kasynie Reubundu czytać gazety. O krzyżu już nawet i mowy nie było, a cztery pokoje z woskowaną posadzką były dzisiaj tak niepotrzebnym luksusem, że nawet o nich długo nie myślał.
I pomyślał sobie, wybierając papiery z szkatułki:
— Życie człowieka jest to kupa czarnej sadzy, przykryta białem prześcieradłem. Kto raz w tem prześcieradle dziurę zrobi, już na zawsze będzie brudny i czarny, choćby jak najdalej od tej dziury uciekał.
A rozumując w tym duchu dalej, przyszedł między kawą a drugim kieliszkiem wódki do następującego zdania:
— Człowiek, który raz w tem prześcieradle dziurę zrobił, nie może już dalej sam chodzić, bo wszędzie zostawia za sobą ślady. Musi on trzymać się tego, który lepiej i ostrożniej od niego stąpał po tem głupiem prześcieradle, chociaż całą sadzę do gruntu wymięszał i nią handlował.
Posmutniał nieco po tem zdaniu poczciwy ajent, a pokrzepiwszy się drugim kieliszkiem wódki i powiedziawszy żonie, że jest głupią i prostą kobietą, wziął starannie papiery pod pachę i wyszedł, aby je złożyć do rąk swego pryncypała.
Kantor pryncypała był w samym rynku, w dużej, starej kamienicy, na rogu ulicy Królewskiej. Szczególna była architektura tej kamienicy. Jakieś dachy i daszki piętrzyły się jeden na drugim, a okna były nieregularne i dziwaczne. Karjatydy, stojące po obu stronach bramy, miały twarze dziwnie pokrzywione, jakby się śmiały i szydziły z wchodzących. Głowy, dźwigające duży, kamienny balkon, wystawiały języki na patrzących i urągały się. Pod samym dachem, w zakończeniach gzymsów, umieszczone twarze śmiały się szydersko i z po za uszów okazywały przechodniom tak zwane figi. W zagłąbieniach nad oknami były płaskorzeźby, przedstawiające same sceny obelżywe. Nawet klamki i ozdoby przy drzwiach nosiły to samo piętno, cechujące ten dom szczególny.
Zdawałoby się, że architekt w napadzie jakiegoś szaleństwa stworzył plan tego domu i ozdób jego, ale dawna miejska legenda wyświecała tę rzecz w kilku słowach. Jakiś starozakonny miał kiedyś kupić ten plac, aby na nim wystawić dom okazały. Burmistrz miasta, niewiedzieć z jakiego powodu, zabronił starozakonnemu postawienia domu. Wytoczył się długi proces, który się aż o króla oparł. Naturalnie, żyd wygrał, postawił kamienicę i aby dokuczyć mieszkającemu naprzeciw burmistrzowi, poumieszczał te figury i ozdoby, które szydząc z jego upadłych wyroków, wystawiały do niego języki, śmiały się, pokazywały mu figi i inne jeszcze sromotniejsze wyrządzały mu obelgi.
I tak chwilowa zemsta jakiegoś żyda, tycząca się burmistrza, przeszła w kamień, gips i żelazo, a dzisiaj tysiącom niewinnych ludzi urąga się z tą samą zapalczywością, jaka niegdyś prześladowała biednego burmistrza. Karjatydy tak samo szydzą z wchodzących do tej tajemniczej kamienicy, atłasy, dźwigający balkon, tak samo wystawiają długie języki każdemu, kto pod nie wejdzie, a z pod dachu patrzą wykrzywione satyry i okazują złośliwe figi z po za rogów.
W tej to szczególnej kamienicy był kantor pryncypała naszego ajenta. Zdawało się, że ją naumyślnie wybrał na to, jako odpowiadającą doskonale z wszystkiemi swemi ozdobami jego charakterowi i zamiarom.
Po lewej stronie był rzęd dużych okien, sztabami żelaza prawie szczelnie zakutych. Nad temi oknami był skromny napis białemi literami na dużej, czarnej tablicy: «Moses Goliat et Compagnie».
Była to jednak tylko filja tego znakomitego domu, którego głowa, pan Moses Goliat, gdzieś indziej mieszkał. W mieście nazywano powszechnie ten kantor kantorem Warnera, który właściwie był tutaj tylko negocjantem i kompanionem Mojżesza Goliata.
Mimo to straszną była ta firma dwóch olbrzymów dla małych wekslarzy miasta, a żaden Dawid nie odważył się dotąd rzucić na nią choćby najmniejszym kamykiem. Od świtu snuły się tutaj roje drobnych negocjantów, czekając hasła do rozpoczęcia dziennej wałki. Byli to rozsypani tyraljerzy, którzy na własną rękę rozpoczynali pierwsze operacje, debuszując silnemi oddziałami z pod śmiejących się karjatyd. Główna załoga tego nieśmiertelnego korpusu nie opuszczała nigdy fortecy swojej, obwarowanej żelaznemi sztabami, żelazną, do drzwi przybitą kratą. Tam był wieczny i głuchy spokój. Tylko czasem zabrzęczało złoto na stole marmurowym, zaszeleściały papiery w skrzyniach żelaznych, albo z ust bladego dyspozytora wyleciało kilka słów jednogłoskowych.
Za nim dalej w naszej powieści postąpimy, musimy się dobrze zaznajomić z domem «Goliat et Compagnie», który przeważnie ma wpłynąć na losy wszystkich naszych znajomych.
Dom «Moses Goliat et Compagnie», był to ogromny olbrzym Brjareusz, który sto ramion swoich położył na wszystkich częściach świata. Był to jeden z owych licznych potentatów czasów naszych, którzy pod każdym względem przypominają owych rozbójniczych grafów z czasów feodalnych. Naczelnik tego domu, «Sir Moses Goliat», miał wprawdzie mieszkać w Frankfurcie, ale ponieważ imię «Moses» było rodzinne imię wszystkich «Goliatów», i kilku ich po największych stolicach świata mieszkało, więc trudno było wiedzieć z pewnością, gdzie właściwie znajduje się głowa tej olbrzymiej machiny. Zdawało się, że cała ta machina, złożona jak soliter z tysiąca pierścieni, w każdym pierścieniu miała życie całkowite, z każdego odciętego pierścienia mógł się na nowo odrodzić ten robak olbrzymi. Wtajemniczonymi jednak kapłanom tej instytucji wiadomo było, że prawdziwy «Sir Moses Goliat» mieszkał w Berlinie w dwudziestu szczelnie zamkniętych pokojach swojej kamienicy «pod lipami», gdzie z całym urokiem Padyszacha okazywał się swoim wspólnikom i negocjantom tylko raz w rok dla wyliczenia im dywidendy. Rozdzieliwszy swą zdobycz, cofał się znowu jak olbrzymi pająk do swojej kryjówki, patrząc ztamtąd na rozstawione sieci i pracującą czeladkę.
Z razu dom «Moses Goliat et Compagnie» robił tylko pieniądze. Ale w najnowszych czasach okazała się ta operacja nieco za nudna i mało zyskowna. Więc za przykładem innych, mianowicie angielskich i amerykańskich domów, wzięto się do lepszych i obszerniejszych spekulacji. Jak tamci w Indjach i stepach amerykańskich poczęli zakapować ziemię, budować miasta i z wszystkich kątów świata sprowadzać osady, tak samo i wewnątrz Europy znalazły się różne pola do podobnych spekulacji. We Francji w tym celu zawiązało się bogate towarzystwo, znane pod imieniem «czarnej bandy»....Skupuje ono na subhastacjach sądowych obszerne dobra i rozdrabnia je potem między drobnych właścicieli. Wiadomo, jak wielki zysk wypada ze sprzedaży parcelami wielkich obszarów. Może to pod względem ekonomji politycznej jest dobrze i zyskownie, ale pod względem moralnym są to duchy, zacierające to wszystko, cokolwiek w tylu wiekach uczyniła ludzkość, aby ślad po sobie zostawić. Dla piędzi ziemi, zdolnej pod uprawę marchwi, lub buraków, walą się pamiątki narodowe, padają stare zamki i parki, znikają mogiły i grobowce, okazujące potomności miejsce bohaterskich czasów jej praojców! Dewiza tych ludzi jest: «Wszystko dla zysku, nic dla serca!»
Podobną drogę wybrał sobie dom «Moses Goliat et Compagnie.» W Hamburgu miał parowe okręta, na których jego ajenci wywozili połudzonych różnemi obietnicami emigrantów do lasów Ameryki, lub pustyń Nowej Holandji, aby niemi pobudowane tamże miasta i plantacje zaludnić. W Wiedniu miał ajencję do kolonizacji dolnych Węgier; w Paryżu grał à la hausse z całą namiętnością zapaleńca, a w londyńskich dokach miał nieprzebrane składy towarów kolonialnych.
Odnogą tych przeróżnych spekulacji był kantor «Moses Goliat et Compagnie» w znanej nam kamienicy o śmiejących się wiecznie karjatydach. Był to wysuniony naprzód posterunek tej armji złowieszczej, która kroki swoje na wschód skierowała. A nie było Leonidasa, któryby stanął naprzeciw tym zastępom nowego Xerxesa?
Leonidasa nie było — ale były Termopile.
Wielkie księstwo Poznańskie, znękane i zrujnowane różnemi przygodami, wybrane zostało na miejsce nowożytnych podbojów. Zdawało się, że duchy pobitego pod Grunwaldem zakonu wstały mściwe z kilkowiecznego snu, weszły w ciała spokojnych negocjantów, ajentów i kolonistów, a biorąc za miecz godło dzisiejszej cywilizacji: «zysk i pracę», stanęły na dawnej swojej linji bojowej, aby na tem samem miejscu stoczyć bój z nieprzyjacielem, na którem przed kilkoma wiekami okryci wiekopomną niesławą, pokładli się stosami do mogił, oddawszy hołd wielkiemu zwycięzcy!... Na tem samem miejscu miały one odnieść tryumf, a na gruzach polskich zamków i dworów miały zatknąć swoje sztandary i rozwijać je do boju dalej, na wschód, na wschód!...
A zwycięzcy pod Grunwaldem mogli dzisiaj zaledwie w trzysta stanąć, mogli na kresach ojczyzny stworzyć tylko nowe Termopile!...
«Goliat» stanął tuż na samej granicy wielkopolskiej i wyciągnął nad nią olbrzymie swoje ramię. Uzbrojonemu od stóp do głowy olbrzymowi jakże mogła się oprzeć gromadka patryarchalnych Dawidów z drobnym kamykiem w procy, z kijem pasterskim w ręku?...
Rzućcie nieudolne radia wasze, wy poczciwi mieszkance białych dworków polskich, — wynijdźcie z zapadłych zamków waszych, wy potomkowie wojewodów i kasztelanów, porzućcie grobowce ojców, kij tułaczy weźcie do rąk i opuśćcie tę ziemię obiecaną, której nie umieliście kochać i bronić!... W worku pokuty, posypani popiołem, rozejdźcie się po całym świecie jako synowie Izraela, a narody wypalą znamię na skroniach „waszych: «Oto są ci, którzy zbiegli z przedniej straży narodu, nie umiejąc walczyć, jak walczyli ich ojcowie! Hańba im!...» Ale naród wasz inaczej was osądzi, rycerze kresowi! Na waszą skroń tułaczą włoży koronę męczeństwa, wasze mogiły i gruzy domów waszych naznaczy w księgach pamięci: Tu legła w nierównej walce przednia straż nasza: cześć poległym bohaterom! Przechodniu, uczcij Termopile!...
«Goliat» rozpoczął straszną walkę i niejedno zwycięztwo uwieńczyło już jego skronie. Najprzód wszystkim mieszkańcom ziemi poznańskiej otworzył kredyt nieprzebrany. Był to fundament wszelkich innych operacji. Liczni ajenci przebiegali kraj w szerz i wzdłuż, mianując i namaszczając stałych negocjantów po miastach i miasteczkach. Obowiązkiem było każdego prowadzić rejestra dochodów i rozchodów wszystkich większych właścicieli ziemi, mieć dokładne wiadomości wszystkich ich słabostek, schlebiać im o ile można, popychać ostrożnie stylizowanemi radami do różnych wkładów i przedsiębiorstw; wchodzić w spółkę, pożyczać pieniędzy, póki w wyrachowanym naprzód okresie czasu nie stanie nad niechybną przepaścią. Wszystko to jest wyrachowane naprzód, wszystkie katastrofy obliczone co do sekundy, według najprostszej formułki algebraicznej, a w kalendarzu negocjanta są naprzód wpisane i oznaczone zaćmienia parcjalne i totalne — bankructwa, subhastacje. Są nawet wymienione osoby, na których imię dobra kupione być mają i kto będzie ich administratorem.
Wszystko to dzieje się z nadzwyczajnym porządkiem, z pozorami szlachetności i ofiary bezinteresownej.
Za egidą tego wszechwładnego sztandaru sypią się koloniści jak mrowisko i osiadają na olbrzymich szkieletach polskich posiadłości. Ogryzują do szczętu każdą żyłkę polską, zacierają dawne nazwiska, cudzoziemczą lud, walą zamki i grobowce, i z każdym rokiem posuwają granicę narodów coraz dalej na wschód, S z ziemi utraconej rozchodzi się coraz więcej tułaczów i sierot bez progów rodzinnych!
Mimo to rzadko kto poznał postępującego naprzód nieprzyjaciela. Kredyt, który szedł przed nim, bardzo przypadł mieszkańcom do smaku. «Après nous le déluge», mówili jedni i brali pełną garścią z bezdennych skrzyń tego kredytu; inni mniemali swój majątek oczyścić i rozprzestrzenić go; drudzy wpisywali się do przedsiębiorstw, które miały im przynieść zyski dwukrotne. «Goliat» wszystkim dawał i uśmiechał się, bo miał już naprzód wyrachowaną subhastację, wiedział dzień i sekundę, w której kredyt jego musi zabić nieomylnie wierzyciela.
Kredyt w przedsiębiorstwach przemysłowych może być wielkiej wagi, ale rolnika kredyt zabija. Mianowicie rolnictwo polskie, nie podniesione jeszcze do przemysłu, najgroźniejszego ma nieprzyjaciela w kredycie. Prosty rachunek może to okazać. Rolnik pożycza w instytucie kredytowym pewną sumę. Jeźli policzy wszelkie poboczne wydatki i stratę na papierach, to procent pożyczki dojdzie do dwunastu, jak się to dzieje z pożyczką, którą zaciągają Galicjanie w banku wiedeńskim. Kapitał ten włożony w ziemię przy połskiem gospodarstwie możeż przynieść dwunasty procent?... Nie jestże to dobrowolne przyłożenie sobie noża do gardła? Nie możnaż tu jak najpunktualniej obliczyć czas koniecznego bankructwa?...
«Goliat» znalazł na polskiej ziemi bardzo dobry grunt do swoich spekulacji. Pomagała mu do tego pochopność nasza do gotowych pieniędzy, a wstręt do pracy i oszczędności, nieoglądanie się na przyszłość, i to życie z dnia na dzień, życie wyczekiwania jakiegoś zwrotu w dziejach ludzkości. Pomagały mu do tego nasze cnoty, gościnność i szlachetność polska, która brzydzi się najmniejszym brudem, kalającym dzisiejsze zyski, która dziś jeszcze ma wstręt od łokcia i lady kupieckiej. Pomagała mu do tego piękna wiara nasza, która chce, aby naród był świątynią, a nie jaskinią handlarzy i wekslarzy. Wszystko to sprzyjało potężnemu «Goliatowi», a z każdym dniem ubywało ziemi ojczystej na kresach wielko-polskich.
Takim był dom «Moses Goliat et Compagnie», owa niezłamana forteca, zkąd cicho i bez huku odbywały się nowoczesne podboje, Napróżno urągały się z wchodzących do kantoru szlachców polskich kamienne karjatydy, napróżno wykrzywiały do nich szydercze twarze, śmiały się z pod gzymsów złośliwe satyry; przyciśniony rożnem niepowodzeniem szlachcic wychodził rad z pieniędzmi w kieszeni i zdawało się mu, że owe złośliwe karjatydy serdecznie uśmiechają, się do niego, że atlasy mrugają mu najszczersze pozdrowienie, a niecne satyry pod dachem trzymają przy głowach zamiast fig i rogów koźlich, rogi obfitości, z których wysypie się, szczęście i pokój na zagrożony jego domek biały!...

O! spiesz, spiesz co prędzej do tego białego domku, szczęśliwy człowieku! Żona i dziatki czekają, cię niecierpliwie — sąsiedzi układają kulig staropolski! Żonie potrzeba nowych jedwabnych sukien — dzieciom zabawek i stroików — dla sąsiadów wina i pasztecików. Lekarz zaordynował ci kąpiele zagraniczne, twój sąsiad sprowadził z Berlina nowy ekwipaż, na który przecież stać i ciebie!... Żyjemy tylko raz, cóż ztąd, że za kilka, kilkanaście lat obcy kolonista zdmuchnie ślady twoje z tych progów, twoje dzieci pójdą w świat tułaczami a kraj rodzinny straci kilka piędzi ziemi!... Spiesz się... karjatydy mrugają ci pozdrowienie, poczciwe satyry sypią na twą głowę kwiaty z rogów obfitości, i kwiatów tych wystarczy ci na resztkę życia, wystarczy aż do grobu... a za grobem nie usłyszysz skarg i wyrzutów, choć tam kiedyś obcy pług twoje kości wyrzuci!...



Było jeszcze rano. Sześć dolnych okien zasłaniały z wewnątrz czarne, żelazne okienice. Tylko siódme okno było już otwarte. Mali negocjanci krążyli nieustannie w koło tego okna i na zaproszonych szybach zdawali się wyczytywać najświeższe, z wszystkich części świata telegrafowane kursa.
Wreszcie okazała się w oknie mała, podłużna kartka. Tłum ludzi, najdzikszemi namiętnościami szarpany, przycisnął się do żelaznych łańcuchów, tworzących barjerę. Najżarliwszy katolik nie może z większem pragnieniem patrzeć na Przenajświętszą Hostję, z jakiem ta namiętna tłuszcza pożerała oczami ten świstek papieru, przysłany z ostatnich targów — pieniężnych.
W oka mgnieniu poczyniono i rozebrano najzawilsze kombinacje, a z gotowym zyskiem w kieszeni rozbiegli się negocjanci, dla wyszukania swoich ofiar nieszczęśliwych.
Tymczasem w fortecy «Goliata» coraz większy ruch, coraz więcej życia. Brzęczą łańcuchy i żelazne zapory, otwierają się drzwi i okna. Kilku zgarbionych biuralistów wsuwa się w wązkie drzwi kantoru, a dwóch olbrzymich stróżów wytacza beczki monety, które pójdą gdzieś w świat jak rozpuszczone sokoły, aby po latach wrócić z łupem do swoich klatek żelaznych.
I znowu cicho i głucho w fortecy «Goliata». W ogromnej, ciemnej sali czernieje się pięć stołów z wysokiemi pólkami, za któremi siedzą jakieś duchy niewidzialne. Tylko piec piór widać, latających po papierze, i słychać ich skrzyp nieprzyjemny. Ogromny zegar stuka w długich odstępach, jakby z uwagą liczył miljony. Czasami z po za czarnego stołu niewidzialnego «dysponenta» wyleci jedna, dwie liczby, jedno, dwa słowa, a cztery piór stenografuje je w oka mgnieniu.
Tak cicho, tak spokojnie — nikt by nie uwierzył, że w tej chwili robią się miljony, a tysiące ludzi, rozproszonych po całym bożym świecie, schodzi na żebraków — że za kilka dni między drobnemi wiadomościami doniosą dzienniki o kilku samobójstwach, kilku nadzwyczajnych wypadkach śmierci...
Tak cicho i spokojnie... słychać brzęczącą złotą muszkę, która za promieniem bożego słońca wcisnęła się między te skrzynie żelazne, aby głosić chwałę Tego, który ją stworzył. Tak cicho i spokojnie... zdała, tam gdzieś pod niebem śpiewa ptaszek o boskiej Opatrzności, która mu dała prześliczne piórka, nakarmiła go i napoiła! Tak cicho i spokojnie... że sercem możesz usłyszeć jęk nieszczęśliwych, których niezbadanemi drogami prowadzi Bóg do wielkich celów swoich!...
Siódme okno, najpierwej otwarte, dawało światło małemu gabinecikowi, który właściwą był siedzibą namiestnika «Goliata». Był to mały, zewsząd żelazem obwarowany pokoik. Pod ścianą stało kilka dużych skrzyń żelaznych, przykutych do podłogi. Przy oknie stało biórko kunsztownej roboty, osłonione kratką żelazną, która w oddaleniu trzymała każdego niepotrzebnego natrętnika.
W tym to pokoiku zwykł przesiadywać sprzymierzeniec «Goliata», Ullrych Warner. Była to nizka figurka, z wiecznie ruchliwą głową i wiecznie mrugającemi oczyma. Na głowie bielała się resztka białych włosów; usta wązkie, złośliwie zakąszone, czyniły go podobnym do uśmiechającego się pod dachem satyra. Brwi jego, jeszcze dosyć ciemne, zniżały się ustawicznie i podnosiły, jak maszynka do rachowania.
Są w mieście ludzie, którzy pamiętają go jako małego negocjanta, co się pieszo wałęsał w Poznańskiem i z szlachtą drobne robił interesa. Z tych drobnych interesików uciułał zapobiegliwy ajent jakąś małą fortunkę i z nią przeniósł się do fortecy «Goliata», który w oka mgnieniu poznał w nim genialnego człowieka. I nie długo trwało, a poczciwy, między szlachtą wielkopolską powszechnie znany Warner, został namiestnikiem na pograniczu ziemi polskiej tej znakomitej firmy europejskiej. Odtąd zaniechał już owych «drobnych interesów», które reputację jego na straszną, próbę wystawiały, i spekulował tylko na wielką stopę. Mimo to wylazł czasem «drobny spekulant» z niego, jeżeli potemu trafiła się dobra sposobność.
Dzisiaj Warner ma dobrą reputację w całej ziemi wielkopolskiej. Szlachta ma u niego otwarty kredyt, jest nawet wspaniałomyślnym, nie jeden majątek chciał z duszy i z serca uratować, ale jakaś fatalność zawsze mu przeszkodziła. Ubolewa on nad tem, że trzecia część obywateli polskich z swoich ziem wywłaszczoną została i zachęca pozostałych do przemysłu i pożyczek we wszystkich instytucjach kredytowych całego państwa, dając na usługę wszystkich swoich krajowych ajentów za opłatą jak najmniejszą Ubolewa on nad tem, że karjatydy jego kamienicy tak nieznośnie się śmieją, że jego atlasy wystawiają długie do przechodzących języki, i przysięga kilka razy do roku, że się szczerze zajmie radykalną puryfikacją swego domu z tych wszystkich błazeństw swego poprzednika. Ale w końcu myśli, że już za stary do tego i przekazuje tę puryfikację swemu synowi Ottonowi, który oczyści wszystkie te brudy, ciążące na domie Warnerów, i stanie się założycielem czystego rodowodu.
Stary Warner ma rodzinę, ale jakoś najmilej mu tu przebywać. Z pierwszego piętra prowadzą do tego pokoiku schody kręcone; a niemi zaraz z ciepłego łóżka schodzi tutaj i siada, choćby jeszcze nikogo z pisarzów nie było. Tu pije ranną kawę, tutaj każe sobie nakryć do herbaty, a kilku starych negocjantów starczą mu za wszelkie roskosze w kole rodziny. Jakieś dziwne powinowactwo jest między nim, a temi skrzyniami żelaznemi, między zakąszonemi jego ustami, a temi zamkami francuzkiemi, między uściskiem jego ręki, a tym płatniczym stołem marmurowym. Nie dziw, że tu go ciągnie, że tu radby strawić każdą chwilkę swego życia.
Dzisiaj rano zwykłym trybem zszedł z schodów kręconych, a czekając na kawę, wystawił tymczasem zgłodniałym lichwiarzom raport ostatniego targu na giełdzie londyńskiej. Patrzał niejaki czas z widocznem ukontentowaniem na zdziczałe wyrazy twarzy stojących za oknem negocjantów i uśmiechał się spokojnie, jak się uśmiecha stateczny ojciec, patrząc na zabawki kłótliwej swojej dziatwy.
Ta niewinna jednak roskosz poczciwego bankiera zatruta była jakiemś niemiłem zjawiskiem. Cofnął się od okna i poszedł w głąb gabinetu. A wodząc okiem po skrzyniach żelaznych, pomyślał sobie w duchu:
— Gdyby to człowiek mógł się raz pozbyć tych niepoczciwych ludzi i łotrów, którzy jak szydercze karjatydy stoją przy moim domie! Otton musi to wszystko spuryfikować, ja już temu nie poradzę — dodał smutno po chwili.
I właśnie coś sobie o tych złośliwych, dom jego podpierających karjatydach myśleć począł, gdy się z lekka drzwi otworzyły, a do gabinetu wcisnęła się szydercza twarz satyra o rudych bakenbardach. Bankier zmarszczył brwi, a pomyślawszy jeszcze raz: że Otton dom jego z tych satyrów i karjatyd oczyści, uśmiechnął się dobrotliwie do wchodzącego swego negocjanta.
— No, cóż tam Linku? — zapytał z uśmiechem.
Link stanął z uszanowaniem przy progu, bo wielki miał szacunek dla człowieka, który tak doskonale umie chodzić po tej głupiej sadzy życia ludzkiego, że i prześcieradła nie przedrze i nigdy się nie powala.
— Wróciłeś już z drogi, i jakże ci się tam powodziło? — zapytał znowu ajenta.
— Dobrze i źle, jak to bywa — odpowiedział satyr o rudych bakenbardach.
— Jakie urodzaje?
— Ozimina wymarzła, deszcze ulewne nie dają w polu robić.
Warner zatarł ręce, usta jego zacięły się tem więcej.
— A jak tam karnawał poszedł, huczno?
— Gdzie najmniej było pieniędzy, tam najhuczniej.
— Cóż w Starochowie?
— Starochów pożyczył w komandycie banku berlińskiego. Thunsen za udzielenie podpisu jako osoby stale w Poznaniu mieszkającej i za risico wziął piętnaście procent. Za drugi podpis dano tylko pięć.
— Te karły — krzyknął namiestnik «Goliata» — tyle zarabiają!... A Hoczewo?
— Hoczewo ma na drugi miesiąc subhastę.
— Spodziewałem się tego. A Radziejewo cum attinentiis?
— Ledwo dyszy. Trzy lata byt nieurodzaj; tamtego roku zbił grad, dzisiaj wszystko wymarzło, a resztę woda zalała z Czarnowód.
Warner zatarł znowu ręce i pogładził się po piersi na znak, że tak samo pogładziła po sercu jego mowa Linka.
— Rachmil bardzo wiele tam zarabia — mówił dalej ajent. — Pan major nie chce żadnego swego kłopotu wyjawić przed starym Dębiczem, aby mu nie przeszkadzać wiersze robić. Rachmil wie o tem i dobrze każe sobie płacić za to, że przed starym Dębiczem nic nie mówi i wekslem samego majora się komentuje.
— Mogiły, Radziejewo i Czarnowody, to będzie ładna, okrągła majętność! — mruknął do siebie bankier.
— A margrabia? — zapytał z większą ciekawością i stanął z otwartą gębą.
— Margrabia chce dać dobry przykład swoim ziomkom — rzekł satyr z szyderczym uśmiechem — przyjechał z zagranicy i siedzi w Dąbczynie. Sam wziął klucze od spiżarni i sam dysponuje obiady.
Warnera twarz zbladła, dolna jej szczęka zaruszała się machinalnie.
— Przecież nie zechce pod koniec życia stać się oszczędnym? — rzekł bankier więcej do własnych myśli swoich, niżeli do ajenta.
— Objeżdża codziennie pola i rozpatruje się w gospodarstwie — mówił dalej ajent, a w oczach jego migotał jakiś szatański wyraz.
— Cóż jemu do pól i do gospodarstwa! — krzyknął Warner.
Namiestnik «Goliata» nie mógł opanować uczuć, jakie w tej chwili jego sercem miotały. Zapomniał nawet, że jeden z najpodrzędniejszych jego ajentów stoi przed nim i pilnie na niego uważa. Założył w tył ręce, przeszedł się kilka razy po gabinecie, a stając znowu przed ajentem, wypatrzył się na niego, jakby w złośliwym jego uśmiechu szukał jakiejś utajonej myśli. Link z największą otwartością patrzał w siwe oczy bankiera, a widząc, że tam w głębi śpi coś strasznie ciekawego, ułożył swoją fizjonomję do wyrazu obojętności i rzekł:
— Margrabia mówi, że dla córki musi się oszczędzać, aby jej w posagu zostawić dobra oczyszczone.
— Co mówisz, głupi Linku! — zawołał bankier, szarpiąc ajenta za guzik — on swoje dobra oczyści!
— Ja tego nie mówię, panie Warner — odparł spokojnie ajent.
— A cóż takie głupstwa powtarzasz!
— Ja tylko zdaję raport.
— Masz rację, ty zdajesz raport — mówił bankier, oddalając się od ajenta.
Znowu przeszedł się kilka razy po gabinecie, zaglądnął kilka razy’ do okna, a pod oknem nie było już żadnej twarzy «drobnych» negocjantów, tylko lud boży ciągnął na targ ulicą. W oknie była jeszcze karta kursów pieniężnych, ale nikt z przechodzących na nią nie zważał, nikt jej nie widział. Bankier uśmiechnął się i pomyślał sobie:
— Głupi gmin! Idzie do żmudnej pracy, lub na targ z garścią zboża, które tyle mozołu go kosztowało, i nawet nie śni się mu o naszym zysku, jaki mamy bez tak żmudnej pracy. — On nie wie, że ta kartka więcej w tej chwili waży, niżeli dwa rozdziały z ewangelji Mateusza... Głupi gmin!
Gdy tak sobie szczęśliwy bankier myślał, stojąc przy oknie i patrząc na ten «głupi gmin», najpodrzędniejszy jego ajent, stojący przy drzwiach w jak najskromniejszej pozyturze, uśmiechał się złośliwie za jego plecami i mówił w duchu do siebie:
— Głupi Warner! Już go znowu mam w kieszeni. Gdzie idzie o zysk, tam nie może ukryć swoich myśli. Gorączka majątku trawi go nieustannie. On nie wie, że, aby być porządnym człowiekiem, trzeba czegoś więcej. Ja, gdybym to miał, tobym może także chciał więcej pieniędzy, a tak to tylko tyle pragnę, aby robaka zalać. Warner nie wie, że to co mnie i jemu brak, więcej warto, niżeli wszystkie te kartki kursów europejskich! Głupi Warner!...
— Zaledwie ajent do swoich myśli zdołał dać wykrzyknik i kilka punktów, obrócił się bankier do niego i z miną nieszczęśliwego człowieka rzekł:
— Już to ja temu nie wierzę, aby margrabia coś podobnego miał mieć na myśli. To byłoby wielkie głupstwo z jego strony.
— Nie jednego uratowało głupstwo! — odparł sentencjonalnie ajent, uśmiechając się do zakłopotanego bankiera.
— Głupstwo, głupstwo — powtarzał bezmyślnie bankier, chodząc po gabinecie.
— Dziedzic z Marcinowa przed pięciu laty, gdy spostrzegł, że źle stoi, zamknął się na wsi, wyprzedał całą stajnię koni cugowych i wierzchowców, pięć lat nie był w mieście, ani nie dawał balu w zapusty, i stanął na nogi.
— To prawda, ale margrabia... margrabia tego nie zrobi, toby nie było dla niego przyzwoitem. Ja właśnie słyszałem, że chcą mu dać order... order nielada... a to wymaga, aby pojechać do stolicy i jakoś żyć z ludźmi... Ale nie, jemu już nie trzeba stolicy. Dąbczyn i tak już przedłużony!... — dodał do własnych myśli swoich bankier.
— Spodziewają się bardzo bogatego zięcia, który Dąbczyn oczyści — wtrącił z obojętnością ajent.
— Co, bogatego zięcia? — krzyknął bankier i odskoczył od ajenta — bogatego zięcia? Kto ci o tem głupstwie mówił? Dąbczyn mój, rozumiesz, Dąbczyn, jakbym go już miał w kieszeni!
Rzekłszy to, poskoczył do biórka za kratką żelazną, a otworzywszy ogromną księgę, począł w niej przewracać, aby naocznie przekonać się, że to, co wypowiedział istotną jest prawdą. Ale snać suma ogólna nie odpowiedziała jego nadziejom, bo czoło zmarszczył i książkę na bok odłożył.
— O bogatym zięciu bardzo wiele mówią, — wtrącił znowu ajent.
Bankier na to nic nie odpowiedział, tylko się zamyślił.
— Ale ja mam tu coś ważnego w tej sprawie — rzekł ajent cichym głosem.
Warner założył okulary i wypatrzył się na ajenta.
— Gdym nocował w Kadziejewie — mówił dalej ajent — znalazłem szkatułkę z papierami po... po...
— No.... po.... po.... — rzekł bankier z niecierpliwością.
— Po nie... nie... nieboszczyku Górnickim — dokończył ajent i zbladł znacznie na twarzy.
Bankier nie patrzał w tej chwili na ajenta, tylko czem prędzej wziął mu z rąk papiery. Z gorączkowym wyrazem na twarzy przebiegał je, a skończywszy przegląd, przybrał wyraz obojętności, zadzwonił na kawę i rzekł do ajenta:
— To są «drobne interesa», a ty wiesz, że już od dawna ich nie prowadzę.
— Te «drobne interesa» mogą jednak dopomódz do wielkich.
— To prawda... ale... nie mam ochoty do tego.
— Górnicki zarządzał majątkiem margrabiego. Pan kupując od niego Mogiły, kupiłeś oraz wszelkie jego pretensje.
— Tak jest... ale...
— Między temi papierami są kwity margrabiego, które brzmią: «Od pana Górnickiego wziąłem dwa tysiące dukatów, co stwierdzam moim podpisem.» To są prawomocne skrypta długu...
— Mówiłeś, że to są kwity... kwity z oddanych pieniędzy z zarządu dóbr.
— Ja tego nie mówię... i sąd tak nie powie.
I obaj zajrzeli sobie głęboko w oczy.
— Ktoś przecież upomni się o tę szkatułkę — rzekł po chwili namiestnik «Goliata».
— Nikt się nie upomni, bo w tej szkatułce były jeszcze papiery, które wielom ze szlachty nie byłyby na rękę...
Warner przejrzał je szybko i rzekł:
— Przed trzema laty byłyby te papiery co znaczyły, ale teraz są do niczego.
— Przecież...

— Ale interes jest zawsze... «drobny interes» — dodał szybko negocjant, przyciskając papiery żelaznym lwem, bo właśnie na kręconych schodach pojawił się służący z kawą.



Na drugiem piętrze tej szczególnej kamienicy było kilka pokoi umeblowanych z wszelką elegancją. Perskie kobierce zaścielały posadzkę, na ścianach wisiały sążniste zwierciadła, po kątach było pełno świecących małych sprzęcików. Mimo tak wytwornego gustu, znamionującego miękkie, kobiece usposobienie, które odbijało się w całem tem urządzeniu, był to apartament kawalerski.

Porozrzucane krzesła i fotele, tu i owdzie samopas leżące korki od butelek i duszna, mglista atmosfera, okazywały, że niedawno odbyła się tu jakaś zabawa towarzyska. Nawet widać to po samym właścicielu tego kawalerskiego apartamentu. Chodzi on wzdłuż wszystkich pokoi, blady i niewyspany, w rannem jeszcze ubraniu. Jest to przystojny, bladej twarzy młodzieniec. Jakaś miękka, tkliwa dusza obrała sobie to białe, przezroczyste ciało na mieszkanie doczesne. Patrzy ona w jakiemś melancholijnem roztargnieniu przez te duże, jasno-niebieskie oczy, a świat ten tak piękny i rozmaity zdaje się ją nudzić i dręczyć.
Kilka świeżo zapalonych cygar leży na stołach mahoniowych, kawa wychłodła i zsiadła się w szklance, a gospodarz zapomniawszy o jednych i o drugiej, chodzi smutny i zamyślony.
W tem otwarły się drzwi zwolna — do pokoju wszedł namiestnik «Goliata».
— Dzień dobry ci, Ottonie! — zawołał — dzień dobry, mój synu!
Ojciec i syn jakoś obaj dzisiaj zbyt czuli. Ojciec zapewnie rozczulił się, zrobiwszy «drobny interes»; czułość syna mieszkała gdzieś głębiej.
— Dziś miałem brzydki, bardzo brzydki sen! — rzekł bankier, całując syna w czoło.
Młody Warner zmięszał się, spojrzał na ojca badawczym wzrokiem i czekał z niecierpliwością, co dalej powie.
— Brzydki, bardzo brzydki sen. Śniło mi się, że te śmiejące się karjatydy, atlasy i satyry zeszły do mnie, do mego gabinetu i śmiały się ze mnie, śmiały tak długo, aż pot śmiertelny wystąpił mi na czoło.
— Od ich śmiechu? — zapytał Otton.
— Od śmiechu; to nie wiesz, co to jest śmiech, mój synu? Śmiech jest to coś, co zabić może, zabić, mój synu!...
Otton posmutniał i zamyślił się.
— Śmiech może być ostrzejszy od brzytwy... Gdyby wszyscy ci reformatorowie wiedzieli, co śmiechem zdziałać można, nie potrzebowaliby wcale krwi przelewać, ani buntów organizować!
— Do czegóż z tem zmierzasz, ojcze? — zapytał Otton.
— Do czego zmierzam?... Ot, sen opowiadam ci i nic więcej, sen, który mnie trochę uczynił niespokojnym, jak się to zazwyczaj ludziom w moim wieku zdarza.
Otton rzucił się na fotel, podparł ręką głowę i zamyślił się. Ojciec przechadzał się po pokoju i zawsze z pod oka patrzył na syna.
— Te śmiejące się satyry i nieznośne karjatydy, które nasz dom oszpecają, będziesz musiał oddalić, mój synu, gdy tutaj sam gospodarować zaczniesz. Ty musisz to wszystko oczyścić, mnie już na to czasu nie staje — dodał z smutnem westchnieniem.
— Wszak na to nie trzeba wiele czasu — poderwał syn.
— Nie, wcale nie — odpowiedział ojciec z wlepionemi w ziemię oczyma — wcale nie wiele, tylko jednego pokolenia.
— Jednego pokolenia?... o czem mówisz, ojcze?
— Mówię o naszym domu... i o naszem imieniu, mój synu!
— Cóż nasze imię? — Będzie piękne i znakomite, nie lękaj się.
Otton wypatrzył się na ojca, którego twarz okryła się rumieńcem gorączkowym.
— Nie jesteś dzieckiem, mój synu — oz wał się negocjant — i wiesz, jak się dzisiaj tworzą imiona. Bo dzisiaj to tylko idzie w górę, co własną siłą z gminu się podnosi. Stare herby i szlachectwa upadają, a jeźli kto z gminu zacznie robić pieniądze i przychodzi do wielkiej fortuny, zaraz ludzie złośliwi zwracają na niego oczy i szukają plam na nim, aby się w swojem ubóstwie pocieszyć. U nich każdy, kto przyszedł do majątku, musiał do tego przyjść złodziejstwem, lub zabójstwem.
— Któżby śmiał i poważył się — rzekł Otton, wstając z krzesła.
— Nikt nie poważy się powiedzieć ci to w oczy, mój synu, ale za plecyma pokazują palcami i śmieją się, jak te szydercze satyry i karjatydy.
— Smutne mi rzeczy odkrywasz, mój ojcze, bo w takim razie wolałbym być biednym.
— Ty masz dziwnie głupie serce, mój synu; w tem jesteś kubek w kubek podobnym do nieboszczki matki twojej. Mówię ci, że na to potrzeba jednej generacji i nic więcej. Ze mnie śmieją się i pokazują palcami za mną, a ciebie będą prosić na kanapę; ty będziesz u nich świętym człowiekiem... gdy mnie na świecie nie będzie.
Ojciec i syn zasmucili się wzajem tym dziwnym zwrotem myśli. Po chwili rzekł znowu negocjant:
— Bo to jest już w charakterze ludzi. Gdybyś najpoczciwiej do fortuny przyszedł, to ludzie będą, stronić od ciebie. A gdy odziedziczysz fortunę, choćby po rozbójniku jakim, to tamto będzie zapomniane, a ty będziesz poczciwym człowiekiem, karmiąc ich i pojąc za pieniądze swego antecesora. Ludzie nie lubią tylko zbrodni z pierwszej ręki, w drugiej ręce przestaje ona być zbrodnią. Rozumiesz mnie, mój synu? Czyli mówiąc po naszemu, ludzie nie lubią zbrodni, kiedy jest jeszcze surowym kapitałem; ale gdy zacznie nieść procenta, to te są już bez zmazy.
— Wszak nasz majątek...
— Nasz majątek — poderwał szybko negocjant — jest czysty jak łza, jak kryształ. Ale ja jestem pierwszy naszego imienia, który ten majątek zrobił. Mnie nie wolno postawić świątyni naszemu imieniu. Ja gromadzę tylko materjaly, a ty będziesz budował. Jestem tylko małym Dawidem, a ty będziesz mądrym, pięknym, wysokim Salomonem! Ty zbudujesz świątynię!
Rzekłszy to, wyprostował się namiestnik «Goliata» i z taką dumą stąpał po perskich kobiercach, że nikt by w nim nie poznał owego małego Dawidka, do którego przed chwilą był się przyrównał. Otton jednak jakoś nie kontent był z tej wielkiej roli swojej, jaką nań włożył skromny ojciec. Rzucił się na kozetkę i marząc niby o swojem salomoństwie, oparł głowę o poręcz. Z roskoszą rodzicielską wpatrywał się ojciec w piękną, bladą twarz marzącego młodzieńca.
— Ze mnie mogą się dzisiaj ludzie śmiać — prawił dalej negocjant — mogą za memi plecyma wystawiać języki i figi, jak atlasy i satyry na mojej kamienicy, ale ty Ottonie, ty musisz być czystym jak łza, musisz mieć ładny, nieskazitelny honor i jak najlepszą opinję. Niczego ci nie żałuję. Trać pieniądze, ja tylko możesz, ja będę na nie pracować, a ludzie muszą mówić o tobie, że jesteś noble, jesteś gentleman.
— Już mnie nudzą te pieniądze i ta zgraja nieszczerych przyjaciół.
— To nic, musisz żyć — żyć jak wielki pan, wyrzucać wiele, wiele pieniędzy, aby świat mówił, to krew szlachecka.
Prosty parweniusz nie żyłby tak okazale i z takim gustem. Zapraszaj artystów i literatów, każ im pisać wiersze i symfonje, obsypuj ich hojnie, czem możesz: słowami i pieniędzmi... Wszystko to nie jest stracone, jest to kapitał, który z czasem hojny wyda procent. Wejdziesz w modę po wielkich domach, będą cię czcili i szanowali... A to znaczy wiele, bardzo wiele! — dodał negocjant z smutnym wyrazem na twarzy.
Otton zmrużył duże, niebieskie oczy, a przed niemi szli długim szeregiem artyści, literaci i poeci... szli z nutami oraz książkami w ręku i z skromnym ukłonem, w czarnych frakach i białych rękawiczkach ofiarowali mu dedykacje, utwory, obrazy...
— Tylko musisz się strzedz «drobnych interesów» — mówił dalej negocjant — bo te niepotrzebnie walają człowieka.
Westchnął stary bankier i zamyślił się na chwilę, poczem dalej mówił:
— W takim razie możesz ożenić się z panną znakomitego rodu, z kamienicy zrzucisz te nieznośne karjatydy i satyry, a dasz marmurową kolumnadę i napiszesz nad nią: Hotel Warnerów.
Młodzieniec, siedzący na kozetce, skrzywił się na tak łudzącą propozycję; zdawało się, że ta marmurowa kolumnada i ten napis nad nią krzyżowały mu coś, co sobie wewnątrz serca zapisał. Nie widział tego jednak stary negocjant, bo oszołomiony marmurową kolumnadą i napisem nad nią, tak z góry stąpał po perskim kobiercu, jakby istnym był Goliatem, depcącym gruzy rozwalonej świątyni, która go przed chwilą żywcem pogrześć chciała. Uczyniwszy zadość swemu wzburzonemu sercu, stanął przed kozetką, a wlepiwszy wzrok swój w twarz rozmarzonego młodzieńca, zawołał nagle:
— Ottonie!
Młodzieniec podniósł się z kozetki, głos ojca zapowiadał mu coś nadzwyczajnego. Jakby miał coś na sumieniu, spuścił oczy i począł się bawić poręczą kozetki.
— Ottonie! — mówił negocjant tym samym uroczystym głosem — Ottonie, wyznaj mi szczerą, świętą prawdę!
— Słucham cię, ojcze — odparł zmięszany nieco młodzieniec.
— Ottonie, czy twój honor jest czysty dotąd?
— Mój honor... nie czuję się winnym niczego.
— Wiem bardzo dobrze, żeś nic takiego nie uczynił, coby mogło twój honor splamić... Ale Ottonie, ja rozumiem pod honorem ten honor noblesy, który się plami, gdy się kto otrze o niego nieprzyzwoitem słowem.
Młodzieniec milczał.
— Nasz honor, honor kupiecki, honor negocjanta, jest to rzetelność w wypłacaniu i nic więcej. My na słowa nie zważamy. Ale ty, Ottonie, musisz okazać światu, te masz tak samo drażliwą krew jak i szlachta, bo ja... ja myślę o tytule dla ciebie.
Nawet promesa tytułu nie mogła młodzieńca wyrwać z dziwnego zamyślenia.
— Ottonie, powiedz mi prawdę, czy masz ty ten honor szlachetny, tę krew drażliwą?
— Nie wiem jakbym się znalazł, ojcze — odpowiedział nieśmiało młodzieniec.
— Czy nigdy jeszcze cię nie obrażono? — pytał dalej ojciec, wlepiwszy w syna duże, siwe oczy.
Młodzieniec patrzył w ziemię, na jego pięknej twarzy było widać jakąś walkę.
— Ottonie, twoje milczenie pali mnie jak ogniem.
— Ojcze!
— Mamże się wyrzec wszelkich moich nadziei?
— Ojcze kochany!
— Maż w tobie być krew «drobnego negocjanta», który za grosz dziesięć razy przysięgnie i da się wybić?
Młodzieniec podniósł z dumą głowę do góry, jego niebieskie oczy zaszkliły się wyrazem szlachetnym.
— Nie wiem, ojcze — rzekł — do czego zmierza dzisiaj twoja mowa. Lękam się, że właśnie może chcesz mi stanąć w drodze do obronienia mego honoru.
— Od dziesięciu dni słyszę o nieporozumieniach twoich z panem Von der Mark.
— Te nasze nieporozumienia, ojcze, zakończą się pojedynkiem — odrzekł młodzieniec z całą spokojnością.
— Pojedynkiem! — krzyknął negocjant, a na twarzy jego walczyły z sobą dwa sprzecznych uczuć wyrazy.
— Pojedynkiem — odparł młodzieniec, biorąc ojca za rękę i patrząc z obawą w siwe jego oczy — pojedynkiem, a spodziewam się, że ojciec więcej kochać będzie imię Warnera, niżeli syna.
Śmiesznie wyglądał w tej chwili poczciwy negocjant. W jego sercu za mało było miejsca dla takiego heroizmu, aby za przyszłość domu swego stawić na kartę życie jedynaka, a wiele było w niem żądzy poczciwości i dobrej reputacji tego imienia. Było to gorączkowe pragnienie chorego za czemś, co mu właśnie odjęto. Była to nieodparta żądza roskosznicy za świątobliwością przy kresie życia. Do tego i miłość rodzicielska siedziała jeszcze gdzieś tam w kąciku jak moneta miedziana w skrzyni żelaznej. Negocjant w strasznym był kłopocie. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi od syna; zaskoczyła go nieprzygotowanego. Otton zaś był tego mniemania, że ojciec chce od niego tem postępowaniem wyłudzić tajemnicę pojedynku, aby go potem udaremnić.
Powoli przyszedł negocjant do siebie. Otarł pot z czoła chustką jedwabną i usiadł na kozetce. Uczucie dumy imienia przemogło w jego sercu.
— Pójdź do mnie, Ottonie — rzekł do syna — pójdź, niech cię ucałuję. Nie mam siły, abym wstał, bo mi nagłe coś w nogi wlazło; kocham cię, mój synu, kocham cię, jak król swego następcę, i dla tego pragnę, abyś się strzelał jak szlachcic, abyś przed całym światem okazał, że w tobie nie ma krwi «drobnego negocjanta», ale krew piękna, szlachecka.
Młodzieńcowi puściły się łzy z oczu, przytulił twarz do tego serca, które firmę tak ukochało, że za nią nie wahało się postawić życia syna na kartę...
Kilka chwil trwało milczenie. Poczem przyszedł najprzód ojciec do siebie, a otarłszy oczy, rzekł:
— Ty musisz się strzelać, Ottonie, ja dam tysiąc talarów dla ubogich, dwa tysiące na szpital... dam wiele, dam, abyś wyszedł szczęśliwie z pojedynku. Ale nie myśl, że się strzelasz dla tej błahej mary, która ci od niejakiego czasu po głowie lata! Wiem ja o tem, wiem!
Twarz młodzieńca oblała się rumieńcem.
— Wiem ja Ottonie, wiem — mówił dalej negocjant — że panna margrabianka zajrzała ci w oczy, ale z tego nic nie będzie, nic!
— Ojcze!
— Margrabia jest człowiek dumny, a nie ma ani grosza. Jeźli ci się podobał Dąbczyn, to go będziesz miał. Zostaw to ojcu. Będziesz mieszkał w zamku polskim i będziesz panem. Ale ubogiej żony, a kapryśnej i dumnej nie potrzeba tobie. Ty możesz się ożenić z dziewczyną znakomitego rodu, dawnego, starego szlachectwa, z takiego domu, który jest w łaskach i dostojeństwie u dworu. I na ciebie w takim razie spadną zaszczyty. A margrabia z Dąbczyna jest dom upadający, a to, co upada, nie podnosi nigdy nikogo, tylko porywa w przepaść!...

W tej chwili wszedł galonowy służący do pokoju i dał znać bankierowi, że goście się schodzą i do obiadu już się nakrywa.



Pokoje, w których ojciec z synem tę poufną prowadził rozmowę, tworzyły tylko gościnny apartament Ottona, gdy z Mogił do miasta przyjeżdżał. Główne salony bankiera były na pierwszem piętrzę. Składały się one z sześciu wielkich pokoi w amfiladzie, a kilku pobocznych saloników.
W samym rogu, z małym zaszklonym balkonikiem, z którego bucha woń kwiatów rozkwitłych, jest mały, lecz z wielkim przepychem urządzony pokoik. Wszędzie perskie kobierce, wszystko szkli się od srebra i złota. Jest to buduar młodej kobiety.
Gdzież ona? Szukamy ją na adamaszkowej kanapce w prześlicznej sukni à la bajadere, w czerwonych, złotem haftowanych pantofelkach, z najświeższą Edmunda About powieścią w ręku... szukamy ją z pędzlem w ręku i paletą, siedzącą przed trójnogiem i wpatrującą się okiem artystki w zawieszony przed nią oryginał gorącego Murilla... albo szukamy ją przy biórku misternej roboty, siedzącą z opartą na drobnej rączce głową, zamyśloną i dumającą nad jakimś listem treści zagadkowej, który po raz dziesiąty czyta i czyta... Ach nie, takiej kobiety nie znajdziemy tutaj.
Jest ona w tym cudownym buduarze, piękniejsza od wszystkich tych pięknych gracików, ale nie czyta «Tolli», nie kopjuje Murilla, ani nie marzy nad listem zagadkowym. Smukłej postaci, pełnych kszałtów, rumianej, okrągłej twarzyczki, w której maluje się szczerość i dobroć serca jak na dłoni, stoi ona przy dużej, mahoniowej szafie i z ostrożnością systematycznej gospodyni wybiera z półek srebra. Na sobie ma suknię ze zwykłej szkockiej materji, w duże, trochę jaskrawe kraty; ładną główkę ujmują w czarne ramy gęste włosy, zaczesane à la Valois. Na sukni jest prowizoryczny fartuszeczek z ciemnej materji, aby chronić suknię od różnych przygód gospodarskich.
Koło niej stoi młody, piękny mężczyzna. Jego włosy śmiało w tył zarzucone i niedbale zagięty kołnierz od koszuli, jako też i proste zawiązanie chustki przy braku wszelkich innych błyścidełek, okazuje jasno, że do stanu kupieckiego nie należy, ani nie jest «drobnym negocjantem». Z oczu nieco wklęsłych, z kilku zmarszczkami na pięknem, otwarłem czole, można wnosić, że ten młody człowiek obrał sobie daleko mozolniejszą drogę na tym nędznym padole płaczu, jak ją mają kupczykowie i «drobni negocjanci». Jest to jeden z zastępu tak zwanej inteligencji, doktor filozofji i docent na jakimś wydziale naukowym. Możnaby go podejrzywać, że jest literatem, a przynajmniej poetą bezimiennym. W piśmie perjodycznem «Thalia» pojawiają się od czasu do czasu ładne, tylko trochę nadto transcendentalne wierszyki, które piękna jego sąsiadka w sekrecie mu przypisuje. Ale poeta bezimienny wypiera się swoich wierszy, a pięknej narzeczonej zamyka usta pocałunkiem. I trudno nawet wiedzieć, dla czego piękna narzeczona tak zawsze o tych sierocych wierszach z nim mówi. Czy tak lubi literaturę, czy jego pocałunki?...
Ładna, młoda Matylda zagląda do szafy z całą systematycznością swego pochodzenia, wyjmuje i ociera różne srebra i stawia je na dużym stole. To zatrudnienie przypada jakoś do jej rumianej, okrągłej twarzyczki; wie ona dobrze o tem, i patrząc na pięknego młodzieńca, uśmiecha się filuternie. Młody doktor podziwia jej śliczne dołki po obu stronach twarzy i z niemałem zadowoleniem spostrzega, że ma wszystkie zęby, co bardzo rzadko wydarza się u córek germańskiego szczepu.
— Matyldo — rzecze młody docent — dzień dzisiejszy jest dla mnie początkiem owej błogiej nieskończoności, która jest podstawą wszechświata, na której ów Nieskończony, Niepojęty i Niestworzony, owa nietyczna troistość, założył wielkie dzieło swoje...
— Walterze — odpowie piękna narzeczona — dzisiaj będziemy mieć licznych gości. Te srebra bardzo się dobrze wydadzą, kosztują ojca bardzo drogo i są przeznaczone na moją wyprawę.
— Ten srebrny blask przypomina mi owe przyćmione światło księżyca, które jest obrazem absolutnego rozumu. Nie ma w niem owego czerwonego gorąca, jakie jest w świetle fantazji i serca, ale za to ono nie spełznie, jak pełzną wszelkie barwy, pożyczone od ziemi; ono jest wieczne, czyste i trzeźwe, jak moja miłość dla ciebie, droga Matyldo!
— Czy znasz ty, Walterze, pana Tamimischel? Ach, to dziwny człowiek! Na obiad je tylko knedle z cynamonem. Musiałam osobno kazać dla niego zrobić knedle.
— Pan Tamimischel, Matyldo, to człowiek wielkiej erudycji. On pierwszy dowiódł dokumentnie, że Cyceron miał piękną wilę w Pompejach, niedaleko domu Djomedesa, na lewo od wili tragicznego poety. W jednej bowiem jego mowie przeciw Katylinie jest wspomniane o czarnym psie — a taki sam czarny pies namalowany jest na domie tragicznego poety, i niezawodnie musiał mieszkającemu w sąsiedztwie Cyceronowi dać pochop do użycia tego przyrównania...
— Tfe, mówisz dzisiaj o psach...
— Ba, ale to nie prosty pies, to pies Cycerona, a Cyceron to przecież?...
Jakoś nudnym wydał się dzisiaj pięknej Matyldzie jej narzeczony. Użyła więc zwyczajnego swego talizmanu, aby młodego docenta czem prędzej z wykopalisk Pompejów i z domu Cicerona wyprowadzić.
— W onegdajszym numerze «Thalji» czytałam znowu piękne wiersze — rzekła z filuternym uśmiechem, przy którym uczony doktor ujrzał dwa prześliczne dołki i dwa tuziny najbielszych ząbków.
— Co za wiersze? — zapytał zmięszany nieco docent.
— Umiem je na pamięć, choć mnie to nieco pracy kosztowało. Tytuł: «Trójca katolicka»:

Trzy epoki życia, to Bóg troisty,

Nikt nie rozumie dziś tego mytu —

Bóg-starzec-dziecię; Syn-młodzian skrzysty.
Duch święty, który u życia szczytu,

Wstępuje na nas jak gołębica —

To wiek, gdzie tylko rozum przyświeca.

Docent zarumienił się, wziął piękną deklamatorkę za pulchną rączkę i zamknął jej usta prozaicznym pocałunkiem. O ten może najwięcej chodziło pięknej Matyldzie, więcej jak o wyrecytowaną poezję i psa Cycerona. Była zbyt przekonaną o tym swoim talizmanie, że uczonego docenta sprowadzi na ziemię jak drut miedziany elektryką.
I w samej rzeczy nie zawiódł ją ten wyborny eksperyment. Uczony docent, dotknąwszy się różanych ust pięknej Matyldy, uczuł jakby iskrę z stosu galwanicznego, która wpadła nagle do jego szopy mozolnie uzbieranych cytat i różnych rupieci klasycznych i w oka mgnieniu wszystko do góry nogami powywracała. Jakiś przyjemny prąd przebiegł przez jego nerwy, a gdy jeszcze raz te piękne, różane usta pocałował i potem na świat spojrzał, wydał się mu ten świat tak piękny i przyzwoity, chociaż świat ten był bez Hegla i Szellinga, chociaż nie miał cytat uczonych i odnośników do autorów klasycznych.
Piękna Matylda cieszyła się rozpromienionem obliczem swego Waltera, i aby ową «troistość mityczną» jak najbliżej w życiu zaaplikować, pocałowała go po raz trzeci i tym ostatnim ciosem dobiła całą książkową erudycję biednego docenta, który — na jutrzejszej prelekcji w niemałym ztąd będzie kłopocie.
— Za dwa miesiące będziesz moim mężem — szepnęła Walterowi do ucha zapłoniona dziewica.
— Za dwa miesiące! — westchnął biedny docent.
— Będziemy tymczasem mieszkać w Mogiłach.
— W Mogiłach! — powtórzył szczęśliwy kochanek, nie wiedząc znaczenia tego słowa.
— Bo ojciec zamyśla kupić Dąbczyn dla Ottona. Wtedy będą Mogiły nasze.
— Mogiły nasze!
— Nieprawdaż, będziemy bardzo szczęśliwi!
— W Mogiłach!
— Posadzki będą woskowane i nakryte kobiercami.
Docent uśmiechał się i zadumał.
— O godzinie ósmej będziemy pili kawę, z dobrą, wiejską śmietanką, którą ja sama zbierać będę.
Docent uśmiechał się ciągle.
— O godzinie pół do pierwszej przyjdzie na stół waza, a ja przyjdę ao twego gabineciku i zawołam: «Doktorze, czas do obiadu!...» A na obiad będzie zupa piwna, paszteciki w naleśnikach, rozbratle z chrzanem i buchty z szodo.
Docent patrzył z wytężonem okiem w tę szczęśliwą przyszłość.
— O godzinie czwartej — szczebiotała dalej piękna Matylda — będziemy pili kawę, prawdziwą Mokka, a ty będziesz przy niej palił cygaro amerykańskie... i będziesz się pieścił ze mną, nie prawdaż?
Docent uśmiechnął się, lecz oczy jego patrzyły gdzieś po za dwa miesiące.
— O godzinie ósmej będziemy wieczerzać. Co ty lubisz na wieczerzę, kochany Walterze? — zapytała Matylda, przymilając się do zamyślonego narzeczonego.
Walter wziął ją za rączkę i po raz czwarty ucałował jej usta różane, ale o wieczerzy nic jej nie powiedział.
— Co ty lubisz na wieczerzę? — powtórzyła zapytanie Matylda.
Czwarty pocałunek nie był jakoś tak skuteczny jak pierwszy. Oszołomiony na niejaki czas docent, przyszedł znowu do siebie, jego transcendentalna jaźń odrodziła się znowu jak Fenix, tylko odrodziła się jako czysty duch filozoficzny, bez balastu cytat uczonych.
— Matyldo — rzekł uroczyście — idąc tam na wschód, bierzemy na siebie wielką missję. W kraj ciemny i barbarzyński idziemy jako pochodnie światła, aby jego ciemności rozświecić. W naszym pędzie, w tem naszem parciu na wschód wyraża się najpotężniejsza idea nasza, kwiat naszej germańskiej oświaty. Owe «excelsior», które dotąd wszystkich naszych wielkich filozofów w obłoki unosiło, zamienia się na «wszerz» i zajmuje coraz więcej miejsca. My pójdziemy w kraj ciemnoty i przesądów, pójdziemy skromnie jak kartagińska Dydona, która tylko o tyle prosiła ziemi, ile jedna skóra zajmie. I nam dadzą tam tylko kilka pół ornych, kilka łąk i drzew kilka. Ale jak owa skóra przemyślnej Dydony rozcięta na rzemyczki, zajęła cały obszar przyszłej Kartaginy, tak i kultura nasza rozszerzona w niezliczone pasma, powinna objąć ten kraj z końca do końca i uczynić go naszym wazalem. W czadach barbarzyństwa myśmy byli hołdownikami ich Jagiełłów i Zygmuntów — w epoce potęgi duchowej wejdziemy w ich kraj jako apostołowie cywilizacji, niosąc im dobrodziejstwo światła... Tak, Matyldo droga, ta jest idea, ten jest cel naszego parcia na wschód.
Piękna Matylda zamyśliła się strasznie po tej szczególnej harandze kochanka. Spostrzegłszy to docent, ucałował ją raz jeszcze i zrozumialszym do niej rzekł językiem:
— Tak, piękna Matyldo. Będziemy dobrodziejami tego poczciwego, ale strasznie zaniedbanego ludu. Postawimy mu szkółkę i zapłacimy nauczyciela. Na egzaminie będziesz rozdawała dzieciom nagrody. Będziemy pamiętać o ubogich, bo w obec Boga wszyscy są nam równi. Wieśniaka nauczymy uprawiać ziemię, nauczymy go oszczędności i pracy, czego nie nauczył go polski dziedzic. Z sąsiadami, Polakami, będziemy żyć w zgodzie i przyjaźni, pamiętając im te zasługi, które oddali całej ludzkości, oswabadzając Wiedeń od panowania tureckiego. Nie będziemy z tego dumni, że jesteśmy wyżsi cywilizacją, bo oni temu niewinni... Nieprawdaż Matyldo, będziemy szczęśliwi!...
Matylda przytuliła się do piersi kochanka, którego słowa były już zrozumialsze i łagodniejsze. Nie dziw, miłość łagodzi wszelkie namiętności i podaje słowa proste, zrozumiałe. Rozmarzony Walter mówił dalej:
— Rano, gdy jeszcze srebrna świeci rosa, wyjdziemy na ganek przed naszym domkiem. I będziemy przysłuchiwać się budzącej naturze, będziemy słuchać jak jej wdzięczne akordy rosną i rosną... do szeptu liści, do szmeru traw przybywa piosnka skowronka... tam kruk się ozwie, tam kukułka, a liczną trzodę uderzy wielkie, okazałe «tutti»... Nieprawdaż Matyldo, będziemy szczęśliwi!...
— W Mogiłach! — wyszepnęły drżące usta dziewicy.

W tem służący zapowiedział przybyłych na obiad gości.



Matylda odpięła prowizoryczny fartuszek, spojrzała do zwierciadła, czy niegodziwy Walter nie zostawił na jej różowych ustach jakiego zapomnianego pocałunku, a przygładziwszy włosy, podała ramię narzeczonemu i bardzo rozsądnym krokiem weszła do salonu. Walter tylko w przelocie uporządkował swoją doktorską czuprynę, bo podróż do salonu wydała się zbyt krótka, aby cały swój ubiór przeglądnąć.
W salonie przyjmowała już gości stara ciotka, jak ją powszechnie w domu nazywano, a na której, prócz starych i nieco defektowych zębów, wcale jeszcze starości nie było widać. Była to okrąglutka, czerwona jejmość i jak Matylda słynną była z dołków swoich, ale nie z dołków na twarzy, lecz z wybornych dołków z powidłami, na które miała własny sekrecik i zawsze je własnoręcznie robiła.
Miał to być obiad okazały, na którym zgromadzonym znakomitościom miał stary Warner zaprezentować przyszłego męża Matyldy.
I w samej rzeczy zgromadzenie było okazałe. Szlachta nie dostawiła wprawdzie swego kontyngensu, ale też stary negocjant nie miał nawet do tego pretensji. On to wszystko przekazał synowi; Otton miał dopiero z krwią szlachecką się pobratać. Negocjant korzystał z tego swego położenia i wszystkim prawił do ucha, że on tylko osobistą zasługę ceni i ją proteguje.
Otóż z ludzi czysto osobistych zasług byli: Jakiś radzca byłej marynarki niemieckiej. Przedtem był redaktorem jakiegoś pisemka. Wyawansowawszy na radzcę floty, pokochał strasznie morze i mówi o niem dniem i nocą. Ubolewa on, że do floty związkowej nie przyszło, ale ma nadzieję, że to prędzej, czy później koniecznie nastąpić musi.
Za nim stoi intendent ewangelicki, mąż pełen racjonalnej pobożności. Pisze on dzieła uczone przeciw katolicyzmowi i obciąża je na okładkach dokumentami, branemi wprost z biblioteki watykańskiej. Jest on tego zdania, że zakon krzyżacki dopiero w wyznaniu ewangielickiem znalazł prawdziwą swoją misję i jako taki odżyje duchowo, jeźli się na wschód zwróci.
Dalej: W długim, czarnym fraku, białej chustce i białych żabotach, a czarnych rękawiczkach, to emeryt, profesor filozofji, który będąc «burszem», mieszkał razem z Heglem i z nim fajkę palił. Z nim rozmawia także emeryt łysy, z długą twarzą, kubek w kubek do księdza Alby podobny. To były profesor historji powszechnej, dzisiaj właściciel skromnej kamieniczki, którą wziął ze żoną. Pamięta on dobrze Rotteka, lecz rzadko o nim mówi, bo wydział publicznego bezpieczeństwa i porządku miał z tego powodu nie jedną z nim konferencję. Stary emeryt bowiem uchodzi tam za zapaleńca i dla tego nie dobrze jest notowany. Mówią nawet, że w skutek tej energji młodzieńczej dostał przed czasem emeryturę.
Ten z pełną, okrągłą, gładko ogoloną twarzą coś na Anglika zakrawa. To ekonomista, zasiadał w konferencjach związku cłowego. Przy nim, jakby dla kontrastu, stoi blady, melancholijnej twarzy młodzieniec. Włosy ma w tył zarzucone w długich, połyskliwych kędziorach. Postawa jego jest tragiczna, chustka pod szyją na pół rozwiązana. To tenor liryczny i pierwszy kochanek opery.
Tam nizki, pękaty człowiek z ruchomą fizjonomją wysuwa się z kąta i ukośną linją zbliża się do intendenta ewangielickiego. Ściskają się za ręce i mówią z sobą poufale, jakby byli z jednego cechu. Gdzie tam! To pierwszy komik sceny tutejszej, komedjant jakich mało!
A ten w wytartym żołnierskim mundurze? To ofiara nieporozumień narodowych. Poszedł on za głosem narodu i rządu, poszedł do Szlezwiku i przyniósł ztamtąd dwie kule w boku, stary mundur i patent na skromną pensyjkę, jako niełaskę dwom. Bohater szlezwicki wałęsa się dzisiaj po dobrych obiadkach, bo w jego domu głód i nędza.
W perspektywie widać jeszcze kilku «drobnych negocjantów». Wyglądają dobrze i rumiano, a nawet są dobrej tuszy. Uciuławszy sobie po kilkakroć sto tysięcy, stanęli u kresu marzeń swoich, uspokoili się na duchu i roztyli się na ciele. Brzuchy swoje, którym dzisiaj najwięcej poświęcają czasu, okrasili rajskiemi jabłkami i złotemi brylokami. Pysznie i okazale wyglądają w oddaleniu, na tle czerwonych tapetów salonu. W salonie obok inteligencji lub szlachty czują się jakoś żenowani, ale za to na ulicy, to panowie całą gębą. Tam to widział ich Heine i napisał o nich:

Cigarren tragen sie im Maul,

Und in der Hosentasch’ die Hand’,
Auch die Verdauungskraft ist gut,

Wer sie nur selbst verdauen könnt’.

Jeszcze «dysponent» z po za czarnego stołu i kilku poufniejszych przyjaciół Warnera, a będziemy mieli cały obraz tych znakomitych gości, zgromadzonych w kamienicy o śmiejących się karjatydach.
Stary negocjant uwija się na wszystkie strony. Każdemu szepnie coś do ucha, tego za rękę ściśnie, tamtemu głową przesyła swoje powitanie.
Otton tylko chodzi po kątach salonu smutny i zamyślony. Jakaś złowieszcza mara snuje się za nim i niepokoi go. Tam w dali, w białej, przezroczystej szacie miga przed nim postać pięknej dziewicy... wychylającej się ku niemu z okna dąbczyńskiego zamku... a ojciec przechodząc koło niego, uderza go po ramieniu i szepcze mu do ucha:
— Ottonie, to mary i nie więcej! Ona nie będzie twoją żoną!...
Młodzieniec się wzdryga, ucieka do innego kąta salonu, jego serce chce rozbić pierś bolejącą... I widzi tę samą postać, oddalającą się od niego, widzi zamek dąbczyński, który coraz więcej niknie w mgle białej... a za jego plecyma znowu ojciec, znowu szepce mu do ucha:
— Ottonie, Dąbczyn będzie twój, kupię ci Dąbczyn!
Otton ucieka do drugiego salonu i tam jakaś mara złowieszcza ciągnie się za nim. Widzi przed sobą zamek dąbczyński, widzi Janinę, widzi bogactwo i dostatki... a tuż przed nim staje szlachcic niemiecki — mierzą kroki, biorą pistolety... któż padnie?...
Młodzieniec się wzdryga, patrzy do drugiego salonu i widzi tam ojca, uśmiechającego się i szczęśliwego, który mruga do niego i zdaje się mówić:
— Musisz się strzelać, abyś okazał światu, że w tobie nie ma krwi «drobnego negocjanta»... aby firma Warnerów ztąd chwałę odniosła!...
Otóż i pan Tamimischel! Poczciwy, uśmiechający się staruszek. Ma on przed sobą długą, czarną, atłasową kamizelkę z drobniutkiemi, zielonemi kwiateczkami, i długi fontaź z białego batystu; za nim widać długi, bronzowy frak; pod nim chwieją się długie nogi, a na jego poczciwej twarzy rozparł się długi, złośliwy nos,,jak greckie Y. którego wielkim jest nieprzyjacielem uczony filolog. Pan Tamimischel był przyjacielem Tauchnitza i razem z nim pracował nad stereotypowem wydaniem klassyków. Ale przyjaźń ta rozerwała się. Niedawno krytyk polski powiedział zbyt naiwnie, że autor nie może nic innego stworzyć nad to, co w nim samym jest z urodzenia. Pan Tauchnitz był tego samego zdania; uczone bowiem noty pana Tamimischel były wszystkie tak długie, jak jego frak bronzowy, jego fontaź, westa, nos i nogi.
Pan Tamimischel dał hasło do obiadu. Usiedli wszyscy, odkrząknęli, położyli serwety na kolana, prócz starych emerytów’, którzy je na szyi zawiesili.
Obiad szedł zwykłym trybem. Półmisek za półmiskiem, jedno wino za drugiem, a konsekwentnie także lokaj za lokajem. Goście jedli według systematu przyjętego przez cywilizację europejską, używając łyżek, noży i widelców; tylko starzy emeryci i kilku «drobnych negocjantów» w zbyt zawiłych sytuacjach dopomagali sobie palcami, przeciw czemu wcale nic nie miała jedząca powszechność. Wyznawano bowiem absolutną wolność każdego indywiduum w zakreślonych sobie granicach. A że wolność i granice nigdy z sobą w parze nie chodzą, mimo wszelkiego filozoficznego ich orzeczenia, dał jasny tego przykład pan Tamimischel, autor niedrukowanych notat do wydań Tauchnitza. Obracając bowiem swoje knedle z cynamonem na talerzu, w taki wprawił je wir szalony, że jeden z nich umknąwszy z talerza, przeleciał po nad sznycel sąsiada i tuż jak bomba uderzył przed nosem radzcy-marynarza, który właśnie marząc o flocie zjednoczonej, prowadził rozlaną wodę aż po za talerz starego emeryta, aby dla tej floty utworzyć morze przyzwoite i spokojne. Otóż okazało się, że człowiek bez ustaw, ograniczających jego wolność osobistą, ani obiadu zjeść nie może, i okazało się niemniej, że absulutna wolność każdego z osobna jest wprost niemożliwą, bo każdym ruchem wkrada się w terytorjum sąsiada, jak tego dowiedli pp. Tamimischel i radzca marynarki. Pan Tamimischel jednak, myśląc nad swoim knedlem i absolutną wolnością, pocieszył się reminiscencją z swoich materjałów klasycznych. Przypominał on sobie, że Katon i Cyceron byli gorliwi miłośnicy wolności absolutnej. Gdy jednak Cezar tę wolność z Rzymu wyrugował, Katon z boleści za nią brzuch sobie rozpruł, a poczciwy Cyceron, stojąc w antyszambrze Cezara, uspokoił swoje sumienie tem rozumowaniem: że jakkolwiek wolności absolutnej już nie ma w Rzymie, nie przeszkadza to jednak prawemu Rzymianowi, aby się w sobie i dla siebie czuł absolutnie wolnym.
Tak myślał sobie pan Tamimischel, uchwyciwszy zbiega przed talerzem radzcy marynarki i przeniósłszy go na swój talerz z niebieskiemi kwiatkami, na którym posiadał absolutne jus gladii.
Gospodarz był rad gościom, mimo to przestrzegał starannie granic każdego z osobna, aby cała uroczystość odbyła się przyzwoicie i bez polemiki w czasopiśmie «Thalia». Po raz dziesiąty przedstawiał zgromadzeniu swego Waltera, a przyszłego męża Matyldy i rozgadał się przy tej sposobności, jak wysoko ceni naukę i doktorat, jak wielką potęgę całej narodowej przyszłości widzi w owych łysych, okularami opasanych głowach doktorów uniwersyteckich, którzy jako kapłani egipscy stoją na straży przy piramidalnych systematach rozumu ludzkiego. A zapomniawszy się nieco i podpiwszy sobie, mówił dalej, że tylko w synie całą swą nadzieję pokłada, że w nim widzi moralnego restauratora firmy i założyciela przyzwoitego rodowodu Warnerów... Ze córka w każdym większym domie handlowym nic nie znaczy, jak n. p. u arystokracji angielskiej, że chętnie wydałby ją i za bednarza, byle tylko firma i majątek niepodzielnie przy synie pozostały.
Szczęściem, że rozochocony gospodarz mówił to tylko «drobnym negocjantom», którzy przy nim na szarym końcu stołu siedzieli, bo inaczej poczciwy docent bardzo by się tem zasmucił.
A gdy rozmowa stawała się powszechniejszą w miarę tego, jak który już zaspokoił swój głód i pragnienie, opowiedział szczęśliwy gospodarz w kilku sumarycznych rysach powodzenie firmy «Goliat et Compagnie», co do interesów w pogranicznej, polskiej prowincji. Mówił, wiele w przeciągu ostatnich lat majętności polskich przeszło w posiadanie gospodarzy niemieckich, wiele było dobrowolnych sprzedaży, a wiele subhastacji sądowych. W tem wszystkiem wielki udział miała firma «Goliat et Compagnie», i przez wszystkich swoich ajet.tów pomagała rozszerzeniu porządnej cywilizacji i kultury w ziemi tak zaniedbanej! Opowiadał dalej, jak dobre interesa można robić w kraju, w którym drobne namiętności niesłychanie są wygórowane. Jak tam każdy dziedzic na małej wiosce żyje jak pan wielki i we wszystkiem naśladuje dwory wielkich panów. Jak łatwo można go namówić do kupna ładnego ekwipażu i kosztownych koni, a jeźli pożyczysz mu pieniędzy, to i dziesięć razy do roku pojedzie za granicę. Jak się tam kobiety stroją, a o kuchni i piwnicy nic nie wiedzą, jak wielki ton panuje u nich! Słuchając je, zdaje się, że damy z dworu Ludwika XIV. przebrały się nagle i w niskich, szlacheckich dworkach grają jakąś przecudną bukolikę. Mówił dalej, jak każdy porządny negocjant, każdy tutaj najskromniejszy agronom, może tam zarobić złote góry, bo sam pracuje i jest oszczędny. Jak łatwo może tam nabyć ziemię, bo może więcej za nią dać, niżeli daje polski szlachcic. Polski szlachcic musi więcej łożyć na życie, a agronom z Pomorza i taniej żyje i przemysłem swoim więcej produkuje. Ostatecznie wyciągnął z tego wszystkiego ten pocieszający rezultat, że tym sposobem polski szlachcic nie wytrzyma nigdy konkurencji z kolonistą, jeżeli się w żywot matki nie wróci i zupełnie nie odrodzi.
A że to ostatnie przyrównanie żywcem z biblji wyjęte było, więc pierwszy na to odpowiedział intendent ewangielicki, że ów frazes należy tylko w przenośnem brać znaczeniu, i że ztąd nie ma obawy, aby polski szlachcic na niekorzyść ewangielików pomorzańskich miał zamiar na serjo się odrodzić. Uspokoił on szanowne zgromadzenie, że szlachcic polski jest petryfikacją wieków kilkunastu i nie tak łatwo rozłoży się pod wpływem nowej, postępującej oświaty. Na długi czas pozostanie on dla pracowitych Pomorzan wyborną kopalnią złota, którzy przez długie wieki będą mogli wygodnie piłować na tym pogańskim, złotym bałwanie, i jeszcze nic innego z niego nie zrobią. Dopomoże im do tego ów wyborny fanatyzm polski, trzymający się starych, odziedziczonych przesądów i pogardzający wszystkiem co nowe, nie tylko w wyobrażeniach, ale i w gospodarstwie. Dla tego przyłącza się i katolicyzm, który o jutro starać się nie każe, ale pozwala modlić się, pościć i płakać, licząc na wszystkie procenta, które za grobem przynoszą cierpienia ziemskie.
I zapalił się przy harandze swojej racjonalny chrześcianin, wziął kielich do ręki i zaproponował zgromadzeniu, aby rannemu wojownikowi wypić jednogłośne pereat! A że nie wszyscy wiedzieli, o co mu idzie, więc sformułował ją w następujący toast:
— Olbrzymi jest duch naszego narodu! Jest on ruchliwy jako morze piaskowe i rozszerza się na wschód, na ziemię czarną, jak Sahara w zagony Egiptu. Nic go tam nie wstrzyma w tem parciu jego, bo najbliższa jego zapora, szlachta polska, owa kamienna sfinga, stojąca na straży do ziemi czarnej, to głaz bez duszy, bałwan przesądów azjatyckich. Jego religja mówi mu, że ziemia jest to tylko szpital dla pielgrzymów, w którym wolno mu było jęczyć i skonać. Rozum, ów budowniczy świata i narodów, jest tam wyklęty! Nam przypada misja rozorać ten odłóg ludzkości, zasadzić go nowemi latoroślami i przyłączyć do winnicy Pańskiej!
Na ten toast, prawie z ogólnym zapałem przyjęty, nie zgodził się jednak emerytowany filozof i zaproponował, aby go wziąść nieco pod rozwagę. Kie zgadzał on się w tem, aby szlachta polska z całą swoją religja, przesądem i fanatyzmem konserwowania tego, co sama sobie przez długie wieki uciułała, aby ta szlachta polska była tak kruchą i słabą przeszkodą dla postępu nowej cywilizacyi. Przeciwnie, twierdził on, że jeżeli szlachta jest pertyfikacją, to pokłady takie najtrudniejsze są do przejścia. Ale właśnie tu się okazuje potęga absolutnej idei w najpiękniejszej glorji! Nie koloniści, nie firmy bankierskie, nie racjonalizm ewangielicki, zwalą ową skamieniałą potęgę, opartą na fanatyzmie i przesądach, ale zwali ją i skruszy absolutna idea narodu, która silniejsza jest od idei narodu polskiego. Jest to zwykłe prawo mocniejszego, któremu w naturze wszystko podlega. A najmocniejszą od wszystkich jest idea! Ona to wywłaszcza właścicieli polskich, ona sprawia subhastacje i zabory — ona podbija.
I skończywszy na tem swoje uwagi, zaproponował zmianę powyższego toastu w ten sposób:
— Niech żyje idea, wielka, absolutna idea, która w dziejach ludzkości jest owem ziarnem gorczycznem, co góry przenosi! Idea wyrosła z dziejów i rozumów naszych, jest tak silna, że się jej nic oprzeć nie zdoła. Ona jest ów słup ognisty, idący zawsze przed arką narodu, a jej prąd jest na wschód!
Temu toastowi sprzeciwił się drugi emeryt, ów potajemny przyjaciel Rotteka. Zażywszy tabaki i uśmiechnąwszy się dobrodusznie, uczynił tę uwagę, że w taką wszechmocność absolutnej idei nigdy nie wierzy. Jako były profesor historji powszechnej, cytował z niej różne przykłady. Najbliższy zaś przykład był ten, że jeźli idea germańskiego narodu jest wszechmocna i niezwyciężona, dla czego idąc na wschód zwycięzko, przegrała sprawę zaplecyma, w własnym domu swoim? Dla czegóż dała się pobić przez ideę francuzką i zostawiła jej Alzację? Czyż to dobry wódz, który idąc w kraj nieprzyjacielski, zostawia swój własny na pastwę drugiemu nieprzyjacielowi?...
Stary emeryt, jako były profesor dziejów powszechnych, nie miał do żadnego narodu specjalnej predylekcji, a więc żadnego toastu nie wzniósł.
Wziął po nim słowo były radzca floty zjednoczonej. Zaczął od morza, o którem marzył dniem i nocą. Bo też nie małe to zadanie dla radzcy marynarki zjednoczonej było to morze. Francuzi, Anglicy, Duńczycy i Rosjanie wzięli wszystkie morza w posiadanie, a gdzież to teraz pomieścić flotę zjednoczoną! Poczciwy radzca myślał nad nowem morzem dla swojej floty!
Otóż zaczynając od morza, jak każdy katolik wszystko od pacierza zaczyna, mówił poczciwy radzca, że naród jest to jak morze, które podług jeografji Rittera ciągle prze na wschód. Raz tylko, podczas powszechnych wędrówek narodów, stał się w zamięszaniu ten wyjątkowy porządek. Odtąd wszystko powraca na wschód, a tem samem zostawia dawne swoje miejsce na zachodzie innym. Kubek w kubek jak morze, albo jaka bądź inna podlejsza woda. Tym sposobem zostawili Niemcy na zachodzie Alzację, a za to jak ekwiwalent muszą wziąść Poznańskie. Gdyby Poznańskie było państwem lub przyzwoitym narodem, to by znowu szukało powetowania swojej straty gdzieś za Kaliskiem lub dalej. I tym sposobem, według zdania byłego radzcy floty, odbywa się rotacja w sposób najprzyzwoitszy. Jest to nic więcej, jak prosty płodozmian państw i narodów, jak jest znowu płodozmian ziemi i morza. Pan radzca tak wierzy w tę swoją teorję rozpierania się narodów i morza, że niezawodnie wyczekuje owego czasu, w którym zrodzi się nowe morze dla jego wymarzonej floty! A że ze zdań jego żaden patrjotyczny toast nie dałby się ułożyć, toż zaniechał tego poczciwy radzca marynarki in partibus.
Teraz przyszła kolej na ekonomistę. Poprawiwszy z angielska wy krochmalonych kołnierzyków, ozwał się głosem donośnym:
— Panowie!
— Nie śmiej się, Mufkę! — krzyknął gospodarz na lokaja, który coś przez okno zobaczył.
— Panowie! — mówił ekonomista — słyszałem tutaj bardzo wiele ładnego i dobrego co do potęgi narodowości. Wszystko jest to prawdziwe, zależy od stanowiska, z jakiego się na przedmiot zapatrujemy. Więc do licznych orzeczeń tej siły niewidomej, która bucha z piersi żyjącego narodu, pozwólcie, niech i ja moje zdanie dorzucę.
Tutaj zatrzymał się na chwilę szanowny mówca, z czego nie zaniedbali korzystać «drobni negocjanci» na szarym końcu stołu, załatwiając tymczasem drobne, nosowe interesa. Poczem, gdy się już cicho zrobiło, a nawet «dysponent» chustkę pod stół schował, zaczął mówić:
— W organizmie narodu, gdy jest zdrów i krwisty, wyrabiają się zbytnie siły. Te najostrzejsze soki swoje, te siły zbytnie musi on gdzieś wyrzucić. A jako organizm zwierzęcy obiera sobie na ten cel najbliższe i oraz najsłabsze, jeźli to być może, chore miejsca, tak i zbytnie siły narodu prąd swój obierają w najsłabszą społeczność. Ale biada i najmocniejszym, na które trafi ten prąd silny, niepowstrzymany! Jakież to siły wychodzą na zewnątrz narodu? Z jakich żołnierzy jest złożona ta straż przednia narodu? Któż są ci koloniści, których tysiące wychodzi co roku w ziemie Szląska i Poznania?... To są ochotnicy, to jest elita, to gwardja narodu!... Im za ciasno było między nami! Ich duch przedsiębiorczy zapragnął obszerniejszego pola, ich ręce żylaste zapragnęły cięższej pracy, twardszej, stepowej ziemi! W ojczyźnie siedzi się i pracuje, aby żyć i wyżyć, a oni wyszli z ojczyzny, aby mieć zysk! Słowo «zysk» staje im tam za ojczyznę, za religję, za ustawy! Oni tam zyskać muszą, om tam na wszystkiem zyszczą, bo to jest jedyny nerw ich życia. Dla tego oni muszą zdobyć kraj, na który się rzucą: mieszkańcy tamtejsi nie podołają im! Przed szturmem tej przedniej, wyborowej kolumny sil narodowych wszystko pryśnie, i pół wieku nie minie, a o dawnych posiadaczach majątku tamże zostaną takie same wieści, jakie dzisiaj mamy o sławnych Açtekach w Ameryce!... Niedawno rozprawiano wiele o linji demarkacyjnej w polskiej sąsiedniej prowincji. Chciano położyć kres i powiedzieć: dotąd, a nie dalej! Niedorzeczne marzenia! Granica naszego rodu jest tak ruchoma, z każdą godziną zajmuje więcej ziemi, a przyjdzie czas, że ją łzawem okiem będziemy szukali po za granicą państwa sąsiedniego... w ziemi obcego nam rządu!... Cóż więc zwycięża i podbija dzisiaj w naszych kolonistach? Praca i zysk! Wnoszę toast:

«Praca i zysk

Szary koniec stołu zaruszał się wprawdzie, ale doktorowie uznali to stanowisko za nizkie, aby się wziąść do toastu. Potrzebne były jeszcze niektóre porozumienia i poprawki.
Pan Tamimischel nic na to wszystko nie mówił, tylko się uśmiechał, jak człowiek dojrzały, patrząc z góry na igraszki berbeciów. Muskał nieustannie po swoim długim nosie, bawił się zielonymi kwiatkami atłasowej westy, a gdy go jeden z emerytów o jego zdanie zapytał, odpowiedział krótko i węzłowato, że całą dyskusję uważa za zwichnioną. Opuszczono bowiem w niej najgłówniejszą podstawę, o którą wszystkie doczesne i wieczne opierają się rzeczy, to jest: filologję i etymologję. Każdy bowiem przyzwoity filolog wie, że Slavus tyle znaczy co Sclavus, zkąd że Słowianie muszą być niższymi od innych. Nie trudno więc zwyciężyć tych, co się rodzą zwyciężonymi.
Krótka tą razą mowa filologa tak wszystkim przypadła do smaku, że jedni na serjo, drudzy ze śmiechem podnieśli kielichy do góry i jednogłośnie zdrowie pana Tamimischla wypili.
Aby ten chaos zdań i wyobrażeń jeszcze bardziej zamącić, usiadł tenor liryczny do klawicymbała i dziwnie melancholijnym głosem zaśpiewał ów prześliczny hymn narodowy, ową smutną pieśń Arndta, który śród swoich pyta się:

«Was ist des Deutschen Vaterland?»

Wszyscy słuchali z rozrzewnieniem tych miłych, bolejących tonów, ale nikt poecie nie odpowiedział, gdzie jego ojczyzna. Tylko ów gość w wytartym żołnierskim mundurze, który dotąd milczał, otarł wielką łzę z siwych wąsów i mruknął z cicha:

« Schleswig-Holstein meerumschlungen!»



Wśród tej wrzawy i krzyku wymknęły się cztery osoby z szanownego zgromadzenia. Walter i Matylda wyszli do znajomego buduaru. Matylda chciała zapewnie być obecną przy chowaniu srebra i swemu narzeczonemu przy tej sposobności zarecytować kilka jego wierszy, a docent przyszedł za nią zapewnie w tym celu, aby się swego autorstwa po raz setny wypierać. Starą ciocię, która innemi drzwiami wyszła, można było podejrzywać, że poszła na poobiedne dołki z powidłami, które tak lubiła, że je o każdej porze dnia jeść mogła.
Czwartym, który wyszedł, był młody Otton.
Biedny młodzieniec zdaje się wiele cierpieć. Kie nic jadł przez cały obiad i do nikogo ani słowa nie przemówił. Wstał wcześnie i powolnym krokiem udał się na drugie piętro.
Rzuciwszy się na kozetkę, westchnął i rzekł do siebie:
— To być nie może, żebym się łudził. Gdy ostatnim razem byłem w Dąbczynie, weszła pierwsza do salonu, gdy jeszcze nikogo nie było. Wprawdzie zarumieniła się, jakby wcale nie spodziewała się mnie tam ujrzeć. Ale widziałem ją dobrze z dziedzińca, gdy na mnie przez okno patrzyła... Biedna! Ona chciała mówić ze mną, a nie mogła tego inaczej uczynić!... O nie, ja się nie łudzę. W tem ciemnem oku tyle uczucia, ten głos jak dźwięk struny metalowej, uderza aż na dno serca. Kamień odżyłby na ten głos i drżałby jak listek brzozy!... Jak słodkie były jej słowa! Co za luby niepokój ogarnął ją całą przez tych chwil kilka, gdyśmy byli sami!... O nie, wrażenie to nie zatrze się w sercu mojem, a jeźli pozostanie tylko jednem mojem uczuciom na całe życie, to zamknę je w głębi duszy mojej, jak kochanka perłę, a świat cały będzie dla mnie wielkim, pustym grobem!...
Tak dumał sobie nieszczęśliwy młodzieniec, a dwie łzy zakręciły się w jego pięknych, niebieskich oczach. Piękna, niewieścia dusza jego wyciągała co prędzej drżące, słabe ramiona swoje, aby się oprzeć, aby się jak powój owinąć koło mocniejszej gałązki.
— Nie — rzekł do siebie, wstając z kozetki — nie mogę dłużej cierpieć bezczynnie. Kobiety nie lubią kochanków, którzy, jak się nasz Göthe wyraża, śpiewają im pieśni szpitalne. Mężczyzna powinien dać dowód siły swego uczucia... Niech ojciec myśli sobie, że ja za firmę naszą strzelam się... o nie, ja strzelam się za ciebie i za ciebie chcę zginąć, droga, piękna Janino, ubóstwiony mój ideale! A jeźli zwyciężę... z twoich rąk, czysta królowo, odbiorę nagrodę... muszę ją mieć, muszę...
Iskra szlachetnego zapału zabłysła w oczach młodzieńca. Zbliżył się do stolika, napisał kilka słów, zadzwonił na służącego, a wręczywszy mu dwie małe kartki do ręki, wysłał go na miasto.
Za kilkanaście minut otworzyły się drzwi z łoskotem, a dwóch młodych oficerów z srebrnemi epoletami na ramionach weszło do pokoju.
— Ach. Ottonie! myśleliśmy, żeś zapomniał o nas! — zawołali na raz.
— Bierzcie cygara... oto są cabanos, lanzas, trabucos.
Dwie szczęki odgryzły na jedno tempo dwa grube lanzasy, jak dwa patrony prochu.
— Czy Madery, czy Gabinet? Dwa języki wymówiły w jednym czasie słowo: «gabinet, ale tak miękko i pieściwie, że g przeszło zupełnie na j.
— Spodziewam się, że jesteście moimi przyjaciółmi.
Dwie pary oczu błysnęło na znak przychylnej odpowiedzi.
— Otóż miałbym do was prośbę.
Para wąsów zaruszała się uśmiechem ironicznym, który miał mówić: Co za prośbę może mieć syn bankiera do biednych lajtnantów piątego pułku!
— Ale to rzecz trochę drażliwa!
Obaj lajtnanci otworzyli usta i oświadczyli znakomitemu swemu przyjacielowi, że dla niego, dla jego lanzasów i Madery, są w stanie poświęcić się, gdyby nawet i życie dać!.. Na dowód czego wspomnieli o historycznej swojej energji roku pańskiego 1850, kiedy to Austrję chciano zgnieść z kretesem. I byłoby się to stało, gdyby nie stanęła w drodze Rossja...
— Panowie, mam pojedynek!
Na to ani jeden, ani drugi przez długi czas nic nie odpowiedział. Poglądali tylko po sobie. Lanzasy jakoś nie były najlepszego gatunku, «gabinet» coś nie wysadził korka a był istotnie kwaskowaty i dosyć lichy.
Po niejakim czasie ozwał się jeden:
— Nie tłumacz sobie na złe naszego milczenia, kochany Ottonie. Rzecz ta wymaga wszechstronnego poglądu. Wprawdzie r. 1850 niktby się z nas nie zastanawiał, ale dzisiaj, gdy już pół roku od tego czasu minęło —
— I musisz wiedzieć — dodał drugi — to wcale co innego sprawa publiczna, a sprawa jednostki...
— Ale mimo to — mówił pierwszy.
— I ja nie jestem absolutnie od tego — mówił drugi.
Lanzasy pogasły, gabinet do szczętu skwaśniał.
— Otóż słuchajcie — rzekł młodzieniec. — Moim adwersarzem jest pan Von der Mark!
— To piramidalne głupstwo! — wyrzekli obaj naraz.
Von der Mark! — powtórzył Otton.
— Wybornie strzela!
— Trafia muchy na ścianie.
Młodzieniec spuścił głowę i zamyślił się.
Lanzasy jakoś się znowu roztliły, «gabinet» poprawił się i zgoła był nie zły.
— Opowiedzże nam przedewszystkiem, jak to było — rzekł jeden — może sprawa więcej nie warta jak butelki szampana.
— Może wcale żadnej nie ma obrazy! — rzekł drugi.
— «Pod czarnym łabędziem» jadłem obiad — mówił Otton. — Pan Von der Mark siedział przy tym samym stole i według swego zwyczaju głośno i z pretensją rozmawiał.
— W tem nie ma jeszcze żadnej obrazy. Wolność zdania zabezpieczona jest ustawą.
— Mówił dalej, że każda Polka dla wąsów «en hussard», dla złotych epoletów i długich butów — z ostrogami, gotową jest porzucić męża, dom i dzieci, jeźli to wszystko nie da się gładko oszukać.
— Pan Von der Mark jako «cavalier» musi mieć na to dowody, bo właśnie nosi długie buty z ostrogami.
— Gdym stanął w obronie Polek...
Saperment! Co tobie do Polek!
— Gdym stanął w obronie Polek i dom Dąbczyńskich za przykład wziąłem, roześmiał się pan Von der Mark bardzo nieprzyzwoicie.
— To jeszcze nie obraza.
— I mówił długo o samej margrabinie, która przez kilka lat szalała za pułkownikiem od dragonów dla tego, że miał łokciowe wąsy, a pięć stóp i ośm cali wysokości!
— I cóż dalej?
— Mówił, że za takiemi matkami i córki idą w ślady.
— Temu przecież nie przeczyłeś?
— Przeciwnie, mówiłem, że córka margrabiny, którą znam osobiście... że panna Janina jest godną dziewicą.
— Piramidalne głupstwo!
— A pan Von der Mark wstał na to i w obec wszystkich dał słowo honoru, że za kilka miesięcy będzie miewał z nią «rendez-vous», gdzie i kiedykolwiek zechce, a nawet wykradnie ją i wywiezie do jednego z swoich zamków, jak to dawniej praktykowano. Na tę bezczelność powstałem.
— A pan Von der Mark uderzył cię szpicrutem... bo on zazwyczaj tak się obchodzi z nieszlachtą.
— Nie, tego nie uczynił. Ale zwracając się do mnie, rzekł słodko: «Miło mi, słyszeć cię broniącego prześladowanych, młody człowieku. Jako Von der Mark wyznawałem dotąd tę zasadę, że z krwią odziedzicza się przymioty rodziców i antenatów. Dzisiaj, mój młody przyjacielu, jestem w wielkim ambarasie z tą moją zasadą. Słyszę bowiem syna największego na całem Pomorzu szachraja i łotra, mówiącego uczciwie i wspaniałomyślnie. Lecz mojej zasady dotąd nie cofnę, póki mi nie dasz dowodów, że to co mówisz, nie jest tylko w gębie, ale we krwi twojej.
— Tysiąc elementów! Kiedy się to stało?
— Przed tygodniem.
— Hm, czyby to nie było przedawnienie — mówił jeden z lajtnantów.
— Dla czegóż na gorąco nie załatwiłeś tej rzeczy?
— Możebyście w takim razie nie pili dzisiaj u mnie «gabinetu».
— Masz słuszność — rzecze pierwszy.
— Bez wątpienia — wtrąca drugi.
— Pan Von der Mark wyjechał był tego samego dnia za pilnym interesem — mówił dalej Otton.
— I zapewnie z rok tam zabawi? — rzekł pierwszy.
— Może i dwa lata — wtrącił drugi.
— Wrócił przedwczoraj! — ozwał się Otton.
— Przedwczoraj!
— To być nie może!
— Tak jest w istocie!... Więc proszę was jako moich przyjaciół...
— Hm, trudna rada!
— Najlepszy strzelec na całem Pomorzu.
— Zastrzeli każdą muchę na ścianie!

Gdy jednak drugi i trzeci «gabinet» pękł z przyzwoitym hałasem, a wino nie tylko do głowy, ale i do serca się wkradło, obaj przyjaciele ucałowali serdecznie Ottona, a poprawiwszy epoletów, wspomnieli jeszcze po raz trzeci «intra parenthesim», że pan Von der Mark najlepszym jest strzelcem na całem Pomorzu, że jest typem prawdziwego germańskiego junkra, który sobie w kaszę napluć nie da, i że zastrzeli każdą muchę, którą mu na ścianie wskażesz. A że to wszystko rozmarzonego młodzieńca z terminu zbić nie mogło, więc czyniąc zadość prośbie przyjaciela, westchnęli razem, spojrzeli po sobie i nic nie mówiąc, z dyplomatycznym wyrazem na twarzach udali się pod «czarnego łabędzia», w którym przeszedłszy schody Nr. 3, na pierwszem piętrze pod Nr. 12 mieszkał ów straszny pan Von der Mark.



Już było nad wieczorem. Goście obiadowi porozchodzili się lub porozjeżdżali, jak kogo stać było. Dom o śmiejących się karjatydach był znowu tak cichy i spokojny, jakby mieszkańcy jego posnęli lub wymarli.
Przekonawszy się, że po chwilowej rozterce wszystko w dawne karby powróciło, że lokaje pozdejmowali suto srebrem i złotem obszyte liberje, że spiżarnia i piwnica szczelnie na dwa zamki zamknięta, odetchnął swobodniej stary negocjant i po wązkich, kręconych schodkach spuścił się do ulubionego swego gabineciku. Zastał tam wszystko w dawnym porządku. Żelazne skrzynie stały jak zawsze na szynach żelaznych, przykute łańcuchami do muru i podłogi; to samo biórko ogrodzone kratką żelazną; ten sam stół zimny, marmurowy, na którym każdy fałszywy kruszec zdradzał się podłym dźwiękiem... wszystko to było jak wczoraj, przedwczoraj, jak zawsze.
Uśmiechnął się stary negocjant do stałych swoich przyjaciół; jakoś milej, jakoś swobodniej było mu tutaj, niżeli tam na pierwszem piętrze, między ludźmi, którzy nie są tak zimni i milczący, jak te skrzynie żelazne, jak ten stół marmurowy. Nawet ów zegar długi, mosiężny, który tak powoli i tak akuratnie stukał, był jego dobrym przyjacielem i za każdem regularnem uderzeniem godziny przypominał mu owych punktualnych dłużników, którzy w należytym terminie płacili swoje procenta.
Tak błogo było negocjantowi między temi ciemnemi, wilgotnemi murami, tak mu nic tutaj do jego szczęścia nie brakowało, tylko tej głupiej szczypty opinji ludzkiej i kilka kropli krwi szlacheckiej, która chciałby jak ospę zaszczepić nowemu swemu rodowi. Ale to wszystko da się zrobić, trzeba tylko cierpliwości i pieniędzy.
Tak myślał sobie stary negocjant, przechadzając się po swoim kantorze, w którym ani «dysponenta», ani pisarzy nie było. Zacierał ręce i uśmiechał się, myśląc o tem wszystkiem, co podczas obiadu napletli jego goście szanowni. I teraz oczekiwał on gości, ale nie na pierwszem piętrze w amarantowym salonie, tylko czekał ich w gabineciku swoim, w którym na stole marmurowym, owym ołtarzu nowej, brzęczącej religji, postawi im flaszkę Jamajki. Owi goście wieczorni byli to «drobni negocjanci», którzy się jeszcze nie roztyli, albo mówiąc innemi słowy, którzy jeszcze za lubym groszem po świecie się uganiali. Byli to po większej części jego sprzymierzeńcy i tajni ajenci, z czem jednak ukrywał się przed światem namiestnik «Goliata», aby to reputacji firmy uszczerbku nie przyniosło. Tacy goście nie wchodzili nigdy do niego na pierwsze piętro, przyjmował ich w swoim gabineciku o zamkniętych okiennicach. I milej i swobodniej było staremu negocjantowi w tem towarzystwie, niżeli pomiędzy doktorami i profesorami, którzy na bieg świata z jakiejś mglistej zapatrywali się sfery, przyczem prostemu negocjantowi zawsze mdło się robiło.
Na zimnym, marmurowym stole stało już kilka butelek i kilka talerzy z zimnemi przekąskami. Ozory na zimno, rulada na zimno, z drżącą od zimna galaretą, pekeflajsz na zimno i ryż z konfiturami na zimno, wszystko to stało na zimnym, marmurowym stole. I negocjant miał jakieś zimno w członkach swoich, bo się zgarbił i sine ręce zatarł. Spojrzał na termometr: było niespełna dziesięć stopni ciepła — a przecież tam za oknem brzęczały złote muszki, tam na rynnie przeciwległej kamienicy świegotał wesoło wróbel, oblany czerwoną strugą ciepłego, majowego słońca, i trzepotał skrzydłami do małego okienka na podwórzu, z którego o tym czasie wychylała się sucha ręka jakiegoś biedaka i rzucała mu pokarm...
Negocjant zatarł ręce i skulił się, a ubrawszy się cieplej, usiadł w fotelu przy biórku swojem.
— Trochę zimno — pomyślał sobie — ale to pochodzi z trawienia, nic więcej. Wiele jadłem na obiad.
I założywszy ręce w szerokie rękawy surduta, pochylił się na poręcz krzesła.
— Link przyniósł mi nie bardzo dobre wieści — dumał sobie — mianowicie o Dąbczynie wcale nic dobrego. Dąbczyn musi być moim, mój syn musi mieszkać w zamku. Człowiek jest to jak obraz. Mało jest prawdziwych znawców, aby na pierwszy rzut oka rozeznali rękę mistrza. Ale niech ten obraz ma pyszne złote ramy, to gawiedź stanie przed nią, z rozdziawioną gębą i krzyknie: Musi to znakomity być obraz, kiedy ma takie ramy! Człowiek potrzebuje ram, pysznych, złotych ram, inaczej zniknie i nikt na niego nie patrzy!... Mój syn musi mieć zamek i miasto, musi mieć klucz cały, musi się zbratać z szlachtą, być ty a ty, a imię Warner będzie wtedy lubione, będzie imię znakomite!...
I lekka chmurka osiadła na czole marzącego negocjanta.
— Ale margrabia oszczędza się... zechce sam gospodarować... Ale nie, nie, to być nie może, dla niego nie ma ratunku. Więcej dzisiaj wynosi procent, niżeli dochód; a życie?... A gdyby się uparł i jakie sześć, ośm lat przesiedział kołkiem w Dąbczynie i cicho siedział... Ale nie, to być nie może! Tego głupstwa nie uczyni margrabia, ani margrabina. Podupadłby w opinji u wszystkich swoich znaj ornych... A jeźli zięć bogaty...
Tu nagle zerwał się negocjant: uczuł, że ciepły, gorący prąd przeleciał mu przez piersi. Twarz jego zarumieniła się, oko zabłysło. Nawet wyprostował się i śmiałym krokiem począł się po kantorze przechadzać.
Dziwne jest to serce. Cóż je żywi, cóż je rozgrzewa? Oto ten biedak w podartej odzieży, tam na poddaszu przeciwległej kamienicy wychyla rękę do wróbla i rzuca mu ostatki jadła swego... do jego drzwi kołace żebrak, a on daje mu ostatni może grosz... na co?... dla iskierki owego ciepła, które mu serce ogrzewa... A stary negocjant miał ciepło w temże samem sercu, gdy mu nagle przyszła do głowy myśl genjalna, jakim sposobem najkrótszą przyjść drogą do cudzej własności!... « Ciało wasze jest to naczynie Ducha świętego, mówi jeden z ojców kościoła, a w miarę tego, czem je ogrzewać będziecie, będzie was sądził Bóg na dniu ostatecznym...»
Ciemne, wilgotne mury kantoru rozjaśniły się; jakoś ciepło, a nawet duszno — zrobiło się staremu negocjantowi. Zdjął ciepły surdut, a przechodząc koło stołu marmurowego, na którym zimne stały zakąski, zdawało mu się, że wszystkie są gorące, że widzi parę buchającą z zimnej rulady i drżącej galarety.
— Tem raźniej trzeba się brać do dzieła — rzekł do siebie, zacierając ręce — aby jaki bogaty zięć nie przeciął mi drogi. Jeźli margrabia zabierze się do robienia majątku na stare lata, trzeba mu w to grać. Nic tak prędko nie zajmuje ludzi, jak przedsiębiorstwo na wielką skalę. «Drobne interesa» to złoto, a wielkie plany to nóż na własne gardło... Trzeba przed wszystkiem ludzi popchnąć dalej w ich zamiarach; gdy się na górę wydrapią, trzeba im odbierać sen w nocy, a pokarm we dnie, znudzić ich, zmęczyć, a reszta sama się dokona. Jeźli się nie mylę, mój plan musi się udać — zakład fabryczny posłuży mi wybornie do tego Otton musi mieszkać w zamku, w Dąbczynie!...
Tutaj skrzypnęły drzwi, a kilku wychudłych, brudnych negocjantów wsunęło się tylnemi drzwiami do kantoru. Gopodarz serdecznie uścisnął im ręce i szczęśliwszym zdawał się być w ich gronie, niżeli w gronie doktorów i illuminatów.
— Chodźcie, siadajcie, jedzcie — rzekł do nich — opowiem wam pocieszne rzeczy.
Przy zimnych ozorach, zimnej ruladzie i przy zimnym, marmurowym stole jakoś zimno było poczciwym negocjantom. Ich nosy posiniały, ich palce zgrabiały.
— Słuchaj Pifke! — ozwał się znowu gospodarz, klepiąc po ramieniu wysokiego, chudego negocjanta o zyzowatem oku i krzywych nogach — słuchaj Pifke, gdybyś był dzisiaj u mnie na obiedzie, pękłbyś ze śmiechu, co za głupstwa gadała ta uczona hołota!
Pifke wystawił półtora zęba, to jest, wszystko co miał w gębie, i rzekł:
— Tych panów wcale nie lubię. Oni dobrze niby mówią, ale źle płacą.
— Masz słuszność, Pifke — odparł gospodarz — ale ja muszę z nimi żyć, firma «Goliat et Compagnie» —
— Oczywiście, naturalnie, bez wątpienia — odpowiedzieli chórem negocjanci.
Nastąpiła chwila milczenia. Na wspomnienie «Goliat et Compagnie» posmutnieli jakoś negocjanci. Pifke spojrzał melancholijnem okiem na ów stół marmurowy, na owe duże, żelazne skrzynie, owe sześć czarnych stołów; spojrzał po wszystkich kątach kantoru i pomyślał sobie wraz z obecnymi «drobnymi negocjantami»: Gdyby to mieć firmę własną, taki stół marmurowy, takie skrzynie żelazne, taki kantor... a nad drzwiami «Pifke et Compagnie»!...
— Pifke! — zawołał gospodarz — nie uwierzysz, co za głupstwa plotła ta uczona czereda!
— Oni nawet nie wiedzą, co to «drobne interesa»!
— Nic zgoła nie wiedzą! Im się zdaje, że jakiś duch niewidomy kieruje tą głupią machiną świata!... Gdyby wiedzieli, ile ty sam, Pifke, odebrałeś ziemi właścicielom polskim przez twoje procenta!...
Piłkę wystawił półtora zęba, potem wystawił język i oblizał je od ucha do ucha, jak gdyby go najlepszy spotkał kompliment.
— Jeden ekonomista mówił jeszcze jako tako — prawił dalej gospodarz — a nawet powiedział kilka rzeczy bardzo ładnych. Ale reszta to pożal się Boże!... U jednych była jakaś absolutna, narodowa idea, która rozszerza granice państwa; u drugich była to potęga oświaty naszej, która sąsiedni podbija naród; inni znowu utrzymywali, że Sławianie są na to stworzeni, jak mszyce u pracowitych mrówek, abyśmy ich doili i ich mleko jedli; a poczciwy radze a floty powiedział, że naród to jak morze, które na wschód się ciśnie... a nawet ktoś nas przyrównał do piasków Sahary, która coraz więcej Egiptu zabiera... A wszystko to ma się dziać błogosławionym pędem cywilizacji... na korzyść ludzkości...
— O naszych uczonych można to samo powiedzieć, co powiedział Napoleon podczas bitwy — ozwał się młody, blady negocjant.
Negocjanci spojrzeli na mówiącego. Był to renegat inteligencji. Porzucił doktorat, którego już był blizko i zaciągnął się w szeregi negocjantów. Jego towarzysze szanowali w nim zawsze naukę, bo ją zawsze na ich korzyść wykładał.
— Aha, słyszałem coś o tem — rzekł gospodarz — mówił, że to są ideologowie i nic więcej!
— Nie o tem myślałem — mówił młody negocjant. — Napoleon miał zawsze uczonych przy armji. Wszystko to ciągnęło się w tyle wraz z osłami, objuczonymi różnym pakunkiem. Podczas jednego niespodziewanego napadu krzyknął Napoleon mimo woli: Osły i uczeni do środka!
Pifke wystawił półtora zęba i roześmiał się tak przeraźliwie, że aż gospodarz na niego się wypatrzył.
— Bardzo słusznie powiedział Napoleon — mówił dalej gospodarz — moi goście pletli i nic rozsądnego nie powiedzieli. Jeżeli sąsiednia polska prowincja już prawie w naszem jest ręku, jeźli co roku mniej jest właścicieli polskich, a koloniści coraz więcej ziemi nabywają, to się wcale nie dzieje za pomocą jakiejś idei, ani cywilizacji; nie jest to żaden idealny prąd narodu, ale po prostu: są to nasze pieniądze i nic więcej... nasze pieniądze! My jesteśmy producenci pieniędzy, a szlachcic polski jest konsumentem pieniędzy. U nas pieniądz robi na pieniądz — tam pieniądz jest dla wygody i fantazji. Im większy szlachcic polski ma kredyt, tem pewniej wieś traci... Tak Pifke, ty to wiesz najlepiej, czem weźmiemy całą prowincję polską w posiadanie: Pieniędzmi, kredytem i tem, co ztąd wypływa: procentami!
— Kredyt publicznych instytucji najwięcej zabija polskich gospodarzy — rzekł młody negocjant — mianowicie jeźli ich tylko pośrednio dochodzi. Wiele pisali nasi patrjoci o tem, jakimby sposobem można tę prowincję zgermanizować. Ja mówię: dać jej w banku kredyt nieograniczony, kredyt wyrównający wartości dóbr — a za kilka, kilkanaście lat cała ziemia będzie w naszem ręku.
Pifke na to nic nie mówił, tylko się trochę zamyślił. Herszt lichwiarzy poznańskich myślał sobie w duchu:
— Wszystko głupstwo, co tamci przy obiedzie mówili i co ci przy zimnych zakąskach mówią. Ani idea, ani potęga oświaty, ani przyrodzony prąd narodu na wschód, ani kredyt, nie zdobywają w Poznaóskiem ziem polskich, ale rzecz drobna, najdrobniejszy nasz interes: lichwa, którą pobieramy od pożyczki, od podpisów, zaręczeń, i t. d., i t. d.
Ale Pifke tego głośno nikomu nie powiedział, tylko tak sam sobie w duchu myślał.
W tem z trzaskiem otworzyły się drzwi, a do kantoru wleciał Otton.
— Kochany synu, czy masz jaki interes do mnie? — zapytał ojciec, nie rad, że syn wchodzi w to towarzystwo.
Otton był mocno czerwony na twarzy, włosy miał rozburzone, oczy jego tryskały ogniem.
— Synu mój, co ci jest? — powtórzył pytanie zniecierpliwiony ojciec.
Otton roztrącił zdziwionych negocjantów i rzucił się na krzesło, zasłaniając twarz rękoma.
— Ojcze — zawołał — jam zhańbiony!
— Zhańbiony! — krzyknął negocjant.
Von der Mark strzelał się dzisiaj i jest śmiertelnie ranny!
— Strzelał?... z kim się strzelał? — zapytał negocjant, a krew uderzyła mu do głowy.
— Z jakimś panem z Dąbczyna!
— Jak się nazywa?
— Hrabia Leon.....
— Hrabia Leon..... — stęknął negocjant, a twarz jego zbladła jak chusta — hrabia Leon młody, przystojny człowiek...
— Ty go znasz, ojcze? — krzyknął Otton i zerwał się z krzesła.
— Młody... przystojny... — jąkał się stary negocjant — przystojny... bogaty... miał wysokie weksle na nasz dom... dziś rano wymieniał je... dwa kroć sto tysięcy... margrabia da mu córkę...
— Ojcze! — zawołał młodzieniec i rzucił się w boleści na pierś ojca.
— Precz mi z oczu! — krzyknął negocjant i odepchnął syna od siebie.
— Odpychasz mnie? — zawołał zdziwiony młodzieniec, a łzy stanęły mu w oczach.
— Precz! W twoich żyłach jest krew «drobnego negocjanta», podła krew i nic więcej!

Negocjanci wpatrzyli się na siebie — w kantorze było zimno, strasznie zimno.



IV.

Blady i cały drżący wrócił Otton do swego mieszkania. W jego oczach gotowała się rozpacz, usta paliły się gorączką. Rzucił się na fotel i zacisnął ręce.
— We mnie jest podła krew negocjanta! — rzekł do siebie — jam jej nie godzien!
Dwa Lanzasy buchnęły z kanapy gęstym dymem, dwie pary wąsów zaruszały się z wielką sympatją.
Młodzieniec nie widział tych oznak współczucia swoich przyjaciół, martwym wzrokiem patrzył przed siebie. A przed jego oczyma przesuwała się z wcina piękna kobieca postać, patrzyła nań okiem pełnem uczucia, dotknęła się jego ręki swoją białą, drżącą rączką!... A za nią krok w krok postępował srogi, nieznany rywal jego, śmiałą ręką uchwycił szatę, przyciągnął do siebie i w jego oczach na ustach pięknej dziewicy wycisnął gorący, długi pocałunek!... I rzekł do płaczącej: On nie był godzien ciebie, on nie chciał bronić twojej sławy, w nim podła krew negocjanta! Jam ją obronił!...
I zerwał się biedny młodzieniec i z obłąkanym wzrokiem stanął przed kanapą, na której siedzieli obaj jego przyjaciele.
Dwa Lanzasy buchnęły znowu dymem do niego jak dwa zapalone lonty, gotowe na jego rozkaz.
— Opowiedzcie mi, jak to było? — rzekł młodzieniec rzewnym głosem.
— A czemu słuchać nie chcesz, tylko zaraz głowę tracisz — odpowiedział jeden Lanzas.
— On zapewnie rzekł do niego, żem ja nie godzien stanąć w jej obronie! — mówił młodzieniec z wzrokiem obłąkania.
— Co my tam wiemy, w czyjej ty obronie stawać miałeś — ozwał się drugi Lanzas — przy pojedynku o nikim mowy nie było.
— Jakto? ani o mnie? — zapytał syn negocjanta.
— O tobie nikt nic nie wie i nikt nic nie mówił — rzekły oba Lanzasy naraz.
Młodzieniec spuścił głowę, jego drżące usta szepnęły:
— Jam syn prostego negocjanta, któż o mnie mówić będzie?...
Tymczasem zaczął jeden z Lanzasów:
— Wczoraj wieczór do szlacheckiego kasyna wszedł gość prawie nikomu nieznany. Wprowadził go książę Thurn!
— Książę Thurn! — zawołał syn negocjanta.
— Polski graf nie wiele czasu tracił na rozmowie, tylko zaraz zapytał się o pana Von der Mark.
— I powiedział mu, że ja jako nie szlachcic nie mogę...
— Nic mu o tobie nie mówił. Ale mu się przedstawił, i zaprosił go do gry.
— O pannie Janinie nic nie mówił?
— Grał jak najspokojniej pół godziny i jak najspokojniej przegrał tysiąc talarów.
— Tysiąc trzysta — wtrącił drugi Lanzas.
— Tak, tysiąc trzysta przegrał, zapłacił i na pana Von der Mark krzywo się popatrzył, a potem z uwagą począł wszystkie karty przeglądać.
— Dając do poznania, że pan Von der Mark mógł mieć znaczone karty — dodał drugi Lanzas.
— Von der Mark naturalnie tem się uraził, a jako człowiek popędliwy i nie lubiący Polaków, zapytał się groźno, co to wszystko znaczy. Polski graf z zimną krwią i jak najgrzeczniej odpowiedział, że to czyni tylko dla czczej zabawki i dalej karty przeglądał.
— A trzeba wiedzieć, że Von der Mark jako awanturnik i przechwałek nie jest w kasynie lubiony — wtrącił znowu drugi Lanzas.
— Dla tego powstały śmiechy i wszyscy zaczęli dziwnie poglądać na pana Von der Mark. Polski graf z jak najzimniejszą krwią kontynuował swoją dziwną zabawkę. Von der Mark nie mógł się powstrzymać, powiedział kilka słów niegrzecznych; polski graf wstał od stołu, a wziąwszy księcia Thurn pod ramię, powiedział swemu przeciwnikowi, że każdej godziny jest na jego żądanie gotowym.
— Wszyscy myśleli, że polski graf nie dożyje dwóch dni — wtrącił znowu drugi — a on tymczasem dzisiaj w południe jak najspokojniej grał w karty i wygrał nie mniej ni więcej jak to, co stracił: tysiąc trzysta talarów. Z tem wstał i pożegnał kasyno.
— Dziś rano miał się odbyć pojedynek. Wszyscy myśleli, że polski graf zginie, bo pan Von der Mark najtęższy strzelec na całe Pomorze!... Strzelano do barjery — graf zaledwie wziął pistolet do ręki — nie zniżył się ani kroku, tylko mierzył — a mierzył w kolano — i w kolano trafił — — na trzydzieści kroków! Potem zapalił cygaro i odjechał.
Syn negocjanta opuścił głowę, a głos wewnętrzny rzekł mu:
— On ją obronił, obronił dzielnie! Ona za to będzie go kochać, bo on jej godny! A w tobie podła krew negocjanta... Czemuż zaraz nie wyzwałeś go? Twoja zimna, podła krew nie zawrzała od razu jak krew szlachecka... tyś jej nie godzien!
Dwa Lanzasy buchały teraz gęstym dymem, jak świeżo nałożone ognisko. «Gabinet» zaszumiał w dwóch szklankach i powoli znikał pod gęstemi wąsami. Przyjaciele uszanowali nieszczęście młodego swego przyjaciela i postanowili zostawić go niejaki czas jego nieutulonemu żalowi. Lanzasy dymiły się nieprzerwanie, «gabinet» szumiał w szklankach i znikał pod wąsami. A gdy się wreszcie na dnie flaszki okazała okrągła, szklanna wyspa, ozwał się jeden Lanzas:
— I czemuż tak smutnym jesteś, Ottonie? Uczyniliśmy wszystko, czegoś od nas żądał.
— Dziękuję wam, przyjaciele. Ale ja jestem zhańbiony!...
— Zhańbiony? Jakto? — zapytały dwa Lanzasy.
— Całe miasto wie o tem, że mnie Von der Mark publicznie obraził, ojca mego nazwał największym szachrajem i łotrem, a ja — stchórzyłem!
— Wszak nie stchórzyłeś — miałeś chęci —
— Ale świat tak będzie sądził!
— Zresztą, gdy Von der Mark wyzdrowieje, za jakie pół roku, bo kości potrzaskane na miazgę —
— Ale dotąd świat mnie potępi i zabije! — zawołał młodzieniec i z rozpaczą załamał ręce.
Obaj Lanzasy przestały dymić na chwilę, potrzeba było szukać dla przyjaciela jakiejś innej rady. Okrągła, szklanna wyspa na dnie butelki stawała się coraz większą.
— Więc jest i na to rada! — krzyknął z radością jeden Lanzas i uderzył w stół ręką.
Młodzieniec z wytężonem okiem wypatrzył się na mówiącego.
— Będziesz się strzelał z pierwszym lepszym, który się krzywo na ciebie popatrzy! — mówił dalej Lanzas.
— Wyborna myśl, warta jednej butelki szampana! — zawołał drugi Lanzas i zadzwonił na służącego.
— Jakto? — zapytał młodzieniec.
— Na ulicy, w teatrze, «pod czarnym łabędziem», w kawiarni, lub gdziebądź, nastąpisz komu na nogę, szturkniesz go łokciem, wytrącisz mu cygaro i powiesz mu przy tem grubiaństwo, lub coś podobnego — i sprawa gotowa! My pójdziemy z tobą!
— Pójdziemy z tobą! — zawołał drugi Lanzas — tymczasem każ służącemu... bo gardła wyschły.
Świeża butelka stanęła na stole.
— Jeszcze mi nie jasna wasza rada — odrzekł młodzieniec — nie wiem, jakim sposobem człowiek zupełnie nieznany, niewinny...
— Jesteś strasznie młody, Ottonie, strasznie młody! — mówił pierwszy Lanzas, wyciągając korek z butelki.
— Strasznie młody! — mówił drugi, podstawiając szklankę.
— Na świecie tak prostą drogą nie daleko zajdziesz! — rzekł pierwszy, lejąc pienisty trunek do szklanki.
— Nie zajdziesz daleko tak prostą drogą na świecie! — rzekł drugi, przykładając szklankę do wąsów.
— Trzeba się różnym sposobem ratować! — mówił pierwszy, biorąc za szklankę.
— A my tymczasem rozniesiemy po całym świecie, że Otton Warner strzelał się, walny chłopiec, krew nie lada! — mówił drugi, lejąc do szklanki.
Młodzieniec stał jak posąg, nie wiedział co się z nim dzieje.
— A teraz — rzekł pierwszy, wpychając mu do rąk ogromną szklankę — teraz pij z nami zdrowie tego, z którym jutro strzelać się będziesz!
— Pij z nami! wieczorem pójdziemy szukać awantury!
Młodzieniec trzymał machinalnie szklanicę w ręku. W uszach mu szumiało, przed oczami latały jakieś widma złowieszcze.
Wreszcie podniósł szklankę, przyłożył ją do ust i jednym tchem wypił co do kropli.
Gorący strumień przebiegł go od stóp do głowy, krew zawrzała mu w żyłach. Z przed jego oczu uchyliły się mary złowieszcze, a jakieś rajskie, roskoszne obrazy stanęły przed nim. Zdawało się mu, że stoi w ogromnym cyrku, ubrany jako rycerz dawny w kiras i hełm, z piórem czerwonem i groźną potrząsał kopją, wzywając zapaśnika. Wstęga ulubionej barwy kochanki spływa na jego ramieniu, na jej cześć stoczy dzisiaj walkę śmiertelną!... A ona patrzy na niego z kamiennego balkonu, przed nią uklęknie po walce, a jej białe rączki uwieńczą jego skronie...
— Hej! — krzyknął i rzucił szklankę aż w tysiące rozbryzła się kawałków — gdzież jest ten; co śmie powiedzieć, że we mnie podła krew negocjanta! Pierwszy, którego dzisiaj ujrzę...
W tem otworzył drzwi służący i zapowiedział nieznajomego gościa.

Lanzasy przestały się dymić — do pokoju wszedł Jerzy.



Jerzy miał na sobie ubiór podróżny, dosyć zaniedbany. Na twarzy jego malowało się wielkie wzruszenie. Ręce jego drżały, oddech miał słaby, urwany.
— Jeźli to być może — ozwał się do Ottona — prosiłbym pana na chwilę sam na sam.
Syn negocjanta zmierzył go pogardliwie od stóp do głowy i rzekł, wskazując na dwa obłoki dymu:
— Są to moi najlepsi przyjaciele, nigdy się z nimi nie rozstaję i żadnej przed nimi nie mam tajemnicy.
— Więc mogę zacząć — mówił dalej Jerzy, oglądając się za krzesłem.
Otton zrozumiał wzrok Jerzego i machinalnie wskazał na fotel. Zdawało się mu, że w twarzy nieznajomego gościa ujrzał złośliwy uśmiech tryumfu. Zmarszczył czoło i z pańska rzucił się na stojący obok stołu balzak. Zdawało się Jerzemu, że w tem zachowaniu się syna negocjanta jest coś szyderczego.
— Jestem Jerzy... lekarz z Dąbczyna.
— I przyjechałeś pan, aby w razie potrzeby opatrzyć rany hrabiego Leona... — rzekł z gestem arystokraty syn negocjanta.
Spojrzeli sobie obaj w oczy i obaj jednocześnie odsunęli krzesła od siebie. Jakaś dziwna, nieodgadniona antypatja powstała w tej chwili w ich sercach.
— Jeźli pan tak rozmowę zaczynasz — rzekł Jerzy, siląc się na wyraz obojętności — to ona może się urwać przed czasem.
— Nie wiem, mój panie, czy wiele zyskam na czasie — odparł syn negocjanta — ale słucham pana.
— Cierpkie słowa pana okazują, jakbyś miał jaką urazę do mnie — zapytał Jerzy, a twarz jego czerwieniła się z gniewu.
— Nie znam pana!
— Obecność tych panów i ich ranga jest mi rękojmią, że rozmowa nasza toczyć się będzie w karbach przyzwoitości.
— Słucham pana!
— Pan miałeś spór z panem Von der Mark.
Otton ruszył głową.
— Przy tym sporze wymienione zostało imię pewnej damy.
— Pan powtarzasz stare rzeczy — odparł młodzieniec z niecierpliwością.
— Dopókąd te rzeczy jeszcze nie załatwiły się...
Twarz młodzieńca oblała się rumieńcem. Był to pierwszy policzek wstydu, pierwszy głos nieubłaganej opinji!
— Któż mi dzisiaj odebrał sposobność załatwienia tej sprawy na drodze honoru? — zawołał żywo młodzieniec.
— Myśl pan, że to przypadek, czysty przypadek.
— Przypadek? O nie, mój panie, to nie był przypadek. Bo przypadek nie przyjeżdża z Dąbczyna, nie idzie wprost do kasyna i nie pyta się wprost o pana Von der Mark, nie proponuje mu wprost gry azardowej! A przegrawszy naumyślnie tysiąc talarów, nie patrzy się krzywo na pana Von der Mark, nie zarzuca mu szalbierstwa. Przypadek nie postępuje sobie tak systematycznie, nie przywozi z sobą lekarza; słowem, nie był to wcale przypadek. Było to wymierzone przeciw mnie, aby mnie poniżyć, aby okazać, żem nie godzien obronić cudzej sławy, bo nie mam tarczy herbowej, bom syn prostego negocjanta!
Z za chmury dymu ozwały się dwa głosy.
— Który doskonale się strzela i przed każdym polskim grafem się ostoi!
Jerzy spojrzał na kanapę, ale prócz gęstych kłębów dymu nic nie widział. Słowa młodzieńca obudziły w nim kilka myśli, które mu często do głowy przychodziły, a nigdy dojrzeć nie mogły. Było jakieś pokrewieństwo między nimi obydwoma; mimo to jakaś niepojęta antypatja trzymała ich z daleka od siebie.
— Nie znam powodu — rzekł Jerzy po chwili — dla czego pan w tym przypadku, czy raczej zdarzeniu, widzisz dla siebie jakieś poniżenie. Jeźli chodziło panu o honor damy, to rzecz obojętna, kto kopję skruszył.
— Nie, mój panie — odparł syn negocjanta — są dobre, szlachetne uczynki, które radzi sami spełniamy. Jest to wrodzona nam próżność, od której żaden człowiek wolnym nie jest.
— Ale ta próżność powinna nam w takim razie przynieść niejaki procent — rzekł Jerzy z uśmiechem ironji.
— Nikomu nie przystoi zaglądać do moich rachunków — odparł syn negocjanta w widocznym gniewie.
— Nie przychodzę tutaj — rzekł Jerzy, powstrzymując się w gniewie — abym żądał od pana rachunku, czy stawanie w obronie tak znakomitej damy przyniosłaby panu korzyść jaką, czy żadną. Do tego nie mam bynajmniej upoważnienia. Ale przychodzę z tem, do czego mam upoważnienie.
— Słucham pana — zawołał Otton i przygryzł usta. — Ale najprzód powiedz mi pan, od kogo masz pan kredytywę? Zapewne od hrabiego Leona —
— Bynajmniej.
— No, to już dobrze, bo inaczej nie mógłbym jej akceptować.
— Moje upoważnienie pochodzi wprost od damy.
— Od panny Janiny! — zawołał młodzieniec i zerwał się z balzaku na równe nogi.
— Tak jest, od niej samej — odparł Jerzy, patrząc z pod oka na chmurę dymu przed kanapą.
— Mówiła, żem nie godzien.
Jerzy wypatrzył się na syna negocjanta. Jakoś za tragicznie wyglądał mu w tej chwili, aby całą tę sprawę wziąść za przemijającą awanturę. Jego twarz przybladła, duże, niebieskie oko drżało, jakby przemocą ukrywało łzę, cisnącą się z głębi duszy. Jerzy uczuł, że jego serce przeszyła nagle myśl bolesna, że ów stojący przed nim młodzieniec jest jego nieprzyjacielem.
— Tak jest — mówił z cierpką determinacją — od niej samej mam upoważnienie.
— To mi w oczy powiedzieć! — krzyknął młodzieniec, a krew uderzyła mu do twarzy.
— Powiedzieć panu —
— To jest bezczelnie ze strony pana.
— Powiedzieć panu — kontynuował z wymuszoną spokojnością Jerzy — że ona sobie wcale nie życzy tego, aby jej imię wmięszane było do awantury pojedynkowej.
— Dla tego przysłała swego narzeczonego — mówił z ironją syn negocjanta.
Twarz Jerzego oblała się rumieńcem. Usta jego zadrżały, ale słowo zamarło i nie wyszło przez nie.
— Przysłała swego narzeczonego — ciągnął dalej z ironją młodzieniec — aby maskowatym przypadkiem udaremnił pojedynek, któryby mi dał sposobność okazania pannie Janinie i całemu światu, że mam taką samą krew jak i każdy szlachcic... żem jej godzien jak każdy inny!...
— Milcz pan! — krzyknął Jerzy, któremu nagle przed oczami wszystko chodzić poczęło.
Chmura dymu przed kanapą rozdzieliła się na dwa obłoki, z po za których wyszły dwa mundury, dwie pary epoletów, dwa Lanzasy i dwie pary wąsów. Wszystko to stanęło między Jerzym i Ottonem, a dwa głosy ozwały się jednocześnie:
— Hola! już ani słowa. Już więcej nie macie z sobą nic do czynienia, tylko z nami!
— Jestem gotowy w każdym czasie — rzekł Jerzy, a twarz pałała mu ogniem.
— Czem prędzej, tem lepiej — odparł młodzieniec, a jego błękitne oczy zaszły łzami.
— Oto są nasze bilety — ozwały się dwa Lanzasy do Jerzego. — Pośrednicy pana mogą się z nami rozmówić.
Jerzy chwycił za dwie karty i wybiegł na ulicę.
Syn negocjanta rzucił się na szyję przyjaciołom, obcałował ich wąsy, z nim sympatyzujące i zawołał w radośnem uniesieniu:
— Jestem szczęśliwy, moi przyjaciele! Będę się strzelał, świat dowie się o tem, że nie jestem tchórzem — a ona się dowie, że ją kocham!
— Jeźli cię nie zakłuje ten Polak! — mruknął jeden Lanzas.
— Głupi interes — mruknął drugi — wleźliśmy w błoto!
Ale uszczęśliwiony młodzieniec nie słyszał ich mowy — jednym zamachem zbiegł dwa piętra i wpadł do kantoru.
Pifke zaledwie do siebie był przyszedł, usłyszawszy wcale dziwne zdanie, jakoby krew «drobnego negocjanta» miała być podlejszą od krwi każdego innego bankiera, i zaledwie sam stary negocjant jakoś się był udobruchał i z młodym negocjantem szeroko rozmawiać począł, jakimby to sposobem podnieść akcje kolei żelaznej, i jakie po temu dzienniki przekupić potrzeba — gdy nagle z twarzą rozognioną, z rozburzonemi włosami stanął przed nimi młody Otton.
— Ojcze! — krzyknął, rzucając mu się na szyję — będę się strzelał jutro i okażę przed całym światem, że we mnie nie ma krwi «drobnego negocjanta» i że ją ko....

Pifke się skrzywił i odstawił szklankę, którą był właśnie do półtora zęba swego przyłożył. Powziął w duchu to chwalebne przedsięwzięcie, aby najprędzej zaniechać «drobnych interesów» i postarać się o własną firmę: «Pifke et Compagne».
Namiestnik «Goliata» przyciskał w tej chwili swego jedynaka do piersi, nie dając mu ani słowa więcej powiedzieć.



Gdy Jerzy do hotelu powrócił, w którym obaj z hrabią Leonem mieszkali, zastał tegoż siedzącego spokojnie na kanapie i nucącego sobie pod nosem jakąś arję z «Marty». Hrabia wyglądał znudzony, a ujrzawszy wchodzącego Jerzego, rzekł z niecierpliwością:
— No cóż, szanowny panie, jedziemy?
— Nie dzisiaj jeszcze — odpowiedział Jerzy.
Odpowiedź Jerzego miała tak dziwny akcent, że hrabia mimowolnie na niego się wypatrzył. Na twarzy Jerzego malowało się jakieś dziwne, nieodgadnione szczęście. Jego oczy uśmiechały się i tak szybko biegały jak jaskółki przed burzą. Często musiał zaczerpnąć głębszego oddechu, bo mu jakoś zanadto pełno było w piersi.
Usiadł w drugim rogu kanapy i z wyrazem tryumfu spojrzał na bladą, zimną twarz hrabiego. I w samej rzeczy miał z czego tryumfować nasz bohater, według najlepszego swego przekonania. W zagadkowym swoim towarzyszu, pomimo wszelkiej ku niemu sympatji, widział zawsze w końcu swego nieprzyjaciela, który mu stanął na drodze szczęścia. Czuł jego wyższość nad sobą, która go gniotła do „ziemi jak ciężka, ołowiana atmosfera. Czuł jego siłę demoniczną, która go ciągnęła za sobą, aby był świadkiem jej tryumfów i przekonał się, jak daleko od marzeń poety do praktycznego człowieka! Wszystkie te boleści przechodził nieszczęśliwy marzyciel, a jednak nie miał odwagi, zdobyć się na krok stanowczy i rozciąć ten węzeł gordyjski. Jemu zdawało się, że zdobywszy serce, już dosyć uczynił — że na tem polu koniecznie zwyciężyć musi.
Tymczasem adwersarz jego coraz więcej cisnął go do ziemi. Już samą pozycją swoją miał nad nim wszelką przewagę, a cóż dopiero teraz, gdy w obronie Janiny postawił życie na kartę? Cóż Jerzy uczynił, aby dowieść swoich uczuć?... Jego przeciwnik wziął mu z przed nosa jedyną próbę, która się mu nadarzyła, i odbył tę próbę na swoją korzyść!... A może Janina naśladując dziewicę wieków rycerskich, wystawiła ich obu na próbę miłosną?...
W takim stanie rzeczy zdarzenie z synem negocjanta było dla Jerzego bardzo korzystne.
Strzelając się z drugim spólnikiem udaremnionego pojedynku, stanął na równi z hrabią Leonem. Zrównał się więc ze swoim przeciwnikiem i okazał się godnym miejsca, jakie już miał w sercu panny Janiny.
Więc z uczuciem tryumfu spojrzał na swego towarzysza i uśmiechał się nie bez pewnej zarozumiałości, gdy tegoż blada, zimna twarz poczęła się ożywiać wyrazem ciekawości.
— Jeźli się nie mylę — ozwał się hrabia Leon i tak przenikliwym wzrokiem spojrzał w twarz Jerzego, że ten był pewny, że już wszystko odgadł — jeźli się nie mylę, spłatałeś pan znowu jakiegoś figla.
Jerzy pokrył swą twarz maską żartu i odparł z wejrzeniem jakiejś myśli ubocznej:
— Nie, figla nie spłatałem... był to prosty przypadek.
— Jaki przypadek?
— Że się strzelać będę.
Hrabia Leon rzucił się na kanapie.
— Obawiałem się tego — odparł cierpko.
— Ale to prosty przypadek, nic ułożonego najprzód... taki sam przypadek, jaki pan miałeś z panem Von der Mark — odparł Jerzy z ironją w spojrzeniu.
Hrabia wypatrzył się na niego i rzekł z cierpkim uśmiechem:
— Kto się wyższej myśli poświęcił, kto pragnie służyć ludzkości, ten nie powinien tak życiem igrać w rzeczach podrzędnych.
Jerzy uczuł, że mu twarz oblała się rumieńcem. Ale wnet serce odniosło zwycięztwo. Wyprostował się i rzekł z dumą:
— To jest tylko dowodem, że zdolny jestem do każdego poświęcenia się, do każdej walki z tem, co mi na drodze staje.
— Ale nie z marami, które do niczego nie prowadzą! — odparł hrabia z widoczną niecierpliwością.
Jerzy wlepił oczy w bladą, zimną twarz hrabiego, ale na niej prócz jakiejś kapryśnej, pańskiej niecierpliwości, żadnego innego nie dostrzegł wyrazu.
— Myślałem, że pana od nierozważnego kroku ochronię — mówił dalej hrabia.
— Jakto? — wtrącił Jerzy — więc ów prosty przypadek w kasynie szlacheckim był najprzód obmyślony?...
— Tego nie mówiłem — przerwał szybko hrabia — tylko myślałem, że mój wypadek ochroni pana od wszelkich podobnych...
Jerzy roześmiał się, chociaż w tym śmiechu było więcej bolesnego uczucia jak wesołości.
— Więc pan chciałeś mi jak żakowi wyprawić odstraszający widok, jak człowiek z roztrzaskaną nogą po pojedynku wygląda... a tymczasem zbudziłeś tylko pragnienie krwi.
— Widzę, że pan musisz być swoim własnym lekarzem — odparł zimno hrabia.
— Są choroby, które tylko samemu leczyć można — odrzekł mu na to również zimno Jerzy.
Hrabia Leon przeszedł się kilka razy po pokoju, poglądając z pod oka na Jerzego. Jerzy jak najspokojniej zapalał sobie cygaro. Widać podobało się to hrabiemu, zatrzymał się przed kanapą i począł się mu z uwagą przypatrywać. Po chwili rzekł:
— Dotąd myślałem, że potrzeba życiem pogardzać, aby je stawiać na kartę. Teraz widzę, że można to uczynić w chwili, gdy się nam ono najpiękniej uśmiecha!
— Ta między nami zachodzi różnica — odparł Jerzy z bolesnym uśmiechem.
— Temu nie przeczę... może się kiedy zbliżymy do siebie... tak na pół drogi przynajmniej — rzekł hrabia i pospieszył do stolika, na którym był przyrząd do pisania.
Napisawszy kilka wierszy, zadzwonił na służącego hotelu.
— Ten list odniesiesz do księcia Thurn — rzekł do niego — a z tym udasz się do pana R., u którego kupiłem dwa konie. Oraz proszę o rachunek, gdyż zaraz wyjeżdżamy.
Jerzy czekał właśnie niecierpliwie odejścia służącego, aby hrabiego zapytać się, co znaczą tak dziwne rozporządzenia, gdy tenże rzekł do niego:
— Muszę panu oczywiście sekundować. Znasz pan sekundantów swego przeciwnika?
Jerzy oddał mu karty.
— A wiesz pan, z kim się strzelam? — zapytał hrabiego.
— A jużci z młodym Warnerem! — odparł tenże z uśmiechem.
— Pan zgłębiasz wszystkie tajemnice.
— O mnie mniejsza... ale żeby tylko ktoś inny wypadku tego nie zgłębił, a niesmacznem byłoby mi to pensylwańskie więzienie. Wypadek pana Von der Mark narobił tuta] hałasu. Jakieś dziwne figury snują się od rana w koło hotelu. Dla tego dobrze będzie, jeźli my zaraz ztąd wyjedziemy. Konie pójdą z moim służącym do Dąbczyna, a my tymczasem z innego hotelu wyjedziemy innemi, które właśnie kupiłem. Czysta krew angielska, milę biegną piętnaście minut. A teraz idę do sekundantów: tymczasem możesz pan wygotować na przypadek dokument samobójstwa i coś na kształt testamentu.

Rzekłszy to hrabia Leon, uśmiechnął się z największą obojętnością, zapalił świeże cygaro, a nucąc arję z «Hugonotów» wyszedł z najlepszą w świecie fantazją, jakby szedł dla swego towarzysza po kartę na kolej żelazną.



Jerzy zbliżył się do stolika i wziął za pióro, aby napisać ów fatalny dokument samobójstwa. Ale ręka mu zadrżała, pióro wypadło na ziemię. Oparł się o poręcz krzesła, podparł ręką głowę i zamyślił się.
Na wieży, tam gdzieś daleko, wybiła dziewiąta godzina. Wrzawa na ulicy uciszała się coraz więcej. Tylko jakiś głuchy, zmącony szum, jak szum walczących pod gwiazdami wichrów, dolatywał do jego uszu.
A w tym szumie było przecież coś zrozumiałego. Jakieś dziwne głosy wybijały się z tego powszechnego akordu miasta i trącały o jego serce. I zdawało się młodemu marzycielowi, że słyszy mówiących w tym szumie:
— I myśmy wszyscy marzyli, i myśmy chcieli iść odmiennemi drogami, jakiemi zwyczajni ludzie nie chodzą, ale w przedsięwzięciach naszych nie stało nam siły. Póki ognia w sercu, póty marzeń! Przeminęła doba zapału, nasze serca ochłodły. I jedni z nas stali się kupcami i ajentami sklepów korzennych; inni dla grosza pobrali żony, których nigdy nie kochali; a tamci zniżyli harde karki, katońskie cnoty swoje zamknęli do puszki blaszanej, jak dziecko zamyka swój grosz oszczędzony, a tymczasem stali się sługami i narzędziami występnych! I myśmy chcieli poświęcić się, gdy serce żywiej biło, gdy wiatr gorący zawiał od zachodu i głowy nam zapalił; a gdy przeminął, wróciliśmy do naszych garkuchni, do naszych piwnic wybornych, i na tym padole płaczu pijemy piwo bawarskie i palimy fajki z długiemi wassersakami! Żyjemy g’woli ciała, bo ono tylko nam zostało; reszta uleciała, jak ulatuje dym z fajek i znikła, jak znika piana w piwie bawarskiem!...
Pośród tego chaosu głosów wielkomiastowych brzmiała jakaś odosobniona, smutna melodja. Gdzieś z poddasza wychodził ten głos, a słowa jego były:
— Ubogi byłem, nic mnie do życia nie wiązało. Wzleciałem nad to życie codzienne i z wysokości, gdzie orzeł lata, ujrzałem rany ludzkości. I zapragnąłem być jej lekarzem. I całe moje ubogie życie chciałem jej poświęcić. Ale dwoje pięknych oczu ujrzałem na ziemi. Dla tych oczu wyrzekłem się snów i ślubów moich: to mnie już wiązało do ziemi. Byłem bogaty miłością, a cała ludzkość była taka zdrowa, uśmiechająca się!... Jam kochał więcej ciebie, jak ludzkość, a całą ludzkość widziałem w tych pięknych oczach, które na mnie patrzały!... Ale wkrótce odwróciły się odemnie te dwoje pięknych oczu, w koło mnie smutno i pusto, upadłem jak kamień, który nie doleciał do mety, w kałużę mętów i błota!...
Jerzy wzdrygnął się i spojrzał po pustym pokoju. Nie było nikogo, wszędzie głucho. Jakiś przeciąg wiatru przybiegł od drzwi i zdawało się, że się drzwi otwarły, że jakiś stary żołnierz w podartym mundurze stanął na progu.
— Młody człowieku — rzekł do Jerzego i wystawił wyschłą rękę po jałmużnę — gdym był tak młody jak ty, latałem wysoko i marzyłem o wielkich zaszczytach. Tymczasem jako prosty żołnierz zbiegłem ze straży, na której mnie postawiono. Młody człowieku, i ty marzysz o stopniu bohaterstwa, a tymczasem nie umiesz ostać się na straży, gdzie cię jako prostego żołnierza postawiono!...
Wiatr przeciągnął znowu po pustym pokoju, widmo zniknęło, a Jerzy został znowu sam jeden. I przyszedł mu przed oczy gdzieś tam daleko biały domek rodzinny, w którym dzieckiem bawił się tarczą i zbroją dziadka... Przypomniał sobie wszystkie swoje sny i śluby, wypowiedziane spiekłemi usty w chwili szału i natchnienia — spojrzał za siebie i ujrzał, że spory kawał drogi już uszedł do założonego celu — i nagle upadł, upadł głęboko...
W tem jasne widno mignęło mu przed oczy. I słyszał ten głos, który całą wstrząsał duszą: Ty mnie nie kochasz!... I widział ów piękny, włoski pawilon w ogrodzie — ową pogodną, majową noc, w której tak cichy przyświecał księżyc... Ów ciemny, lipowy szpaler i świecącego w nim robaczka... Słyszał przy swojem sercu bijące drugie serce i te oczy ciemne, palące, patrzały na niego tak dziwnie, tak słodko!... A te białe, okrągłe ramiona tak drżały, jak dwie gałązki brzozy, oplatające gniazdo ptaszę!...
Jerzy schylił się po pióro i zaczął pisać.
W pokoju było cicho i smutno. Tylko pióro skrzypiało przeraźliwie i bryzgało po białym papierze, a piszącemu zdawało się, że ono ustraja jego słowa w najpiękniejsze arabeski!...
Około dziesiątej godziny otworzyły się drzwi — hrabia Leon wrócił z swego poselstwa.
— A cóż tam z dokumentem samobójstwa i testamentu? — zapytał, biorąc ze stolika świeże cygaro.
Jerzy w milczeniu okazał mu dwa złożone papiery.
— Jakoś zbyt krótko zbyłeś pan ciekawość świata! — rzekł hrabia Leon z uśmiechem.
— Spodziewam się, że i tego będzie za wiele — odparł Jerzy dosyć obojętnie.
— Ach! wy dusze poetyczne, zakrawacie strasznie na Faryzeuszów. Dla świata skromność mnicha, a wewnątrz duma najdumniejszych patrycjuszów!
— Tak jest, bo myśmy dumni z tego, czem według naszej boskiej iskry być powinniśmy, a skromni, żeśmy tak mało zrobili!
— Przy tej skromności naszej myślimy jednak sobie, jak gorzko ktoś za nami płakać będzie, gdy nam życia nie stanie!... — poderwał hrabia z ironicznym uśmiechem.
— Tę wiarę wolno przecież wziąść z sobą każdemu nieboszczykowi.

— A wolno, wolno... ale nie wolno mu wracać do życia, bo przekonałby się, że nie warto z taką wiarą umierać... Jest to najrozsądniejsza myśl w urządzeniu społeczeństwa, że umarłym nie wolno wracać do swoich przyjaciół, żon, kochanek... Wyjeżdżajmy.. o piątej godzinie w lasku królewskim...



Właśnie w tym czasie wychodził Pifke z kamienicy o śmiejących się karjatydach i myślał sobie w duchu:
— Mój przyjaciel Warner musiał bzika dostać. Nie dałbym za to i feniga, że mu się szlachectwo po głowie roi. Do tego głupstwa nie jeden poczciwy negocjant na starość przychodzi. Całe życie będzie porządnym negocjantem, a gdy skrzynie mu się napełnią, to głupstwa robi. Pifke! strzeż się dumy, bo ta nie prowadzi do królestwa niebieskiego.
Tak mówił w duchu do siebie porządny negocjant, idąc nieco w zygzak po szerokim trotoarze, gdy w gabinecie jego przyjaciela właśnie światło zagasło i głucha cisza zaległa te zimne, wilgotne mury. Stary negocjant wyszedł przez schody kręcone na pierwsze piętro i prosto udał się do swego pokoju.
Myśli jego były dzisiaj jakoś nie w najlepszym porządku. Tyle się różnych rzeczy stało, tyle nasłuchał się przy uczonym obiedzie, і Чуіе zjadł i wypił, że na to wszystko i miejsca nie było w jego wyschłem ciele. Mianowicie myśl pojedynku strasznie dawała się mu w znaki. Jakoś nie przystawała ona do jego mózgu i wylatywała z niego jak groch z dziurawego worka za każdem ruszeniem głowy. Wziął szlafmycę, naciągnął na same uszy, ale i to nie wiele pomogło. Wreszcie położył się do łóżka, włożył głowę pod poduszkę i nakrył się pierzyną. Ale myśl nieswojska wylazła przez szlafmycę, poduszkę i pierzynę, i latała po nim jak czarna szczypawka.
— Dużo dziś jadłem — mówił do siebie negocjant, przewracając się na drugi bok, a z nim przewracała się myśl czarna i kąsała go jak szczypawka.
I chciał tę brzydką myśl odpędzić jakiem błogiem marzeniem. Marzył o wielkiej herbowej tarczy nad bramą swojej kamienicy; w salonach na pierwszem piętrze widział długi szereg gości znakomitych; imię jego błyszczało w jakichś dziwnych symbolach na guzikach liberji domowej... a w tem ukazał się syn jego — we krwi — konający — syn jedynak!...
Negocjant zerwał się z łóżka, zrzucił poduszkę, pierzynę i szlafmycę na ziemię i przestraszony spojrzał w duże zwierciadło, z którego przy świetle nocnej lampy wyszczerzała się jakaś mara okropna!... Zbliżył się do zwierciadła, przypatrzył się tej brzydkiej marze — był to on sam! Tak brzydkim jeszcze nigdy siebie nie widział!
— Czego się niepokoję — mówił do siebie — wszak tysiące pojedynkują się, a nikt nie ginie!
I znowu spojrzał w zwierciadło i zdawało się mu, że jest brzydki i stary jak nigdy!... A tam w kącie, tam... leży trup siny, skrwawiony — to syn! jedynak!
— Przecież to jeszcze nic pewnego — mówił do siebie — Otton dopiero mi coś napomknął...
W drugim pokoju coś gwizdnęło — za piecem ktoś się zaśmiał!
Włosy stanęły mu kołkiem do góry. Obejrzał się — był sam, sam jak palec.
— Moja krew widać nie jest do tych rzeczy! — rzekł do siebie — mam słabe nerwy.
Znowu ktoś się zaśmiał tuż za jego plecyma i coś mu gwizdnęło pod samym nosem. Negocjant wykręcił się w koło, potarł po nosie, a wszędzie znowu cicho i głucho.
— Do takich głupich rzeczy jak pojedynek, trzeba się, jak widzę, urodzić — mruknął niezadowolony negocjant — aż nogi podemną dygoczą... A co tam biedny mój Otton robi! On pewnie poci się ze strachu! Trzeb ą pójść dodać mu ducha... tak, tak, dodać mu ducha...
I wziąwszy do ręki nocną lampę, wysunął się stary negocjant cicho i ostrożnie ze swego pokoju. Na korytarzu było pusto i głucho. Zbliżywszy się do schodów drugiego piętra, ujrzał nagle przed sobą jakąś postać olbrzymią. Ale negocjant nie chciał w tej chwili z nikim mieć do czynienia i czmychnął czemprędzej napowrót do swego pokoju. Tam znowu było mu samemu jakoś nudno, a nawet trochę i straszno. Trup siny leżał ciągle w kącie, pod nosem ktoś mu świstał, a nad karkiem śmiał się jakiś duch-psotnik, że aż włosy stawały na głowie!...
— Trzeba iść do Ottona, trzeba mu dodać ducha, niech się nie boi!... — rzekł do siebie i znowu wyszedł z pokoju. Ta sama czarna, olbrzymia postać leżała tuż przed nim na progu!...
Negocjant zamknął oczy, rzucił lampę i wybiegł na korytarz. Pędem przeleciał schody i wpadł do pokoju syna.
— Ottonie, Ottonie! — zawołał z progu — nie bój się niczego, szlachcic także człowiek z gliny jak wszyscy, a nie boi się...
Ale Otton nie ozwał się, w pokojach nie było nikogo. Łóżko jego było nietknięte — tylko nocna lampa świeciła się jak zwyczajnie! Negocjant przyrósł nagle do ziemi, włosy stanęły mu kołkiem... A trup siny leżał i tu w kącie, i tu ktoś mu gwizdał pod nosem, a na karku siedział już oczywisty djabeł i śmiał się, aż po kiszkach darło!
— Nie pojmuję, jak się można pojedynkować! — szepnął w sekrecie do siebie negocjant — ale nie, ja mam słabe nerwy i nic więcej — dodał zaraz potem.
Na stole leżał jakiś papier opieczętowany. Negocjant rozerwał pieczęć — było to tkliwe pożegnanie syna, gdyby zginął w pojedynku!
Negocjant zadrżał cały — kolana ugięły się pod nim. Wybiegł z pokoju, biegł po schodach i korytarzu, nie widząc wcale owej olbrzymiej postaci, która tuż za nim biegała. Wpadł do swego pokoju — ale jakaż rada!... Gdzież Otton? A to noc, północ... wszędzie głucho, wszędzie pusto!... Tam w narożnym pokoju śpi Matylda i marzy o swoich srebrach wyprawnych, ale cóż ona poradzi!... A zresztą jakże tam iść przez dziesięć ciemnych pokoi!...
— Mam słabe nerwy, jabym się nigdy nie pojedynkował... to głupstwo... hm, głupstwo i kaprys... Nic głupszego szlachta nie mogła wymyśleń, jak te pojedynki, gdzie kogoś zabić można... Ja bym się nie strzelał, nie... ale tak na pałasze... no, to jeszcze pół biedy... Otton musi na pałasze się bić... a nie strzelać!...
Tak mówiąc do siebie nieszczęśliwy negocjant, chodził po ciemnym pokoju, kłapał rękami i patynkami, a usiadłszy na krześle, sam nie wiedział, co się z nim stało. Popadł w jakieś szczególne delirium, ale co w tem delirium widział, o tem i sam Cefizes nie umiał by nic powiedzieć.
Była godzina czwarta z północy, gdy negocjant na serjo przyszedł do siebie. Zerwał się na nogi, zadzwonił na służącego i czemprędzej się ubrał. Jak szalony wybiegł na ulicę. Ottona jeszcze nie było.
Na niebie wschodziła jutrzenka i różowem światłem malowała wązkie, wysokie kamienice.
Negocjant uderzył piersią o jakąś długą, porządnie ubraną figurę.
— Linku, Linku kochany, niebo mi cię zsyła!
Link miał na sobie długi kapotrok, pantalony perłowego koloru za ośm talarów, zieloną westę z czerwonemi kwiatkami i prawdziwy «Gibus» na głowie. Jednak to wszystko było już pomięte, powalane.
— Linku! Otton się chce strzelać! — krzyknął mu negocjant do ucha.
— To głupstwo! — mruknął ajent, siląc się do pionowej pozycji.
— I ja sam tak myślę, ale cóż robić... gdzie go szukać, Linku? Biegnij do policji —
— Właśnie ztamtąd idę — odrzekł ajent — niegrzecznie się ze mną obeszli.
Rzekłszy to, z taką zatoczył się energją, że swego patrona z nóg zwalił, a sam dalej ukośną linją podążył.
Za kilka minut pukał nieszczęśliwy negocjant do małego domku na przedmieściu. W oknie ukazała się brudna szlafmyca i włosy rozczochrane.
— Pifke, drogi Pifke! ratuj mnie! — krzyknął negocjant do brudnej szlafmycy.
— Warner!
— Otton chce się strzelać!
— Coś już słyszałem o tem głupstwie — wyrzekł głos z pod szlafmycy.
— Sądzisz, że to głupstwo?
— Wierutne głupstwo!
— Ba! ale szlachta zazwyczaj strzela się...
— Ale krew porządnego negocjanta nie strzela się, rozumiesz?
— Ba...
— Naszym honorem i szlachectwem, to pieniądze i nic więcej! Gdy będziesz miał pieniądze i porządną firmę, masz wszystko! Cały świat stoi ci otworem — i szlachectwo i zaszczyty, jeźli ci one koniecznie po głowie skaczą!
— Pifke, słowo w słowo i ja tak myślę!
— Idź i weźmij syna za uszy!
— Ba, ale go nie ma... a teraz może już się strzela... a może już zabity!...
— To biegnij na policję i weź żandarmów —
— Pifke, z ciebie Pan Bóg mówi!
— — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — — —
Z ciemnej, porannej chmury wynurzyło się złote, majowe słońce. Ku laskowi królewskiemu spieszyło kilku żandarmów, za nimi toczyła się stara dorożka.
W tem padły dwa strzały — z pomiędzy drzew wzniosły się dwa obłoki białego dymu.
Żandarmy puścili koniom wodze, dorożka ruszyła raźniej, a za kilka minut stanęli wszyscy na miejscu.
Na otwartej polance, z pistoletem w ziemię spuszczonym, stał Otton, martwy jak posąg. Kilkanaście kroków przed nim, gdzie stał jego przeciwnik, była kałuża krwi. Więcej nie było nikogo, tylko daleko między krzakami przedzierały się dwie pary epoletów.
— Bierzcie go, to mój syn, bierzcie i wiążcie! — krzyknął stary negocjant i upadł jak nieżywy na ziemię.
Żandarm w imieniu ustawy przytrzymał przestępcę, drugi obiegł cały lasek do koła, ale nigdzie nie było ani żywego ducha.
Władza miejscowa porozsełała ajentów na wszystkie części miasta, ale żaden z nich nie przyniósł pożądanej wieści. Jeden tylko przyniósł raport, że właśnie o tej godzinie odbywał kurs zakładowy książę Thurn z jakimś polskim grafem na drodze, prowadzącej do Dąbczyna.

A po całem mieście gruchnęła wieść, że syn negocjanta, chcąc się ocalić od pojedynku z jakąś wysoko położoną osobą, sam miejsce pojedynku władzy denuncjował.



V.

Na drugi dzień po tem szczególnem zdarzeniu dosyć wesoło było w zamku dąbczyńskim. W małym saloniku o żółtem obiciu siedziała Janina na amarantowej kanapie i pieściła się z prześliczną papugą, która jej coś do ucha szeptała. Koło niej siedziała Terenia, trzymając z pewnem omdleniem swe białe, przezroczyste ręce na rogu stoliczka.
Janina miała oczy wilgotne, jakby płakała, ale na jej pięknej twarzy malowała się pusta wesołość.
— Tereniu, Tereniu, ja jestem szczęśliwa! — mówiła do biednej idjotki — ach! ty nie znasz tego szczęścia, co to jest, być kochaną!
— Jam szczęśliwsza, gdy sama kocham! — odrzekła z westchnieniem idjotka.
— Bo ty nie jesteś kobietą, moja Terenia, ale dziwaczką! — szczebiotała piękna Janina.
— Moje serce mi mówi, że tak lepiej —
— Twoje serce jest chore, nudne, sentymentalne —
— To prawda, bo nie jest całe —
— Cóż znowu mówisz?
— Brak mi pół serca, pół duszy... dla tegom chora!
— Któż ci je wziął?
— Nikt — kobieta tak się już rodzi.
— A któż ma drugą połowę?
— On!
— Ach, jakaś ty pocieszna z twoją sentymentalną filozofją! — zawołała Janina, pieszcząc się z białym Kakadu — na taki sposób jabym już zanadto miała tego serca — aż dwóch dla mnie się strzelało!
Blada idjotka na to nic nie odpowiedziała. Skrzyżowała na piersi swoje białe, przezroczyste ręce i stała się tak nieruchomą, jak biała, marmurowa statua. Całe jej życie zbiegło gdzieś w głąb — do serca, do tego biednego, chorego serca, nieszczęśliwej sieroty.
— Pampo! pampo! — szczebiotała Janina do białej papugi — ja cię dam komu innemu, tylko bądź grzeczną i nie gadaj zbyt wiele. Będziesz stała w oknie na słońcu, a gdy przez ulicę pojadę, pozdrowię cię, prześlę ci pocałunek, moja droga Pampo! A ty mi powiesz, że mnie kochasz! Nieprawdaż?... Pampa otworzyła dziób krótki i przeszła całą konjugację słowa «kochać», w formie czynnej i biernej, a chociaż najmniejszego nie zrobiła błędu, przecież Terenia skrzywiła się jakby ją uderzył jakiś ton fałszywy.
W tej chwili z ołówkiem w ręku weszła margrabina do pokoju.
— Cóż tu Pampa robi? — zapytała.
— Ach, mamo! żegnam się z Pampą — odparła Janina — a tak mi ją żal?
— A komuż ją dajesz?
— Przegrałam zakład z doktorem.
— Zakład?
— Mówiłam, że wczoraj deszcz będzie padał!
— To mu ją odeślij... biedny, będzie miał z nią rozrywkę!
Janina spłonęła lekko, a kryjąc swą twarz, przycisnęła swoje piękne różowe usta do białego pierza Kakadu. Nigdy biedna Pampa nie odebrała gorętszego pocałunku.
Tymczasem margrabina przyłożyła dyplomatycznie ołówek do czoła i rzekła do córki:
— Nińciu, trzeba żebyście wyszły do ogrodu na spacer. Hrabia Leon już od chwili chodzi z szalem na ręku. Może się nudzi — może chce już odjeżdżać.
— Ach! to taki nieznośny człowiek, kochana mamo! — ozwała się z kapryśną miną Janina.
— Tem więcej trzeba na niego uważać — odparła matka, a wziąwszy córkę pod ramię, wyszła na kurytarz. O kilka kroków za niemi szła wolnym, omdlałym krokiem, biedna idjotka.
W alei przechadzał się hrabia Leon. Patrzał w ziemię z roztargnieniem i coś sobie motał na wąs.
— Ach! hrabia coś na wylocie! — zawołała margrabina.
— Tylko na kilka chwil — odpowiedział tenże.
— Zapewne do Czamowód...
Hrabia Leon zmięszał się trochę, a gdy Janina lekko i z wdziękiem jak sameczka pobiegła z Terenią na gazon za pięknym motylem, dodała margrabina z figlarnym uśmiechem:
— Niezawodnie do Czarnowód... Majorowa, słyszałam, zasłabła trochę, dowiedziawszy się o pojedynku.
— Zgadłaś pani — odparł hrabia z wymuszoną obojętnością — a słabość gospodyni tym razem nawet na rękę mi będzie, gdyż wiozę dla majora cały pęk gazet, które razem przeczytać mamy!
— Pan tak dobrze umiesz czytać! — szepnęła z melancholijnym uśmiechem margrabina.
Stary Soroka zbliżył się w tej chwili do alei i mrukliwym głosem oznajmił panu, że konie gotowe.
— Pan jedziesz do Czarnowód — rzekła Janina z dziecięcym roztargnieniem, trzymając motylka za złote skrzydła — zapewne po drodze wstąpisz pan do doktora.
— Na rozkaz pani —
— Weźmiesz pan z sobą moją Pampę —
— Prześliczną Pampę?...
— Wyobraź pan sobie, jakie dziecko ze mnie. Założyłam się z nim o Pampę, że wczoraj deszcz będzie!
— W której osobie i w jakim czasie kazałaś pani Pampie to fatalne słowo «kochać» wymawiać? — zapytał żartobliwie hrabia Leon.

— W każdym czasie i w każdej osobie... ale tylko w trybie warunkowym! — odparła śmiejąc się piękna Janina.
Voila, elle est bien femme! — rzekła margrabina, podając margrabiemu rączkę do pożegnania.



Gdy hrabia odszedł, a Janina pobiegła na górę, aby Soroce dać mosiężną klatkę z papugą, patrzała długo za nią margrabina i rzekła do siebie:
— Nińcia ma dobry spryt kobiecy. Za długo wydała się jej obojętność hrabiego, chce go trochę zazdrością podrażnić. Na jego ręce posyła ulubioną swoją papugę doktorowi. Biedna Nińka! Gdyby stosunki na to pozwoliły, mogłaby za granicą zrobić znakomitą partję. Umie się podobać i panuje nad sobą. — Ah! pan Warner! — zawołała do wychodzącego z bramy negocjanta.
Negocjant był blady i jakoś strasznie pomięty. Na twarzy miał dziesięć razy więcej zmarszczków jak zwykle, oczy w głąb mu zapadły, zgarbił się i skurczył. Przez dwa dni najmniej o dziesięć lat się postarzał. Ujrzawszy margrabinę, pobiegł szybko drobnym krokiem, a całując ją w rękę, jak to zwykł czynić w każdym polskim domu, rzekł z pokorą:
— Pani margrabina słyszała zapewnie o moim synu...
— O synu pana? — powtórzyła z pańskim kaprysem margrabina.
— Strzelał się, strzelał! — dodał szybko negocjant.
— Jakto, chciał się zabić?
— Nie, miał pojedynek, pojedynek!
— Pojedynek! Z kimże? Negocjant przymróżył jedno oko i skrzywił się na znak milczenia. Do tego zaruszał głową i uśmiechał się, chcąc okazać, jak wiele byłoby o tem do opowiadania, gdyby milczeć nie potrzeba było.
— O cóż im poszło? — zapytała margrabina, szanując tajemnicę negocjanta.
— Ot, o bagatelę... jeden mówił, że tak, a drugi, że nie tak. Dzisiaj honor to rzecz bardzo delikatna.
— Ale zawsze pan jako ojciec —
— Krew, krew gorąca, krew dobra, wielmożna pani margrabino, i szlachcic...
— Pan zapewne w interesie do mego męża... właśnie jest w swoim gabinecie — przerwała margrabina.
— Tak jest, i to wielkiej wagi interes... inaczej po tak wielkim wypadku...
Margrabina ukłoniła się ręką i weszła do pawilonu, zkąd prowadziła galerja do zamku. Negocjant został się sam w ogrodzie. Nie czuł on bynajmniej tego upokorzenia, które go spotkało, bo wszystkie swoje pretensje, jakie zazwyczaj ma człowiek bogaty, zlał na swego syna i czuł się szczęśliwym w nadziei, że w drugiej generacji imię jego przyjdzie do tego wzięcia, jakie nadaje bogactwo. Dla tej nadziei wszystko dzisiaj zniósł chętnie i na żadną nie zważał obelgę.
Mimo to uderzyła go dziwna różnica, jaka zachodziła między jego domem i domem margrabiego. On zliczył każdą nitkę na tej damie wielkoświatowej, zliczył każdą cegłę w tym zamku starożytnym, i najprostszym rachunkiem przyszedł do tego przekonania, że ci ludzie już zgoła nic nie są warci, bo nic majątku nie mają. Gdyby on był w tem położeniu, byłby najskromniejszym na świecie człowiekiem, walałby się gdzieś w najciemniejszych kątach i niktby może nie spojrzał na niego! A tu widzi jeszcze dumę i wyniosłość, widzi dobrą fantazję, jakby pełne kieszenie były złota!
— To wszystko robi szlachectwo — pomyślał sobie negocjant. Otton musi zostać szlachcicem. Szlachectwo zmienia krew i wzmacnia nerwy. Ja mam słabe, bardzo słabe nerwy.
A gdy ze szlachectwem zawsze Dąbczyn i zamek szły w parze, toż chciwem okiem począł się oglądać po starem zamczysku, w którem miał już rezydować pierwszy jego potomek. Patrzał na te grube, kolosalne mury, zmierzył wieżę zamkową, policzył na dachu kaplicy stojące posągi, przebiegł oczyma długą, lipową aleę, a nawet odchylił drzwi zielonego pawilonu, aby tajemnicze jego wnętrze obaczyć.
— Jak to wszystko po pańsku będzie, gdy mój syn tu zamieszka! — szepnął z cicha do pawilonu. — Ale trzeba mu przygotować ścieżkę, trzeba prędko wziąść się do dzieła, aby ten młody, bogaty hrabia...
Rzekłszy to, zamknął pawilon i szybko wybiegł na schody, prowadzące do gabinetu margrabiego.
Margrabia miał dzisiaj jak zawsze twarz rumianą, gładko ogoloną, miał białą chustkę na szyi, ciemno-bronzowy frak i popielate pantalony. Siedział w dużym fotelu, założył na krzyż popielate nogi swoje i zdawał się im z zadowoleniem przypatrywać. Koło niego leżały jakieś listy i gazety.
— Pan margrabia pozwoli, że złożę moje uszanowanie... — rzekł negocjant pokornie przy drzwiach.
— Ah Warner! Panie Warner, proszę... co za gość miły i rzadki!... — mówił margrabia, przekładając nogę na nogę.
— Słyszałem, że margrabia powrócił...
— Siadajno, mości panie Warner, dobrze żeś przyjechał; opowiesz mi, jak tam właściwie stoję nasze interesa..
— O tem mówić nie warto, tak drobne rzeczy! — mówił negocjant, siadając na krawędzi krzesełka.
— Jakto drobne rzeczy, jeźli ci procentów nie płacę — odparł z uśmiechem margrabia.
— Gdyby wszyscy moi dłużnicy byli tacy jak pan margrabia, czegobym chciał!
— A jednak daję gardło, że tam w zanadrzu masz subhastę! — rzekł żartobliwie margrabia, zapalając cygaro.
— Jak pan margrabia widzi, że ja mam coś w zanadrzu! Co jabym dał za takie oczy! — ozwał się negocjant ze złośliwym uśmiechem.
— No! cóż tam, okaż! — rzekł margrabia, niekontent z swego planu, którym wilka z lasu wywołał.
— Pan margrabia słyszał zapewne o moim synu — mówił niby od niechcenia negocjant, rozwijając jakieś twarde papiery.
— Strzelał się?
— Strzelał się, strzelał!
— Niepotrzebnie to zrobił.
— Krew, panie margrabio, krew dobra.
— Lepiej, gdyby się zaprawiał do kantoru..
Negocjant spojrzał z ukosa na margrabiego i rzekł po chwili z udaną skromnością:
— Zapewnie, żeby to lepiej było. Ale cóż robić, gdy się komu dobrze dzieje, to zaraz patrzy wyżej.
— Powinieneś mu przecież wytłumaczyć, że kto w kantorze wekslarskim zrobił pieniądze, ten nie powinien nigdy z kantoru wychodzić.
Negocjant przygryzł usta, błysnął złośliwem okiem na popielate nogi margrabiego i rzekł:
— Przystąpmy do interesu.
— Słucham cię, mości Warner.
— Pan margrabia zamyśla trochę zająć się gospodarstwem.
— Chciałbym wglądnąć w moje interesa.
— Dzisiaj gospodarstwo nie rentuje się.
— Dowody tego masz w swoich rachunkach.
— A szkoda by było pozbywać się tak pięknego majątku.
— O tem jeszcze dotąd nie myślę.
— I bardzo dobrze robi pan margrabia... Ale myśleć potrzeba zawsze coś.
— Na przykład!
— Jabym tu miał mały planik — rzekł negocjant, rozkładając przed margrabią duży papier — jak się to panu margrabiemu podoba?
Margrabia wziął papier do ręki i począł się mu przypatrywać. Był to plan jakiegoś okazałego budynku, który coś na młyn zakrawał. Dołem płynęła woda z szumem i obracała ogromne koła; górą, długim, wysokim kominem waliła się biała para jak z paszczy piekielnej!... Cały rysunek był tak ślicznie wykonany, tak regularne były linje! Różowy kolor karminu tak chwytał za serce, a błękitny upajał oko jakąś dziwną roskoszą!...
— Cóż to jest? — zapytał margrabia.
— To jest fabryka przędzalni i robienia płótna!... A to olejarnia.
— A to? — mówił margrabia, wskazując na drugi papier.
— To jest plan do kopalni węgla i założenia kolei drewnianej z Mogił do...
— Jaki procent może nieść to przedsiębiorstwo?
— Czterdzieści!
— Czterdzieści! — zawołał margrabia i spojrzał smutno na swoje popielate nogi.
— Nie zły interes.
— Dla tych, co mają pieniądze — odparł potomek Jarosta z westchnieniem.
— Pan margrabia może być do spółki...
— Do spółki? A pieniądze?
— Mniejsza o pieniądze... można pożyczyć. Pan margrabia zrobi tylko kontrakt o siew lnu i konopi... a ja wystaram się pieniędzy.
— U mnie gospodarstwo podupadło.
— Ja dam ludzi naszych.
— Ale ja nie mógłbym tego przedsiębiorstwa wziąść na moje imię?
— I ja także nie, bo jestem w spółce. Ale myśmy już tę rzecz ułożyli. Najlepsze miejsce dla wody i węgla jest w Mogiłach. Mury starego dworu bardzo się przydadzą, a nawet już tam zacząłem przed rokiem coś budować. Firma tego przedsiębiorstwa będzie: «Pifke et Compagnie». Pifke ma pieniądze i ma głowę do tego.
— Pifke et Compagnie! — powtórzył potomek kasztelana grodzkiego i skrzywił się.
— Pan margrabia weźmiesz tylko dwakroć sto tysięcy.
— A procent?
— Procent będzie się tylko opłacać przez pół roku — potem wydadzą się akcje.
— «Pifke et Compagnie» — szumiało w uszach margrabiemu.
— A tym sposobem możesz margrabia oczyścić swój majątek.
Margrabia wyjrzał oknem, a tam na rozwalonej baszcie zamkowej usiadła wrona i strąciła kawał cegły z muru, rozsypującego się w gruzy!... Spojrzał na kaplicę zamkową, a tam na krużganku rozwijają kamienne posągi szaty swoje, aby odlecieć z domu, który się w gruzy rozpada!... Pifke et Compagnie! brzmiało mu w uszach jakimś fałszywym akordem, stało mu przed oczami wypisane jakiemiś krzywemi literami... A tam w dali czarniała stara brama Dąbczyna z wyrytym na kamieniu napisem: «Ad tuendum populum aedificavit Jarost»... Było to jakieś dziwne, straszne zetknięcie się tych dwóch napisów, litery walczyły z sobą, wiązały się i splątały wzajemnie...
Margrabia wstał i począł się przechadzać. Negocjant z ukosa patrzył na niego i śledził wszystkie jego ruchy.
«Pifke et Compagnie», «Goliat et Compagnie», to bohaterowie dnia dzisiejszego. To duchy pobitych Krzyżaków, to potęga niezłomna, to nowe możnowładztwo dzisiejszej społeczności.

Zrzućcie wasze tarcze herbowe z nad bram walących się zamków, wy bohaterowie miecza... Spełniły się czasy bohaterstwa, w których krew była monetą... Nie straszcie nas dzisiaj waszą zbroją żelazną, mężowie przeszłości naszej... dziś pieniądz, lichy pieniądz walczy i zwycięża wasze grody i zamki, budowane niegdyś ad tuendum populum... Dzisiaj nowe grody i nowe zamki powstają na was, a nad bramą kładą napis: «Pifke et Compagnie», «Goliat et Compagnie!» Te zamki i zastępy walczą i zwyciężają!...



Musiał dobry interes zrobić poczciwy negocjant, bo za kilka godzin wychodził z zamku z twarzą rozpromienioną i serdecznie zacierał ręce. Został mu jeszcze jeden interes do załatwienia, ale miał już dobrą otuchę, że i ten dobrze się skończy.
Przebiegłszy ulicę podzamczą, stanął przed mieszkaniem Jerzego. Jakoś niesmaczno mu było wejść do człowieka, do którego wczoraj jakby do tarczy strzelał jego Otton. Lecz przezwyciężył się, otworzył zwolna drzwi i oglądając się z wielką ostrożnością na wszystkie strony, wszedł do pokoju.
Jerzy leżał na łóżku, blady jak chusta. Kula przeszła mu przez ramię i nadwerężyła pierś. Do tego szalona jazda hrabiego Leona wyczerpała jego siły. Ale na twarzy miał spokój nadzwyczajny. Słodki jakiś uśmiech igrał na jego bladych ustach.
Na oknie stała prześliczna «Pampa» i szczebiotała mu całą, konjugację słowa «kochać». Zdawało się Jerzemu, że nigdy słodszej nie słyszał wymowy, nigdy czulej nie wypowiedziano tego słowa!
Tak go zastał stary negocjant. Patrząc na młodego, tak łagodnie uśmiechającego się człowieka, przeklął w duchu wynalazek pojedynków i ozwał się z widoczną trwogą:
— Zapewnie niemiłym jestem gościem...
Jerzy uśmiechnął się, podał lewą rękę negocjantowi, który drżał na całem ciele, i rzekł:
— Nieprzyjaźń wszelka kończy się wraz ze strzałem — taki jest zwyczaj przy pojedynkach.
— Może być, ale ja prosty negocjant nie pojmuję tego — jabym takiego człowieka, co do mnie strzelał, koniecznie zabił.
— Nie lękaj się pan, ja syna nie zabiję.
— Ja wiem, pan masz ładny, delikatny honor I mój syn Otton ma taki sam; otóż dla tego, jak dwóch takich ludzi się zeszło, jak stal i krzemień, to zaraz ogień łysk!
— Pan masz zapewne interes do mnie?
— Interes?... prawie żaden... ot tak, chciałem się dowiedzieć, jak się pan ma.
— Mam się nie najlepiej, ale w Bogu nadzieja.
Negocjant słuchał z wielkiem natężeniem — na jego pomiętej twarzy malowało się uczucie trwogi.
— W Bogu nadzieja — poderwał szybko — w Bogu nadzieja, ja będę Boga prosić... Otton i Matylda będą go także prosili...
— Oświadcz im pan moje podziękowanie za współczucie.
— Otton i Matylda bardzo cieszyć się będą.... ale pan nie umrzesz? — dodał negocjant z wyrazem największej trwogi.
— Nie umrę, nie — odparł z uśmiechem Jerzy, patrząc na zatrwożonego negocjanta.
— No, proszę pana, nie umieraj pan! — zawołał negocjant. załamując ręce na znak zaklęcia.
Jerzy wypatrzył się na negocjanta. Na jego twarzy był wyraz jakiegoś konwulsyjnego rozdrażnienia. Nie mógł pojąć, coby to była za przyczyna tak gwałtownego uczucia.
— A gdybym umarł? — rzekł z uśmiechem i spojrzał głęboko w oczy — negocjanta.
— Ja dam panu tysiąc talarów... nie umieraj pan! — krzyknął prawie w konwulsji negocjant.
— Tysiąc talarów, abym nie umarł? — powtórzył Jerzy, podziwiając tak szczególną propozycję.
— Dam dwa tysiące! — zawołał negocjant w myśli, że Jerzy chce się targować.
— Dwa tysiące!... — powtórzył z niedowierzaniem Jerzy.
— No, dwa tysiące, czy nie dosyć? — rzekł negocjant, któremu mimo wszelkiej gorączki, jaka nim w tej chwili miotała, wydała się ta suma dostateczną, aby biednego człowieka przy życiu utrzymać. — Dodam jeszcze pięćset — rzekł po chwili.
— Ale co pan mówisz! — zawołał Jerzy — pan jesteś w roztargnieniu, może jaki interes masz pan na myśli.
— Nie, nie, żaden inny interes, tylko żebyś pan nie umarł! — powtórzył stanowczo negocjant.
— Ale zważ pan, co pan mówisz!
— Ja wiem, co ja mówię... dla mego syna wszystko to zrobię.
— Chcesz pian kupić mi życie... życie, które nie jest w naszym ręku...
— Prawda, prawda! — zawołał negocjant i z wyrazem rozpaczy uderzył się w czoło. — Ja życia nie kupię!... Ja głupi, prosty negocjant! Biedny Otton!
Jerzy uczuł, że mu serce żywiej uderzyło. Świat ten tak brzydki, tak samolubny, okazał mu w tej chwili piękne oblicze swoje, które tylko niekiedy odsłania na pocieszenie strapionych. On widział w tej chwili sympatję obcych mu ludzi, widział jak uległszy na chwilę przesądom towarzyskim, podnosi się człowiek w całym blasku pięknej swojej natury i przywiązuje się do swego nieprzyjaciela — wypełnia najwyższą chrześciańską cnotę!
Z wielkiem wzruszeniem wyciągnął lewą rękę, a podając ją negocjantowi, rzekł szczerze i serdecznie:
— Powiedz pan Ottonowi, że mu wdzięczny jestem za jego przywiązanie i że go szacuję i kochani. Ja żyć będę i pragnę życia — ofiarowane mi pieniądze możesz pan na intencję moją i syna dać ubogim, którzy w nędzy i ubóstwie pragną śmierci, a umrzeć nie mogą!
— Dobrze, zgoda... ale te pieniądze będą u mnie do dyspozycji. Ja prosty negocjant, ja nie wiem, kto tam chce umierać, a nie może — rzekł uradowany negocjant. — A Ottonowi tymczasem przyniosę wieść radosną, że pan nie umrze.
— Nie umrę, nie —
— Bo to widzisz pan, jego sprawa jest w sądzie!
— W sądzie!
— Ale on dotąd nie wydał pana... zresztą i ja zrobiłem swoje. A w sądzie mówiono mi, że to wszystko jest niewielkiej wagi, wyjąwszy jeżeli ten, do którego Otton strzelał, umrze... wtedy będzie to jako zabójstwo podług kodeksu sądzone...
Jerzemu zapiekła rana — wyjął gorącą swoją rękę z zimnej ręki negocjanta i oparł głowę o poduszki. Jakże brzydki wydał mu się teraz ten świat cały! Zamiast uczucia, zamiast gorącego serca, był to tylko interes, czysty interes! Negocjantowi i jego synowi zależało na jego życiu, aby sąd w swoim wyroku nie oparł się na paragrafie o zabójstwie!... A w napadzie trwogi myślał negocjant tysiącem talarów kupić to życie jego...
Jerzy odwrócił się od negocjanta.
W tem turkot powozu odbił się o jego uszy. Był to dobrze znany mu turkot — to Janina jechała na przejażdżkę po mieście.
Im bliżej okien jego był ten turkot, tem wolniejszy zdawał się być bieg koni — wreszcie słyszał wyraźnie, że powóz zaledwie się toczy, że konie stępo idą.
Spojrzał w okno — a przed oknem zwolna sunął się otwarty koczyk z amarantowem obiciem. Janina siedziała po lewej ręce bliżej okna, koło niej była Terenia.
— Patrz Tereniu, «Pampa», moja Pampa kochana — rzekła Janina, wskazując na okno, w które Jerzy patrzył — Comme sta mia cara! — zawołała Janina do białej, trzepiącej się do niej papugi i białą, drobną rączką posłała jej kilka serdecznych pocałunków. Konie ruszyły raźniej, a koczyk z amarantowem obiciem zniknął z przed okna.
Żywy rumieniec wystąpił na twarz Jerzego — on zrozumiał, komu te pocałunki przesłane były.
— Ale pan na serjo nie umrze? — pytał negocjant, który tej sceny wcale nie widział.
Jerzy wyciągnął gorącą rękę, chwycił za rękę negocjanta, która mu się także gorącą być zdawała, i rzekł z twarzą rozpromienioną:
— Nie umrę, nie umrę!

Ach, jakże to umierać, kiedy ten świat tak powabny! A to serce, to biedne, kapryśne serce, które tak często nas zwodzi i bałamuci, to serce woła dziś jak najwyraźniej: życia! życia! bo życie takie piękne, tyle w niem szczęścia i roskoszy!...



Negocjant wyszedł na ulicę i wyprostował się jak człowiek, który doskonałe zrobił interesa. W tem go ktoś silnie potrącił, aż się zatoczył. Spojrzał za siebie — był to Mietlica, stary ekonom.
— Czekaj ptaszku — szepnął do siebie negocjant — nie długo będziesz tak brykał. Radziejewo i Czarnowody jakbym miał już w kieszeni!
Nie słyszał tego stary ekonom, bo jakoś strasznie był zajęty. Siwe wąsy jego sterczały do góry jak kły odyńca, twarz miał czerwoną jak piwonja, a jeden róg czapki wysunął się naprzód aż na samo czoło, jak groźna reduta. Ekonom biegł szybko i machał rękami w jakimś dziwnym ferworze. Szedł prostą drogą od burmistrza, a oglądając się co kilka kroków, miął pięście i strasznie coś odkazywał. Nikomu nie ustąpił się z drogi, rozpychał, rozbijał, co mu w drogę wlazło. Nawet owego kupca z tłustym brzuchem i aksamitną mycką na głowie nie spostrzegł dzisiaj, chociaż tak widocznie uśmiechał się do niego.
Wreszcie stanął przed małym domkiem zegarmistrza. Odsapnął i marsowym wzrokiem spojrzał na wiszącą nad drzwiami Opatrzność boską. Zdawało się mu, że ta Opatrzność musi w tej chwili do niego przemówić, a przynajmniej górną powieką mrugnąć. Stał chwilę, wpatrywał się uważnie w rozchodzące się od tego oka promienie, czy który prawdziwem światłem nie zajaśnieje... bo jużci według przekonania starego ekonoma musiał się teraz jakiś cud stać... Ale Opatrzność boska nie przemówiła do niego; czarne, duże oko nie mrugnęło ani razu, ani żaden z siedmiu promieni nie rozświecił się w gwiazdę opiekuńczą nad domkiem nieszczęśliwego mieszczanina!... Stary żołnierz już miał jakieś bluźnierstwo pod wąsami, już chciał nakląć... ale zawczasu opamiętał się, uderzył ręką w usta i jednym tchem połknął na powrót kilka kroć tysięcy dj... ów.
— Grzanka, otwieraj! — krzyknął niecierpliwie.
Grzanka otworzył drzwi. W sieni przyrządził sobie Kaszub już jakiś warsztacik, na którym leżało mnóstwo małych klocków, zakończonych u góry w szpic trójgraniasty. Ekonom chwycił jeden taki klocek i zapytał się Kaszuba, co to z tego będzie. Kaszub uśmiechnął się z zarozumiałością artysty i odpowiedział, że to będzie Fryc stary w trój graniastym kapeluszu.
— Fryc stary z tego nieforemnego klocka, który jak kociuba wygląda! — mruknął zadąsany ekonom. — A tak, tak, będzie z tego Fryc. Ale mógłby być i Napoleon!
Grzanka ruszył głową, że to wszystko jeszcze być może.
— No, to niechże będzie Napoleon! — zawołał ekonom — ale z Mietlicy już Napoleona nie będzie, nie prawdaż! Ej! Grzanka, gdyby to być mogło! Dałbym się w znaki tym szołdrom... najprzód burmistrzowi z Dąbczyna kazałbym wlepić sto bizunów... Grzanka ty nie wiesz, co się stało?
— A cóż, miłościwy panje! — zapytał Kaszub, gotując nóż, aby z Fryca zrobić Napoleona.
— Wojna siedzi w kozie, jako złodziej, urwisz i rabuś. Wojna najpoczciwszy człowiek w całem mieście!
— Dla Boga!
— Doktorowi wystrzelili żebro, aż płakać musiałem, patrząc na biedaka!
— Mój Boże!
— Szołdry! Jeszcze ten burmistrz mówi mi, że dom Wojny rozwalić każe, bo jest ubogi!
Grzanka westchnął. Ekonomowi zakręciła się łza w oku, spadła i uwisła na siwym wąsie wiarusa. Otarł ją kułakiem, tupnął nogą dla odpędzenia smutnych myśli i wszedł do izdebki zegarmistrza.
W izdebce zegarmistrza było wszystko w dawnym porządku. Burmistrz stukał regularnie, Basia odzywała się chrypliwym głosem, a Paliwoda od czasu do czasu bił sobie dla fantazji, nie zważając wcale na burmistrza regulatora. I tak jakoś spokojna była ta cała gromadka, taka jakaś pogoda odbijała się w tych białych, świecących cyferblatach, tyle cichego szczęścia było w tych długich, rzymskich liczbach, że patrząc na nie stary wiarus, pokiwał głową i rzekł z cicha, aby go żaden z zegarów nie słyszał:
— One takie spokojne, jakby o niczem nie wiedziały! Nie wiedzą biedne, że ich gospodarz gdzieś jęczy w kałauzie, że ta izdebka, że te ściany, na których wiszą, runą wkrótce pod ciosem ręki bezbożnej, a biedny zegarmistrz wróciwszy do domu, nie znajdzie miejsca, gdzie się urodził!...
A w tej chwili leciał duży, czarny kruk po nad zamek dąbczyński i krakał długo i głośno. Nikt go nie rozumiał, nikt go nie słuchał — tylko Widu podniósł pysk do góry i zawył przeraźliwie...
— Słyszysz Grzanka, jak psisko wyje? — zawołał Mietlica — a wyje pod samą Opatrznością. Są rzeczy, które zwierzęta prędzej widzą od człowieka... Grzanka, ten dom wkrótce rozwalą!
Grzanka przeżegnał się, bo żałosne wycie psiska jakoś wskroś go przeniknęło.
Stary wiarus wybiegł na ulicę i jeszcze raz spojrzał na Opatrzność boską. Tak mu żal było przyjaciela i tych kilka łokci ziemi polskiej! Ale Opatrzność patrzała suchem okiem.
Na granicznym kopcu Dąbczyna stała figura z ukrzyżowanym Chrystusem. Była to ostatnia figura ziemi wielkopolskiej, ostatnia katolicka cześć Syna bożego.
Stary wiarus ukląkł i długo i gorąco się modlił. Patrząc w rozkrzyżowanego Chrystusa, zdawało mu się, że te sine usta zaruszały się... że ocierniona głowa pochyliła się więcej ku ziemi, jakby jej nowej przybyło boleści... że krew z ran ciec zaczyna... ale to było tylko złudzenie, gra światła! Wszędzie cicho i głucho! Tylko białe obłoczki pomykają po niebie, a wiatr zachodni szeleści w liściach topoli!... Tylko tam gdzieś nad dworkiem w Czarnowodach krąży kruk i kracze...








  1. Patrjotyczne towarzystwo pruskie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jan Chryzostom Zachariasiewicz.