cia Thurn pod ramię, powiedział swemu przeciwnikowi, że każdej godziny jest na jego żądanie gotowym.
— Wszyscy myśleli, że polski graf nie dożyje dwóch dni — wtrącił znowu drugi — a on tymczasem dzisiaj w południe jak najspokojniej grał w karty i wygrał nie mniej ni więcej jak to, co stracił: tysiąc trzysta talarów. Z tem wstał i pożegnał kasyno.
— Dziś rano miał się odbyć pojedynek. Wszyscy myśleli, że polski graf zginie, bo pan Von der Mark najtęższy strzelec na całe Pomorze!... Strzelano do barjery — graf zaledwie wziął pistolet do ręki — nie zniżył się ani kroku, tylko mierzył — a mierzył w kolano — i w kolano trafił — — na trzydzieści kroków! Potem zapalił cygaro i odjechał.
Syn negocjanta opuścił głowę, a głos wewnętrzny rzekł mu:
— On ją obronił, obronił dzielnie! Ona za to będzie go kochać, bo on jej godny! A w tobie podła krew negocjanta... Czemuż zaraz nie wyzwałeś go? Twoja zimna, podła krew nie zawrzała od razu jak krew szlachecka... tyś jej nie godzien!
Dwa Lanzasy buchały teraz gęstym dymem, jak świeżo nałożone ognisko. «Gabinet» zaszumiał w dwóch szklankach i powoli znikał pod gęstemi wąsami. Przyjaciele uszanowali nieszczęście młodego swego przyjaciela i postanowili zostawić go niejaki czas jego nieutulonemu żalowi. Lanzasy dymiły się nieprzerwanie, «gabinet» szumiał w szklankach i znikał pod wąsami. A gdy się wreszcie na dnie flaszki okazała okrągła, szklanna wyspa, ozwał się jeden Lanzas:
— I czemuż tak smutnym jesteś, Ottonie? Uczyniliśmy wszystko, czegoś od nas żądał.
— Dziękuję wam, przyjaciele. Ale ja jestem zhańbiony!...
— Zhańbiony? Jakto? — zapytały dwa Lanzasy.
— Całe miasto wie o tem, że mnie Von der Mark publicznie obraził, ojca mego nazwał największym szachrajem i łotrem, a ja — stchórzyłem!
— Wszak nie stchórzyłeś — miałeś chęci —
— Ale świat tak będzie sądził!
— Zresztą, gdy Von der Mark wyzdrowieje, za jakie pół roku, bo kości potrzaskane na miazgę —
— Ale dotąd świat mnie potępi i zabije! — zawołał młodzieniec i z rozpaczą załamał ręce.
Obaj Lanzasy przestały dymić na chwilę, potrzeba było szukać dla przyjaciela jakiejś innej rady. Okrągła, szklanna wyspa na dnie butelki stawała się coraz większą.
— Więc jest i na to rada! — krzyknął z radością jeden Lanzas i uderzył w stół ręką.
Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/194
Wygląd
Ta strona została przepisana.