Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Byłem teraz w Poznańskiem — mówił dalej smutno i rzewno — byłem w służbie posłany od Warnera. «Linku, mówił do mnie Warner, nad Notecią jest ładna wieś z białym dworkiem. Tę wieś chcę mieć dla Waltera i Matyldy. Dziedzic tam jest mocno zadłużony. Teraz umarła mu żona, gospodarstwo w największym nieładzie. Idź, dowiedz się o wszystkiem. Negocjant nasz w Poznaniu zaproponował mu pożyczkę na lat cztery, wyrachowawszy, że za cztery lata ten dziedzic oddać na żaden sposób nie może. Wtedy postaramy się o subhastację, a wieś z białym dworkiem będzie nasza, Waltery i Matyldy...» Przyszedłem do tej wioski — na ganku stało czworo małych sierot, czarno i biało ubranych... brrr... co mówię... Katy wiele ich było?...
— Czworo mówiłeś, Wilhelmie — odpowiedziała kobieta.
— Czworo?... nieprawda, kto ci mówił, że czworo... ja nie mówiłem, że czworo... ja ci nigdy o nich nie mówiłem, nigdy... brrr... Katy, głupia, prosta kobieto, zkąd ty wiesz, że ich było czworo?...
I blizkim już był ajent zwykłego swego paroksyzmu, który od niejakiego czasu zbyt często go napadał, ale dziwne jakieś wspomnienie skierowało myśli jego w inną stronę.
— Przeklęty ten Wojna! — krzyknął siadając na stołku.
— Katy, znasz ty tego Wojnę?...
— Wojna? — zapytała kobieta, ciesząc się z tego zwrotu, który zazwyczaj oddalał od niego paroksyzm szaleństwa.
— Wojna jest to mieszczanin z Dąbczyna, głupi, prosty mieszczanin, a Paliwoda to prosty i głupi chłop z Radziejewa.
— I cóż oni ci zrobili?
— Opowiadali mi o wielkiem, młyńskiem kole... brrr... jak to koło chwyciło młynarza za ramię... jak go ciągnęło powoli... wyciągnęło mu rękę tu, z ramienia... brrr... Katy, daj mi się czem nakryć, położę się i prześpię... zimno jak w grudniu!...
Zaledwie biedny ajent oczy żmróżył i coś o długim kapotroku, weście i pantalonach za ośm talarów marzyć zaczął, gdy jakieś niepewne kroki dały się słyszeć na korytarzu. Kobieta wiedziona jakimś instynktem, rzuciła kilka szmat na szkatułkę. W tem otworzyły się zwolna drzwi, a mieszczanin dąbczyński wszedł z wszelką ostrożnością, jakby wchodził do jakiego gniazda zbójeckiego. Ajent podniósł głowę, a ujrzawszy Wojnę, równemi nogami zerwał się z łóżka. Zegarmistrz miał twarz spokojną, lekki uśmiech zadowolenia igrał koło jego wąsów. Widać, że wymyślił jakiś niezgorszy