Strona:Zacharjasiewicz - Na kresach.djvu/136

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Obaczywszy wcześnie przed sobą miasto niemieckie, przeżegnał się polski mieszczanin na intencję rychłego wyszukania Linka i odebrania z rąk jego ukradzionej szkatułki. I śmiało i z odwagą wszedł w mury miasta jak człowiek mający czyste sumienie i Boga w sercu, a patrząc po wysokich oknach kamienic, nie zważał wcale, że właśnie koło niego przejechał fajeton z Dąbczyna, a tam z pobocznej ulicy wyszedł człowiek o rudych bakenbardach, niosąc pod pachą jakiś starannie owinięty pakiet.



Już to odwieczna jest prawda, że to czego w oddali szukamy, najczęściej tak blizko nas leży, żebyśmy je ręką uchwycić mogli. Ale temu sprzeciwia się znowu odwieczne prawo, które chce, aby ludzie jak najdalszą drogą szli do celów swoich, bo inaczej znudziłoby ich długie życie. Zegarmistrz potrzebował tylko mocno gwizdnąć i rękę wystawić, a niezawodnie chwyciłby Linka, lub za szkatułkę, jeżeliby mu na niej więcej, niżeli na Linku zależało. Ale snać przeznaczenie było takie, które go dalszą drogą miało zaprowadzić do domu ajenta, a jeszcze dalszą do upragnionej szkatułki.
Tymczasem ów człowiek o rudych bakenbardach, w białym, połamanym kapeluszu, trzymając w ustach rozmokłe cygaro, przeszedł przez sam środek głównej ulicy, prawie po pod sam nos zegarmistrza, i poszedł dalej wązką, boczną uliczką. Obaj nie spostrzegli siebie wzajem, chociaż drogi ich żywota tak się już z sobą poplątały, że jedna drugą przeciąć zagrażała.
Ajent miał przed sobą jeszcze spory kawał do swego mieszkania, ale na twarzy jego, czerwieńszej jak zwykle, nie było wcale widać ani znużenia, ani tęsknoty do rodzinnego ogniska. On zdawał się dzisiaj nieść w sobie albo z sobą całe szczęście swoje. Twarz jego uśmiechała się nieustannie, oczy mrużyły się w jakiejś nieodgadnionej ekstazie, i tak z całego świata, co go otaczał, niczego dzisiaj nie pragnął, że patrząc w słup przed siebie, na nic nie zważał, na nic się nie popatrzył. Tylko coraz mocniej gniótł pod pachą szkatułkę, jak rękę dozgonnego przyjaciela, który go uszczęśliwia na całe życie.
Tak szedł szczęśliwy ajent krokiem nieco chwiejnym przeszło godzinę, aż wreszcie wlazł w wązką i brudną uliczkę, w której już dalej ani kroku zrobić nie można było. To go wyrwało z jego marzeń szczęśliwych; zadarł do góry głowę,