Lourdes/Dzień trzeci/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Emil Zola
Tytuł Lourdes
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1895
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin. Lourdes
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Piotr podwiózł wózek Maryi przed grotę i ustawił go jak mógł najbliżej kraty. Było już po północy, lecz jeszcze co najmniej setka osób znajdowała się tutaj. Niektórzy siedzieli na ławach a większość klęczała na ziemi, zatopiona w modlitwie.
Grota promieniała od świateł pozapalanych gromnic, świeciła jak wnętrze płomiennej kaplicy. Zrazu nic widzieć nie można było, nad ten pył oślepiający światłością, po chwili dopiera wynurzała się z po za niego statua N. Panny, widniejąca białością istnie jak w marzeniu. Pnące się i festonami zwieszające rośliny ponad wnijściem do groty, połyskiwały przezroczo jak drogocenne szmaragdy a tysiące szczudeł wyściełających swą mnogością ściany świętego przybytku, zdawały się być suchemi gałązkami krzewów, gotowych zakwitnąć nieznanemi kwiaty.
Noc wydawała się ciemniejszą wobec światła groty, całe jej pobliże tonęło w gęstej pomroce, z której nie wychylały się ani drzewa, ani budynki; szum tylko wartkiej Gavy, toczącej swe wody tuż obok, rozlegał się wyraźnie, przenikając orzeźwiającym prądem powietrza wśród ciężkiej atmosfery i brzemiennego burzą czarnego nieba.
— Jak się czujesz, Maryo?... zapytał Piotr troskliwie. Nie jest ci zimno?...
Pytał, spostrzegłszy, iż dreszcz przebiegł ją całą. Lecz był to dreszcz pierwszego zachwytu, który ogarnął nią na widok czarodziejskiej groty.
— Nie, nie, mnie jest niesłychanie dobrze! Połóż mi tylko pled na kolana... A teraz dziękuję ci, dobry mój Piotrze! Nic już od ciebie nie żądam więcej, nie kłopocz się o mnie, jest i będzie mi dobrze, bo będę z Nią razem... pozostaw nas sam na sam... niechaj będę z Nią jedną tylko...
Głos jej zamierał na ustach, wpadała już w ekstazę; złożyła ręce jak do pacierza, oczy wzniosła ku białej figurze N. Panny a wychudła chorobą twarz Maryi przemieniła się, uniesiona strzelistością modłów.
Piotr pozostał jeszcze przy niej. Pragnął osłonić ją szalem, widział bowiem, jak chude jej ręce trzęsły się pomimo zapewnień, że nie czuje chłodu. Lękał się jej narazić, więc tylko okrył jej nogi ciepłą, wełnianą chustką; ona nie widziała go już teraz; łokciami wsparta o krawędzie wózka, nawpół z niego wychylona, przebywała po za doczesnością, korzyła się przed majestatem N. Panny.
Usiadł Piotr na ławie stojącej w pobliżu, chcąc własne skupić myśli, gdy oczy jego padły na kobietę, klęczącą w cieniu. Ubrana była czarno a drobna, cicha jej postać łączyć się zdawała z ciemnością nocy, dla tego nie dojrzał jej na razie. Odgadł, iż tą modlącą się kobietą jest pani Maze. Przypomniał sobie o liście, który musiała dziś odebrać. Litość owładnęła jego serce. Współczuł opuszczenie i osamotnienie tej kobiety, która zdrowa na swem ciele o inną błagała łaskę; szukała ona ulgi dla zbolałego swego serca, pragnęła ubłagać Orędowniczki serc strapionych, by nawrócić zechciała niewiernego jej a tak bardzo kochanego małżonka. List odebrany przez panią Maze musiał być okrutny obojętnością, czy szyderstwem, bo nieszczęsna opuściła twarz swą łzami zalaną i wyglądała na upokorzoną, w nicość obróconą biedną istotę, sponiewieraną otrzymanemi razami. Ucieczką jej całą była modlitwa; najchętniej zatapiała się w niej nocą, zgubiona wśród ciemności, mogąca płakać i cierpieć, błagać i żebrać o powrót utraconej miłości, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi. Usta jej nie poruszały się słowami modlitwy, prośby swe słała ku niebu, ranami bolejącego swego serca, wzywając litości, domagając się swej cząsteczki szczęścia, powrotu miłości tego, którego ukochała tak gorąco.
Ach ta nieugaszona żądza szczęścia, zganiająca ich wszystkich do stóp dobrotliwej Zbawicielki, jakże dotkliwie Piotr czuł jej pragnienie, jakże wysuszone miał nią członki i jak bardzo pragnął zadowolnić się w płomiennem swem utęsknieniu za tą ułudą! Chętnieby padł na kolana, błagając o pomoc nieba, lecz potrzebował na to wiary, podtrzymującej tę zamodloną kobietę. Zwątpienie krępowało go więzami i nie odnajdował słów, coby złożyły modlitwę. Odetchnął swobodniej, poczuwszy, iż ktoś dotknął jego ramienia.
— Księże kochany, chodź ze mną, pokażę ci grotę, którą znasz tylko z zewnątrz. Wprowadzę cię do środka, zobaczysz, jak tam rozkosznie jest nocą.
Podniósłszy twarz na mówiącego, Piotr poznał stojącego tuż przy sobie barona Suire, dyrektora Przytułków Matki Boskiej Zbawicielki. Najwidoczniej ten poczciwy człowiek polubić go musiał. Przyjął jego uprzejmą propozycyę i poszedł za nim. Grota była zupełnie teraz pusta a baron mający klucz od kraty, zamknął ją gdy przekroczyli jej bramę.
— O tej oto porze — mówił baron, jest się tutaj najlepiej. Ilekroć przyjeżdżam do Lourdes na dni kilka, nigdy nie kładę się spać przededniem, bo do wschodu słońca przebywam tutaj... Ludzi już niema, jest się samemu sobie oddanym zupełnie i prawda, jak tu jest miło?... człowiek się rzeczywiście czuje w gościnie u Najświętszej Panny!
Mówiąc to, uśmiechał się z miną poczciwca i przyjmował Piotra w grocie jak zażyły i stały jej bywalec, postarzały i sterany na usługach ukochanego, świętego tego zakątka. Pomimo swej wielkiej pobożności, baron był tutaj zupełnie swobodny, rozmawiał i dawał objaśnienia z poufałością człowieka, pewnego względów i przyjaźni, jakiej zażywał u królujących w niebiosach potęg.
— Patrzysz, księże Piotrze, na te płonące gromnice... Jest ich zawsze zapalonych około dwustu. Palą się dniem i nocą. A gorejące ich światła wygrzewają nieustającem ciepłem ściany groty...
Piotr doznawał duszności, tak dalece zapach wosku był silny. Olśniony jaskrawością pałającego tutaj światła, wpatrzył się pomimowoli w olbrzymi rodzaj świecznika stojącego wpośrodku; był on wyniosły i najeżony kolcami jak brona a coraz to zwężające się ku górze jego obręcze, nasadzone mnóstwem niewielkich świec woskowych, czyniły go z kształtu podobnym do jodły, gorejącej gwiaździstemi konstelacyami. Po za nim, leżała na ziemi olbrzymich rozmiarów brona, podtrzymująca na potężnych swych kolcach niezwykłych proporcyj gromnice; stały one rzędami, nierówne wysokością jak rury organów; niektóre z nich grube były jak uda. Inne jeszcze świeczniki w tymże samym rodzaju, rozstawione były tu i owdzie na wystających zrębach skały. Po lewej stronie, grota chyliła się nieco zniżona a kamień, w którym powstało jej wydrążenie, spiekły był i okopcony od wiecznie płonących świateł, które nagrzewały ją od lat tylu. Niewidzialnie drobnemi kropelkami, wosk pryskał do koła, spadając na ziemię niby płateczkami śniegu; podstawy świeczników opływały topniejącą białością a drobne zakrzepłe pyłki osiadały wszędzie naokoło; cała skała była niemi przesiąkła i za dotknięciem mazała się tłustością; na ziemi wosk stawał się niebezpieczny, liczne poślizgnięcia spowodowały, iż kładziono tu maty, w celu zapobieżenia zdarzającym się wypadkom.
— Te najgrubsze świece — mówił w dalszym ciągu baron Suire — sprzedają się po sześćdziesiąt franków, lecz płoną też przez miesiąc cały... Te najmniejsze kosztują pięć susów i nie trwają dłużej jak trzy godziny... O, możemy nie oszczędzać światła w grocie, znoszą nam więcej świec, aniżeli można wypalić. Oto patrz pan, całe ich kosze stoją tu w kącie a są to resztki których nie zdążono wywieźć dzisiaj do naszego składu.
Baron zaczął pokazywać i wyliczać sprzęty, stojące w grocie: samogrające organy, zawsze starannie osłonięte pokrowcem, dalej, wielką rzeźbioną nizką szafę o głębokich szufladach, w których spoczywały aparaty kościelne, kilka ławek i krzeseł, przeznaczonych dla gości wyjątkowych, których dopuszczano wewnątrz świętego przybytku w czasie wielkich uroczystości. Najbogatszy sprzęt stanowił ołtarz ruchomy, cały srebrem wykładany. Był on starannie osłonięty od pyłu i wilgoci a posługiwano się nim tylko w czasie mniej licznych pielgrzymek, organizowanych pomiędzy arystokracyą rodową lub pieniężną. Ołtarz ten był darem bogatej i powszechnie znanej, wielkoświatowej damy.
Gadatliwość barona i jego niemiłosierne omawianie najdrobniejszych szczegółów, nużyć poczęły Piotra. Ta gadatliwość utrudniała jeszcze możność wzruszenia. Wchodząc po za kratę zdawało mu się, iż dozna silnego wstrząśnięcia moralnego, jakkolwiek nie był wierzącym; dusza jego zachwiała się, jakby przed odsłoną i objawieniem, przeczuwanej a nieznanej tajemnicy. Ten stan niepewności chwilowej był drażniący a zarazem niesłychanie miły. Oczy jego padły na rozrzewniające swą naiwnością dary, składane u stóp N. Panny. Po za stosami, dziś złożonych kwiatów, połyskiwały wota, składane przez pobożnych a między niemi stały poszarpane, zużyte trzewiki, zdjęte z nóg uzdrowionych, żelazne gorsety, szczudła i tysiączne drobiazgi, podobne z wymiarów do dziecinnych zabawek. Dół skały, poniżej szczeliny tworzącej łuk naturalny, w którym Bernadetta miała nadziemskie widzenie, utracił pierwotną chropowatość; oszlifowany i wygładzony on został przez pątników, ocierających tutaj szkaplerze swe, medaliki i usta. Miliony ust, miłością płomieniejących, składało pocałunki na tym odłamie kamienia a siła uczucia tak była namiętną, iż kamień przekształcił się stopniowo, był jakby ogniem spieczony, czarno pręgowany, gładki i połyskujący, jak starannie obrobiony marmur.
W jednem z bocznych zagłębień skały, Piotr ujrzał mnóstwo nagromadzonych listów i wszelkiego rodzaju papierów.
— Ach! zapomniałem panu o tem mówić — zawołał z żywością baron Suire — a jest to rzecz niezmiernie ciekawa. Są to listy, które pątnicy rzucają po za kratę. Codziennie zbieramy je i rzucamy tutaj; zimą, gdy pielgrzymki są rzadsze a czas mój przez to swobodniejszy, przeglądam owe listy... Nie możemy ich palić nie przejrzawszy, albowiem często zawierają one pieniądze, czasami znajduję w nich drobne, dziesięciosusowe sztuki monety, czasami coś więcej, przeważnie zaś marki pocztowe.
W miarę jak mówił, przerzucał listy; brał niektóre z nich, pokazywał adres, rozpieczętowywał, by zajrzeć do środka. Prawie wszystkie pochodziły od ludzi, mało z pismem obeznanych, adres nawet, jakkolwiek ze staranną usilnością skreślony: „A Notre-Dame de Lourdes“, złożony był z liter wielkich, lecz bardzo niewprawnych. Treść listów stanowiły prośby lub podziękowania, ułożone w zdania dziwaczne, nieprawidłowe o zdumiewającej ortografii. Wzruszającemi one były niewymownie naturą swą oraz ufnością, z jaką prosiły: o przywrócenie zdrowia małemu braciszkowi, o wygranie procesu, utrwalenie miłości kochanka o doprowadzenie do skutku projektowanego małżeństwa. Były także listy pełne żalu i wymówek, gniewano się w nich na N. Pannę, nieodpowiadającą na listy poprzednie i niespełniającą próśb do Niej zanoszonych. Były też listy na wykwintnym papierze, pisane drobnemi, zgrabnemi literami; pisały je kobiety umiejące dobierać wyszukanych wyrażeń i słały do Królowej Niebios serdeczne swe zwierzenia, głębokie tajniki swego żywota, myśli swe skryte, których nie śmiały wyjawiać księdzu na spowiedzi, nawet klęcząc w cieniu ustronnego konfesyonału. W jednej z kopert branych na chybił trafił, znajdowała się tylko fotografia; przysyłała ją Matce Boskiej dziewczynka z wypisaną po drugiej stronie dedykacyą: „A ma bonne Mère“.
Listy te były podobne do zwykłej korespondencyi, otrzymywanej codziennie przez potężne władczynie ziemi; tutaj listy, adresowane do Królowej Niebios, liczniejsze były i naiwniejsze swą treścią; proszono ją o łaski w postaci cudów, przynoszących zdrowie oraz pocieszenie. Dołączone do nich monety nie miały przekupywać jej ani opłacać za spodziewane dobrodziejstwa, lecz miały ją wzruszać, jako pamiątkowe oznaki miłości i dowody niezaprzeczalnej gotowości do ofiar i poświęcenia się na jej chwałę. Nadsyłane marki pocztowe były najdogodniejszą formą przesłania pieniędzy, w niektórych wszakże listach dodane P. S. nadmieniało wyraźnie, iż dołączona jest marka dla tem szybszej odpowiedzi.
— Są między temi listami — zapewniał baron — bardzo wzruszające i mniej głupie, aniżeli możnaby sądzić... Przez trzy lata spotykałem listy jakiejś pani, która nic w życiu nie przedsiębrała, nie zwierzywszy się poprzednio N. Pannie. Była to kobieta zamężna, która pokochała namiętnie przyjaciela swego męża.. Otóż dzięki listom pisywanym do groty, przezwyciężyła swą namiętność, nie chciała ona martwić N. Panny swym upadkiem i w tem uczuciu czerpiąc obronę przeciwko własnemu sercu, oparła się pokusie.
Po chwili milczenia, baron odezwał się:
— Chodź, księże Piotrze, spoczniemy, zobaczysz jak miło jest tutaj wypoczywać!
Piotr usiadł przy nim na ławce po lewej stronie groty, w miejscu, gdzie skała zniżała się ku dołowi. Rzeczywiście był to zakątek niesłychanie miły i zaciszny. Rozmowa teraz ustała; milczeli obadwaj i wśród głębokiej ciszy Piotr posłyszał z tyłu za swemi plecami, jakby cichutki szmer spływającej wody, coś jak kryształowy oddźwięk gdzieś zdala, z nieznanej dolatujący przestrzeni. Poruszył się na ławce z zadziwieniem a ruch jego został zrozumiany przez barona.
— To źródło tak szepcze. Ujęte jest ono w basen pod naszemi nogami... Może chcesz je pan zobaczyć?...
Nie czekając na odpowiedź Piotra, schylił się ku ziemi, chcąc odchylić na części podzieloną żelazną płytę; zapewniał przytem, iż są zmuszeni chronić w ten sposób wodę źródła, by przez złośliwość który z niedowiarków nie rzucił weń trucizny. Zadziwiające to posądzenie zdumiało Piotra na razie, lecz po chwilowym namyśle, przypisał ten pomysł wyłącznie imaginacyi barona, skłonnej do dziecinnych strachów.
Płyta, pokrywająca basen, zamkniętą była na kłódkę sekretną, ustępującą przed tymi tylko, którzy znali litery wyrazu. Napróżno baron silił się, by ją otworzyć.
— Dziwna rzecz — szepnął — wyraz jest „Rzym“ i jestem zupełnie pewny, iż go nie zmieniono... Lecz wilgoć musi być przyczyną, że nie mogę otworzyć... Tak, wilgoć w grocie jest wielka... Niszczy nam ona niemało... Chociażby te szczudła, składane po uzdrowieniu w ofierze... otóż co dwa lata musimy je zmieniać... bo gniją i rozpadają się na kawałki... Księże kochany, weź którą ze świec i poświeć mi, bo inaczej nie otworzę tej kłódki...
Piotr przyniósł świecę, wziąwszy ją z jednego z poblizkich świeczników i po chwili baron otworzył nareszcie miedzianą kłódkę, całą zzieleniałą grynszpanem. Płyta się odchyliła i ukazało się źródło. Ze szczeliny skały spływała powoli woda czysta i spokojna, gromadząc się w rodzaju zagłębienia, na dnie którego widniał muł i drobne kamyki. Płynęła spokojnie dość szerokim strumykiem, a baron objaśniał, iż ztąd uchodzi ona do studzien i do łazienek, za pomocą założonych rur pokrytych cementem. Z tyłu, za budynkami mieszczącemi łazienki, znajdują się zbiorniki, gdzie woda napływa przez noc całą; inaczej, nie możnaby jej mieć w dostatecznej ilości na potrzeby pątników, cisnących się przy studniach od rana do wieczora.
— Księże Piotrze — zaproponował niespodziewanie baron — a może chcesz pokosztować?... Najsmaczniejsza jest tutaj wprost ze skały.
Piotr nic nie odpowiedział, zapatrzył się w tę wodę spokojną, wodę niewinną, mieniącą się na swej powierzchni jak złotawa mora, skutkiem odbijającego się w niej światła jarzących się w grocie gromnic. Kropelki wosku padały na tę wodę i, uruchomione jej życiem, drgały i wirowały znikając. Piotr zamyślił się teraz nad tajemnicą, jaką niosła ona światu, wytryskując z łona skały dalekiej i potężnej powstałą legendą.
— Wierzaj mi, że dobra! Masz, pij!
I baron podawał szklankę, która była tu przygotowaną, zanurzywszy ją w źródle... napełnił wodą; niepodobna było odmówić. Woda była smaczna i ponętna swą kryształową czystością oraz chłodem, jak w ogóle wody strumyków, sączących się obficie z gór Pirenejskich.
Po zakryciu źródła i zamknięciu płyty na kłódkę, siedli obadwaj na zajmowanej poprzednio dębowej ławie. Chwilami, znów Piotr słyszał po za sobą szemrzącą wodę źródła: świergotała cichutko jak ukryty w głębinie ptaszek. Baron opowiadał teraz dzieje groty, zmiany, jakie tutaj zachodzą w różnych porach roku, opowiadał z nastrojem serdecznego przywiązania a skutkiem tego wdając się niejednokrotnie w szczegóły, nie mające żadnego znaczenia.
W porze letniej zbiegały się tutaj tłumy hałaśliwe i jarmarczne; była to epoka wielkich pielgrzymek Lourdes przepełniających a kościoły i grota rozbrzmiewały od modłów i hymnów. Wraz z jesienią spadały tutaj deszcze, deszcze ulewne, zatapiające okolicę; wody zalewały dostęp do groty, docierając aż do jej progu; przybywali do Lourdes wtedy pielgrzymi ze stron dalekich, indyanie, malajczycy a nawet z Chin przywiedzeni pątnicy; niewielkie garstki tych świeżo nawróconych odznaczały się żarliwością wiary; na skinienie swych misyonarzy padali na kolana, brnąc w zimnem błocie i nie przestając modlić się w ekstazie.
Z dawnych francuzkich prowincyj, najpobożniejszych pątników dostarczała Bretania. Przybywały tutaj całe parafie a mężczyźni byli równie liczni jak kobiety; pobożność ich, głęboka wiara i skupienie, były godne podziwu i zbudowania.
W zimę, zwłaszcza w grudniu, panowały w górach najsroższe mrozy a śniegowe zaspy odgradzały Lourdes od reszty świata. Corocznie zdarzało się, iż całe rodziny zjeżdżały tu przed zimą i zamieszkiwały w hotelach pustkami stojących. Każdego zaś ranka szli ci pobożni i wyjątkowi pątnicy do groty, radzi, iż są sami, zdala od zgiełku i hałasu, nieuniknionego w czasie wielkich pielgrzymek; pragnęli oni rozmawiać z N. Panną i módz się do niej modlić w samotności i w ciszy zupełnej. Nikt ich nie znał, bo unikali znajomości z ludźmi; przybywali tutaj gdy wiedzieli, iż nikt inny nie podąży, kryli się jak zazdrośni kochankowie, kochać chcieli wyłącznie, w tajemnicy, a gdy pogoda zwabiała innych kochających grotę, wyjeżdżali pośpiesznie, przerażeni myślą o nadciągających tłumach.
Wewnątrz groty nie przestawała nigdy panować wiosna. Jakże rozkoszne sprawiało to wrażenie zimą. W czasie mroźnych zamieci lub dżdżystej zawieruchy! Zimą czy latem, pomimo wiatru, deszczu, śniegu, grota gorzała setkami pozapalanych świateł. Nawet w czasie najgwałtowniejszych nawałnic, gdy żadna ludzka istota nie śmiała przestąpić progu domów, grota błyszczała wśród nocnych ciemności, płonąc nieskończenie, jak żary nieugaszonej miłości.
Baron opowiadał, iż w czasie srogiej zimy, gdy śniegi spadły w niezwykłej obfitości, przedostawał się do Groty i spędzał w niej dnie całe, siedząc na tej oto ławie, na której siedzą obecnie. Ciepło tu było i błogo, chociaż otworem swoim grota wychodzi na północ i słoneczne promienie nigdy nie mają do niej dostępu. Nagrzewane wciąż ściany światłem gromnic palących się setkami, nie traciły swego ciepła; można było wszakże przypuścić, iż panująca tu wieczna wiosna była darem N. Panny, darzącej ten przybytek wyjątkową swą łaską. Drobne ptaszęta przewiedziały się o tej właściwości cudownej groty a gdy zimowe mrozy drętwotą obezwładniały im członki, ptaki chroniły się do przybytku szczęśliwości i wesoło skacząc po gałązkach bluszczu w pobliżu świętej statui, śpiewem wyrażały swą wdzięczność. Wreszcie wiosna budziła naturę z uśpienia, wody Gavy szalały z łoskotem, unosząc lody i śniegi topniejące, drzewa pokrywały się pączkami o zielonawych tonach, a tłumy coraz liczniejszych pielgrzymów, dążyły do jaśniejącej groty, płosząc ptaki ze spokojnej zimowej przystani.
— Tak, tak — powtarzał baron Suire coraz powolniejszym głosem — przepędziłem ja tutaj niemało czasu zimową porą i w samotności tej czułem się szczęśliwy... Przeszłego roku wszakże siadując tutaj, widywałem jakąś kobietę codziennie klęczącą; modliła się tuż przy kracie, zapewne dla uniknięcia śniegu. Była młoda, mogła mieć lat dwadzieścia pięć, była bardzo ładna, miała włosy czarne i piękne, niebieskie oczy. Klęcząc, milczała, zdaje się iż nie modliła się nawet, była niezmiernie smutna... Nie wiem dotychczas kto ona, wreszcie od końca zimy nie widziałem jej tutaj.
Przestał mówić a gdy po paru minutach Piotr spojrzał zadziwiony jego milczeniem, spostrzegł, iż zasnął. Ręce miał złożone na brzuchu a brodę na piersiach; spał z dobrodusznym uśmiechem na twarzy, spał spokojnym i łagodnym snem dziecka. Opowiadając Piotrowi, iż spędza w grocie noce aż do świtu, chciał on niezawodnie powiedzieć, iż tutaj odbywa pierwszą połowę swego snu codziennego a przynajmniej zwykłej swej drzemki szczęśliwca, którego na starość nawiedzają aniołowie.
Piotr wtedy doznał błogiego uczucia samotności. W tym zakątku skały rzeczywiście miłą była samotność. Słodycz niewypowiedziana zdawała się unosić w ckliwej nieco i dusznej atmosferze; zapach wosku, olśniewające światło — łączyło się jakby dla podniesienia ekstazy, ogarniającej go odrętwiającej nieomal. Nie rozróżniał już ani szczudeł wykładających sklepienie, ani wotów zasłaniających ściany, ani srebrnego, ruchomego ołtarza i powleczonych pokrowcem samogrających organów. Upojenie wzrastało zwolna, lecz pogrążając go stopniowo w zupełnej nieświadomości. Doznawał wrażenia, niby zupełnego odosobnienia od reszty świata; czuł się w krainie czegóś nieznanego i nadziemskiego, jakby wrota zamykające kratą grotę dawały dostęp do nieskończoności.
Wtem, lekki szmer zbudził chwilowo Piotra z marzenia w jakie zapadł. Był to szmer źródła szemrzącego, jak przyciszony odgłos, ukrytego gdzieś w oddali ptaka. O jakże byłby pragnął módz paść na kolana, uwierzyć w cudowność i nabrać niezłomnego przekonania, iż błogosławiona ta woda wytrysła ze skały dla uszczęśliwienia cierpiącej ludzkości! Wszakże po to tutaj przybył; chciał ukorzyć się przed Majestatem N. Panny i błagać Jej miłosierdzia, pragnął, by zesłać mu zechciała dar wiary i ufności dziecięcej. Dlaczegóż więc nie pada na kolana, żebrząc tej łaski?... Duszno mu było coraz to bardziej a gromnice olśniewały go aż do nieprzytomności. I przyszło mu na myśl, iż od dwóch dni jak przybył do Lourdes, zaniedbał obowiązku odprawiania mszy świętej, korzystając ze swobody, jakiej używali tutaj księża. Pozostawał więc w stanie grzechu i może ten właśnie ciężar przygniatał mu tak dokuczliwie serce. Myśl ta stawała się coraz cięższą do zniesienia, powstał pod jej wrażeniem, bo już dłużej nie mógł wytrzymać i opuścił grotę. Zamknął za sobą furtkę kraty, pozostawiając barona Suire na ławie, pogrążonego w śnie głębokim.
Marya nie poruszyła się w swoim wózku. Siedziała wciąż, łokciami wsparta o jego krawędzie, twarz miała wzniesioną ku świętej statui a oczy jej pałały uwielbieniem.
— Maryo, czy ci dobrze?.. Czy nie jest ci zimno?
Nie odpowiedziała na jego pytanie. Dotknął jej rąk, były ciepłe, chociaż drżały zlekka, zapewne bezwiednie.
— Ty drżysz, ale nie z zimna? Wszak prawda, Maryo?...
Odrzekła mu głosem lekkim jak tchnienie:
— Dobrze mi, dobrze, zostaw mnie! Ja tak bardzo jestem szczęśliwa!... Zobaczę Ją, czuję, że Ją dziś zobaczę!... O jakaż to rozkosz!
Otulił ją nieco mocniej pledem i oddalił się od groty, zagłębiając się w cienie nocy, serce mając przepełnione nieokreślonem wzruszeniem. Po jaskrawości światła otaczającego Piotra dotychczas, noc wydawała mu się tem ciemniejszą, bezdennie czarną i zanurzył się w niej na oślep. Powoli oczy jego przywykać zaczęły i poznał że zbliża się do Gavy; szedł jej brzegiem wzdłuż alei wysadzonej wielkiemi drzewami. Chłód tutaj panujący orzeźwił go nieco a zarazem spokój mu przywracał. Dziwił się już tylko, że nie spróbował paść na kolana i modlić się obecnie całą siłą swego jestestwa. Cóż było przyczyną iż tak nie uczynił?... Zkąd pochodził ten wiecznie podnoszący się w nim bunt nawet wtedy, gdy najusilniej pragnął go przezwyciężyć i pokusić się o odzyskanie dawnej wiary? Bunt ten samowładnie nim rozrządzał wówczas nawet, gdy był ciałem umęczony i rozbity, i życzył sobie popaść w bezwiedność. Rozsądek to był owym protestującym powstrzymywaniem. Pragnął chwilami zabić w sobie ten rozsądek, ten żarłoczny, nigdy nie syty rozsądek, pożerający mu życie i nie dozwalający osiągnąć szczęścia, tej łaski najwyższej, będącej udziałem nieświadomych i prostodusznych. A może, gdyby cud namacalny było mu danem oglądać, przyszłaby pożądana energia bunt przezwyciężyć zdolna i posiadłby wtedy możność wierzenia?... Naprzykład, gdyby Marya powstała ze swej niemocy i stanąwszy o własnych siłach iść przy nim spróbowała, możeby wtedy ukorzył się nareszcie i odzyskał szczerą chęć uwierzenia?... Oczami wyobraźni ujrzany obraz Maryi uzdrowionej, Maryi uratowanej ze srogiej jej niedoli, wzruszył Piotra tak dalece, iż przystanąwszy wyciągnął obie ręce ku gwiaździstemu niebu. O Boże! jakaż ta noc jest piękna, tajemnicza i głęboka! Jakże jest lekką i wonną zarazem i jakaż nieprzebrana radość spoczywa w nadziei, w możności odzyskania utraconego zdrowia, wieczystej miłości, szczęścia! Tak, ten dar nadziei odradza się nieskończenie, jak odradza się wiosna! Szedł teraz dalej wzdłuż alei i wkrótce dobieżał do jej końca. Znów ogarnęło nim zwątpienie; gdy ktoś żąda cudu dla utrwalenia się w wierze, jest to znakiem, iż nie potrafi być wierzącym. Bóg nie potrzebuje udowodnienia swego istnienia. Naraz, powróciła mu dokuczliwa myśl, iż dopóki nie wypełni swego obowiązku odprawienia mszy, znajdować się będzie w stanie grzechu i posłuchania Boskiego otrzymać nie zdoła. Dlaczegóż nie idzie do kościoła świętego Różańca? Wszak tam liczne czekają ołtarze, wystawione na to, by przejezdni księża mogli msze odprawiać... Kościół całą noc jest otwarty a msze odprawiają się bezustannie, od dwunastej w nocy do dwunastej godziny w południe. Przedostał się w inną aleję i znalazł się pod drzewami w zacisznem ustroniu, z którego patrzał wraz z Maryą na przechodzącą wieczorną procesyę z pochodniami. Teraz nie było widać ani jednego światełka. Bezbrzeżne morze ciemności zalegało dokoła.
Piotr popadł w nowe osłabienie woli; i chcąc zyskać na czasie, by módz się opamiętać, zaszedł znów do Schroniska dla pielgrzymujących. Jakkolwiek drzwi były otwarte na rozcież, powietrze w sali było zepsute, duszne; prawda, iż obecnie pełno było w niej ludzi. Zaraz od progu uderzyło nań gorąco ciał nagromadzonych i ciężki odór potu i wyziewów. Dymiące się kaganki tak mało dawały światła, iż musiał stąpać z największą uwagą, by nie wejść komu na ręce lub nogi. Ścisk śpiących pielgrzymów tak był wielki, iż znaczna ilość, nie mogąc znaleźć miejsca na ławach, rozciągnęła się pokotem na brudnej, zaplutej i gorzej jeszcze skalanej a nie uprzątanej podłodze. Leżeli prawie jedni na drugich w najwyższym nieładzie, mężczyźni, kobiety, księża, wszyscy oni padli z sił wyczerpani i spali chrapliwie, z otwartemi ustami, pozbawieni świadomości, zegnani w stado, ubezwładnieni zmęczeniem. Niektórzy chrapali, siedząc oparci plecami o ścianę, z głową obwisłą na piersi. Inni padli w poprzek poprzednio snem zmożonych, była to gmatwanina splątanych rąk i nóg. Jakaś młoda dziewczyna upadła na opasłą postać wiejskiego proboszcza, śpiącego smacznie i uśmiechającego się, jakby aniołowie nawiedzali sen jego niewinny. Do przydróżnej tej obory zachodzili ubodzy i pyłem swej nędzy zbrukani pielgrzymi; szli zdala i dążyli pośpiesznie, by radować się wspólnie ucztą dla nich zgotowaną w mieście cudownego objawienia; domu swego nie mieli, zaszli więc tutaj i legli na spoczynek w braterskim uścisku. Niektórzy snu wyczekiwali napróżno, trawiła ich gorączka wrażeń doznanych; wili się teraz na brudnej podłodze barłóg im zastąpić mającej; inni, głodem niepokojeni, dojadali okruchy jadła przyniesionego ze stron rodzinnych w starych koszykach. Byli i tacy, którzy nieruchomie zapatrzeni w otaczające nocne cienie, zdawali się wyczekiwać i czegoś się spodziewać. Pomiędzy śpiącymi i chrapiącymi donośnie, odzywały się głosy bełkoczące niedomawiane przez sen słowa, przekleństwa lub jęki. Litość brała, litość bolesna i pełna głębokiego niepokoju, na widok nędznego stada ludzkiego, dowiedzionego do tak ciężkiego ubóstwa; leżeli zwaleni na stos jeden, wstrętni brudem i smrodliwością swych łachmanów; może jednak prostacze ich dusze zażywały teraz szczęścia i rozkoszy, błąkając się w sennych majaczeniach po krainie złudzeń czarodziejskich, wysnutych z rojeń ich mistycznych.
Piotr patrzał na nich ze współczuciem i chciał już ztąd uchodzić, nie mogąc przenieść dłużej straszliwego zaduchu, gdy do uszu jego doleciało słabe, przeciągłe i nieustające jęczenie. Skierował wzrok w tę stronę i poznał panią Vincent. Siedziała w temże samem miejscu, co poprzednio i kołysała na kolanach chorą swą córeczkę. Zbliżył się ku niej.
— Ach księże dobrodzieju — szepnęła — czy słyszysz jak ona jęczy! Obudziła się przed godziną i odtąd nie przestała tak narzekać!... A przysięgam iż nie drgnęłam, nie ruszyłam nawet palcem, nie chcąc jej zbudzić... tak byłam rada patrząc na uśpioną moją dziecinę.
Piotr pochylił się ku dziewczynce. Nie miała ona siły nawet, by powieki swe odemknąć. Jęk wydzierał się z bladych jej usteczek, razem z oddechem. Tak bardzo była zmienioną, iż poznał bliskość jej skonu.
— Boże mój, cóż pocznę, czemże ulżyć jej zdołam! — mówiła nieszczęśliwa matka, męczeństwem swojem sił pozbawiona. Przecież nie mogę dopuścić, by męczyła się tak okropnie; serce mi pęka słysząc to jęczenie... Odzywam się do niej najczulszemi słowy, mówię jej: „Moja perełko, mój skarbie, mój aniołku, błagam cię, nie wyrzekaj tak boleśnie, bądź grzeczna, a Matka Boska ulituje się nad tobą i przywróci Rózi mojej zdrowie!“ Ona przecież jakby nie słyszała słów moich i zaklęć, jęczy bezustannie...
Biedna kobieta szlochała rozpaczliwie pochylona nad córką, a wielkie łzy spadały z jej oczu na twarz dziecka, jęczącego ostatniemi skargi.
— Gdyby to nie była noc — mówiła dalej pani Vincent; wyszłabym z tej sali, tembardziej, że wiele osób niecierpliwi się skutkiem tego jęku... Ta niemłoda kobieta śpiąca tu blisko, gniewała się na mnie... Lecz lękam się, że na dworze będzie zbyt chłodno dla mojego maleństwa... wreszcie, gdzież z nią pójdę po nocy?... Ach Panno Najświętsza, ulituj się nad nami! Panno dobrotliwa pokaż zmiłowanie nad chorem mojem dzieckiem!..
Serce Piotra wezbrało łzami; pochylił się nad chorą dziewczynką i pocałował jasne jej włosy, co uczyniwszy, oddalił się śpieszcie, lękał się bowiem, iż zapłacze wraz z tą bolejącą matką; szedł teraz wprost do kościoła św. Różańca, jakby chciał śmierć tam pokonać i oddalić ostateczne nieszczęście, zawisłe nad strapioną kobietą.
Dotychczas, widział on kościół św. Różańca tylko za dnia i architektura jego bardzo mu się nie podobała. Skutkiem braku miejsca, kościół był okrągły i przyparty silnie do skały, niski był przytem, a ciężka, wielka jego kopuła opierała się na masywnych kwadratowych filarach. Pomimo archaiczno-bizantyńskiego stylu, świątynia nie nosiła cechy religijnego natchnienia; wielkie szyby kopuły i licznych okien w dolnej części budynku napełniały jego wnętrze światłem jaskrawem, pozbawiając kościół pociągającej zawsze tajemniczości; był to raczej budynek, dogodny do handlu zbożem, aniżeli przybytek modłów i ekstazy. Przytem, nie był on jeszcze ostatecznie ukończony. Brakowało w nim upiększeń, które zakreślił w swym planie budowniczy; ściany były gołe, a przypierające do nich ołtarze, stroiły tylko papierowe kwiaty i liche wota w nieznacznej ilości. Skutkiem tego, kościół miał cechę wielkiej poczekalni, lub sali na dworcu kolei żelaznej; kamienna jego posadzka w czasie deszczu zbryzgana błotem naniesionem ludzkiemi nogami, przyczyniała się niemało do uzupełnienia podobnego wrażenia. Główny ołtarz, tymczasowy, zbity był z pomalowanych desek, oczekując ukończenia innego, ozdobniejszego. Niezliczona ilość ławek ustawiona rzędami, zapełniała rotundę środkową; a były to ławy proste, zwyczajnie, jak w publicznych poczekalniach; można było siąść na nich o każdej porze, kościół św. Różańca bowiem był zawsze otwarty i zawsze napełniona ciżbą pielgrzymów. Było to także schronisko, gdzie Bóg przyjmował garnących się do Niego najnędzniejszych biedaków.
Wszedłszy obecnie wśród nocy, Piotr doznał tegoż samego wrażenia: była to sala publiczna, zgarniająca tłumy przechodniów. Światła tylko mniej było teraz, gołe mury mniej się uwydatniały, a palące się na ołtarzach gromnice, niby gwiazdy zasypały w jasnych rozpływających się cieniach, uśpione, mroczne sklepienie.
O północy odbyła się tutaj wielka, uroczysta msza, celebrowana z nadzwyczajną okazałością wśród mnóstwa jarzących się świateł, ze śpiewami, z dymem kadzideł w złotem lśniących trybularzach, miarowo kołysanych przed księżmi, przybranymi we wspaniałe ornaty; z całej tej błyskotliwej wspaniałości pozostawało tylko trochę światła, płonącego w ilości wyznaczonej przepisami; na piętnastu ołtarzach, okalających kościół, paliły się nieodzownie potrzebne świece dla odprawiania mszy przez księży, chcących niezaniedbywać swych obowiązków. Począwszy od północy, msze nie ustawały aż do południa. Przez te dwanaście godzin, przeciętnie czterystu księży odprawiało czterysta mszy w kościele św. Różańca. W całem zaś Lourdes jest ołtarzy przeszło piędziesiąt, a celebruje się przy nich dziennie mszy przeszło dwa tysiące. W czasie wielkiej pielgrzymki, napływ księży bywa tak znaczny, iż godzinami wyczekiwać muszą swej kolei, by przy opróżnionym ołtarzu, odprawić obowiązującą ich mszę codzienną.
Piotr zadziwił się, ujrzawszy oblężone przez księży ołtarze; stali oni w półcieniach zalegających kościół, stali cierpliwie, wyczekując na stopniach ołtarzy końca mszy odprawianej pośpiesznie; łacińskie frazesa pędziły żwawo, urozmaicone kreślonemi w powietrzu znakami krzyża. Znużenie po dniu przebytym, ścinało z nóg niejednego; wielu księży siadało i spało na stopniach ołtarzy, zapewniwszy się poprzednio, że zakrystyan zbudzi ich, gdy kolej mszy na nich przyjdzie.
Przez chwilę, Piotr niezdecydowany, przechadzał się po kościele. Czyż będzie wyczekiwał tak jak inni?... Lecz nowość widoku działała na niego przykuwająco. Przy wszystkich ołtarzach, podczas każdej mszy, szeregi pielgrzymów przystępowały do świętej komunii; klękali pośpiesznie, przyjmowali sakrament z gorączkową chciwością. Kielichy napełniały się i wypróżniały bezustannie; a ręce księży omdlewały ze znużenia przy tak obfitem rozdzielaniu chleba żywota. Zdziwiony patrzał, bo nigdy nie widział zakątka ziemi tak znojnie i sowicie zroszonego krwią odkupienia; nigdzie wiara nie ujawnia się goręcej i z takiem wezbraniem ducha, pragnącego wzbić się lotem uniesienia. Było to cofnięcie się wstecz w czasy bohaterskich bojów kościoła, gdy pokonane siłą jego ducha niezliczone narody klękały kornie, owiane żądzą uwierzenia, ogarnione lękiem swej nieświadomości i oddające się w ręce sług bożych, by ich modły orędownikami im były przed obliczem boskiego majestatu. Siedem i osiem wieków temu musiał panować taki szał ogólny, modlono się i korzono, wierząc w bliski koniec świata; był to tłum jednaki z tym tłumem, dzisiaj zalegającym kościół św. Różańca; tenże sam ścisk panować musiał wtedy, i równie dobrze i swobodnie jak w domu, każdy załatwiał najważniejsze swe sprawy w progach Pańskiego przybytku.
Wielu z tych biedaków, pozostałych tutaj po solennej mszy północnej, nie miało żadnego przytułku. Lecz czyż kościół nie był ich domem, ucieczką, gdzie dniem i nocą spotykali pocieszenie? Ci, którzy nie wiedzieli, gdzie głowę swą na noc mają złożyć, nie znalazłszy już miejsca w schronisku dla pielgrzymów, dążyli do kościoła św. Różańca i znajdowali miejsce na ławach tutaj stojących, lub wyciągali zmęczone swe członki na obszernej posadzce świątyni. Inni, mający dom i łóżka na nich czekające, wyrwać się ztąd nie mogli, upojeni modlitwą, uniesieni radością przepędzenia nocy wśród ołtarzy świętą ofiarą drgających bez przerwy, pozostawali więc, nasycenia spragnieni, pogrążając się we własnych marzeniach. Do dnia białego, ścisk nie ustawał w kościele. Wszystkie ławki były zajęte, wszystkie kąty przepełnione uśpionymi, każdy filar był opoką przygarniającą ku sobie ludzkich rozbitków. Mężczyźni, kobiety, dzieci, podpierali we śnie jedni drugich, głowy ich opadały na ramię sąsiednie, a tchnienia ich jednoczyły jedne potrzeby i pragnienia, spali ze spokojem bezwiedności. Kościół dawał im tutaj świętą gościnę i ochronę; przygarniał swe owieczki zmęczeniem zmorzone, otwierał im szeroko podwoje swego przytułku i dawał wnijście każdemu, by nie błądził wśród nocnych ciemności; dziś nie patrzono kto prawy lub nieprawy; wszyscy byli dziećmi u swego Rodzica.
Ze stron wszystkich, od piętnastu ołtarzy, dzwonki głosiły podniesienie, a na dźwięk ten powstawali uśpieni i gromadkami pobożnemi dążyli ku uczcie ducha swojego; wracając, ginęli na nowo w tłumie pozostałych i w cieniach nocnych, szatą wstydliwości osłaniających to stado bezimienne i samopas puszczone; sen kleił powieki żądne wypoczynku.
Piotr błąkał się dalej pomiędzy grupami pielgrzymów, wciąż był niezdecydowany i jakby trwożny, gdy jakiś stary ksiądz, siedzący na stopniach ołtarza, skinął nań przywołująco. Od dwóch godzin wyczekiwał on swojej kolei, lecz oto teraz gdy miał stanąć przed ołtarzem, czuł się tak dalece osłabionym, iż lękał się że nie zdoła mszy odprawić, postanowił więc ustąpić swego miejsca. Widok Piotra, błąkającego się i jakby zgubionego, wzruszył go zapewne. Wskazał mu drzwi od zakrystyi i poczekawszy, by jego zastępca wrócił ztamtąd przybrany w ornat, oddalił się i wkrótce zasnął na pobliskiej ławce. Piotr odprawiał teraz mszę z tymże samym nastrojem, co w Paryżu; spełniał obowiązek przyjęty ze skrupulatnością uczciwego człowieka. Z pozoru sądząc, można było przypuszczać, iż spełnia go z rzeczywistą wiarą. Zdawało mu się, iż po dwudniowem gorączkowem życiu, wstąpi weń jakaś siła, poruszyć zdolna jego serce. Miał nadzieję, iż w chwili komunii i tajemniczej boskiej przemiany, łaska nań spłynie i potarga więzy niedające mu dostąpić wiary; spodziewał się ujrzeć chwałę Boga na wysokościach; nic jednak podobnego nie doznawał mszę odprawiając; serce jego nie zabiło żywiej, wymawiał słowa wyuczone z wprawą codziennego przyzwyczajenia, wykonywał prawie że bezwiednie gesta przykazane, sprawiał swą czynność machinalnie, zawodowo. Silił się, by wzbudzić w sobie akt wiary, lecz prześladowała go wciąż myśl obca, a mianowicie, że zakrystya przy kościele św. Różańca, bardzo jest niewygodna i szczupła, zważywszy na ilość ołtarzy, a zwłaszcza mszy, nieustannie tutaj odprawianych. Jakim sposobem zakrystyanie mogą podołać w tej ciasnocie?... Jak trudno być im musi utrzymać w porządku szaty i bieliznę kościelną! Wydziwić się nie mógł i wciąż miał umysł zajęty tym nędznym szczegółem, narzucającym mu się natrętnie, ogłupiająco.
Niezadługo sam się zadziwił, ujrzawszy, że znajduje się na świeżem powietrzu, po za obrębem murów kościelnych. Znów szedł wśród nocy, a noc obecnie wydawała się jeszcze ciemniejszą, głuchą i bezbrzeżnie pustą. Miasto było jakby umarłe, ani jedno światełko nie zdradzało jego pobliża. Łoskot Gavy tem był donioślejszy, lecz uszy Piotra przywykły już do tego hałasu, więc nie zauważył go nawet. Nagle, raptem, niespodziewanie, grota płomienna ukazała się przed nim jak widmo, jak nadprzyrodzone zjawisko. Pałała jak szczególniejszy jakiś pożar, wieczyście gorejący, podobna do płomiennej miłości, ugasić się niedającej. Skierował tam swe kroki, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy; wiodła go tam myśl o Maryi, modlącej się przed grotą.
Była blisko godzina trzecia. Ławki opustoszały, zaledwie jakie dwadzieścia osób, modliło się wciąż dalej. Kształty ich, zarysowywały się czarnemi plamami. Rozproszeni i klęczący, w ekstazie czy w uśpieniu, byli ci zamodleni jak martwi lub uniesieni łaską, zesłanego im widzenia.
Zdawało się, iż noc chyląca się ku końcowi, kirem ciemności zaległa ziemię, unosząc jaśniejącą grotę w dal głęboką i nieznaną. Wszystko spoczywało uśpione w rozkosznem zmęczeniu; z ciemnych przestworzy tchnęło senne omdlenie, a szmery niewidzialnych wód potoku były oddechem tego snu czystego i promiennego uśmiechem białej statui N. Panny, unoszącej się w powodzi światła, wieczyście płonących gromnic.
Pomiędzy nieruchomemi niewiastami, przed grotą, widniała postać wciąż jeszcze klęczącej pani Maze. Ręce miała pobożnie złożone, głowę pochyloną i zatopioną być się zdawała w swej modlitwie błagalnej.
Piotr podszedł do Maryi. Było mu zimno, drżał cały i wyobrażał sobie, iż zziębniętą być musi i ona, chłodnym powiewem nadchodzącego poranku.
— Zimno ci, Maryo?... Masz ręce lodowate.
Nie odpowiedziała mu ani słowa, modląc się w tejże samej postawie, jak przed dwoma godzinami, gdy ją opuścił. Łokcie jej spoczywały na krawędziach wózka, z którego na wpół wychylona, ulatać się zdawała ku N. Pannie: twarz jej przemieniona uniesieniem, promieniała nadziemską jakąś radością. Usta poruszały się z lekka, lecz żaden dosłyszalny dźwięk głosu nie przedostawał się na zewnątrz. Zdawała się być pogrążoną w tajemniczych zwierzeniach; przebywała w czarownej krainie swojego marzenia, a wstąpiła weń od chwili, gdy przybyła tutaj na nocną schadzkę z Bożą Rodzicielką. Piotr próbował kilkakrotnie mówić jeszcze do niej, zawsze jednak napróżno. Wreszcie szepnęła głosem płynącym jakby z oddali:
— Ach, Piotrze! Jakże jestem szczęśliwa!... Widziałam Ją. Modliłam się do Niej za ciebie, Ona uśmiechnęła się do mnie i kiwnęła z lekka głową na znak przyzwolenia, jakby mówiąc że słyszy moją prośbę i uwzględnienie dać jej raczy... Nie przemówiła do mnie, a jednakże zrozumiałam co chciała mi powiedzieć. Dziś o godzinie czwartej po południu, w czasie procesyi, będę uzdrowioną, w chwili, gdy przechodzić będzie Przenajświętszy Sakrament.
Piotr słuchał słów Maryi, ogarnięty trwogą. Czyż ona spała z otwartemi oczyma?... Boć tylko we śnie, mogła widzieć uśmiech i skinienie głowy Matki Boskiej, w marmurowej swej nieruchomości bielącej się w niszy, po za światłem jarzących się gromnic. Dreszcz go przebiegł na myśl, iż niepomna własnej choroby, Marya modliła się i błagała o jego uzdrowienie. Podszedł ku kracie i osunąwszy się na kolana, wymawiał z cicha: „O Maryo! Maryo!“ sam nie wiedział czy woła tak do N. Panny, czy też do ukochanej towarzyszki lat swoich młodocianych. Obezwładniony wzruszeniem, pozostawał tak na miejscu, sądząc, że i na niego spłynie promień łaski.
Nastąpiły dla niego chwile nieskończonej długości. Czynił nadludzkie wysiłki, by dać się unieść prądowi egzaltacyi religijnej, oczekiwał cudu objawienia braknącej mu wiary; pragnął być olśnionym, wyczekiwał spadnięcia gromu, druzgoczącego w nim zwątpienie; rwał się ku wierze maluczkich, wierze przynoszącej spokój pożądany, przywracającej życie i tryumf odrodzenia. Słał się w pokorze i oddawał się cały, wyczekując siły, zdolnej go zmiażdżyć i ukształtować na nowo. Lecz wysiłek był próżny. Równie dobrze jak w czasie mszy, którą dopiero co odprawił, czuł w sobie niezmierną pustkę i głuche milczenie. Nic się już dla niego nie odstanie; serce zamierało mu z bólu, tak gwałtowna ogarnęła go rozpacz. Chciał się modlić i skupić myśl swoją w około wszechmogącej, dobrotliwej i miłosiernej dla ludzi cierpiących Królowej Niebios, pomimo wszystko, myśl jego ulatała, zajmując się sprawami bytu doczesnego, żywiej zajęta jego drobiazgami, aniżeli modlitwą. Oczy jego padły na postać barona Suire, drzemiącego spokojnie po drugiej stronie kraty; uśmiechał się przez sen i ręce miał jak poprzednio skrzyżowane na brzuchu. Inne jeszcze szczegóły zaczęły go zajmować kolejno: bukiety, rzucone u stóp Matki Boskiej, owe listy, które przeglądał jako zwykłą korespondencyę, nadsyłaną pod adresem nieba, dziwił się delikatności woskowej koronki, którą tworzyły w około knota gorejące gromnice, misterną była i połyskiwała jak pracowicie wyrzeźbione srebro. Następnie, bez żadnego przejścia i związku, marzyć począł o swojem dzieciństwie w rodzicielskim domu, o bracie swym Wilhelmie, którego postać widział teraz wyraźnie. Od czasu jak zmarła ich matka, nie widział Wilhelma. Wiedział tylko, że żyje on zawsze z tą samą kochanką, w samotnem ustroniu, zdala od świata, w domku na przedmieściu Paryża i zajmuje się pracą umysłową; kochanka i dwa psy są jedynemi jego towarzyszami; ostatnią wiadomość o bracie zaczerpnął z dzienników, pisano o nim z powodu jakiegoś rewolucyjnego zamachu. Zajmował się udoskonaleniem materyałów wybuchowych, a czynione odkrycia komunikował przywódzcom najskrajniejszego stronnictwa. Jakim sposobem i dla czego uprzytomnił sobie właśnie teraz Wilhelma... tutaj, na miejscu przesyconem modłami, religijną ekstazą, wśród mistycznych świateł gromnicznych?... I widział go tylko takim, jakim znał Wilhelma kiedyś przed laty, gdy dobrym i tkliwym był bratem, a buntującym się chętnie przeciwko nędzom i bólom, zbyt powszednim na świecie. Żal ogarnął serce Piotra, żal serdeczny za utraconą i rozerwaną dawną przyjaźnią jaka go łączyła z Wilhelmem. Wtem, znów myśl zwrócił wyłącznie ku sobie i chwili obecnej. Poczuł, iż napróżno klęczeć tutaj będzie chociażby najdłuższe godziny; wiara nie wróci! Pozostawała w nim jednak resztka nadziei; a jeżeli Marya będzie uzdrowioną, jak zapowiada, dzisiaj o godziniej czwartej; czyż wobec oczywistości cudu nie zostanie wierzącym? Był to kres ostateczny, ostatnia dla niego próba, a więc dziś jeszcze może to nastąpić, dziś o godzinie czwartej popołudniu, w czasie procesyi i przejścia Przenajświętszego Sakramentu. Myśl ta uspokoiła go natychmiast; klęczał jeszcze, lecz czuł teraz wielkie zmęczenie i nieprzezwyciężony pociąg do snu.
Godziny mijały; grota nie przestawała jaśnieć wśród ciemności nocy, a odblask pozapalanych gromnic tak był silny, iż odbijał się na pobliskich wzgórzach, bieląc fasady stojących tam klasztorów. Jasność ta bladła powoli. Piotr zbudził się, trzęsąc się z chłodu: świtało teraz, a niebo zamglone, ciężyło złowrogiemi chmurami. Zbliżała się burza, pędząca od strony południowej, lada chwila a lunie deszczem, z gwałtownością zwyczajną w wysoko wzniesionych okolicach. Grzmoty piorunów słychać było w oddali, a podmuchy wichru zmiatały po drogach pył tumanami. Zapewne musiał zasnąć, teraz dopiero zdawał sobie z tego sprawę; barona Suire już nie było teraz na ławce w grocie, a nie pamiętał chwili, kiedy się on oddalił. Zaledwie piętnaście osób modliło się jeszcze przed grotą, a między niemi była pani Maze, wciąż klęcząca i z twarzą ukrytą w dłoniach. Spostrzegła światło poranne, wstała, nie chcąc by widziano jej smutek i cichutko wysunęła się ku drożynie, wiodącej do klasztoru sióstr Niebieskich.
Zaniepokojony burzą, Piotr zbliżył się ku Maryi, mówiąc jej, że nie należy się narażać na przemoknięcie.
— Odwiozę cię do szpitala.
Oparła się temu, błagając, by ją zostawił.
— Nie, nie chcę wracać... poczekam na mszę... Obiecałam że tutaj przystąpię do świętej Komunii. Nie lękaj się o mnie. Wracaj co prędzej do hotelu i kładź się spać. Proszę cię zrób to dla mnie. Przecież wiesz, że zakryte powozy przyjeżdżają tutaj po chorych w dni niepogody.
Obstawała z uporem przy swojem postanowieniu, a Piotr również się opierał, mówiąc, że i on pozostanie.
O wschodzie słońca odprawiano w grocie mszę, w czasie której pielgrzymi przystępowali do komunii; po nocy przebytej na modlitwie i religijnej ekstazie, radością dla nich było niezmierną módz komunikować się o pierwszych brzaskach jutrzenki. Właśnie wielkie krople deszczu spadać poczęły z nieba, gdy ukazał się ksiądz w ornacie, w asystencyi przez dwóch kleryków. Jeden z nich niósł nad księdzem rozwinięty biały jedwabny parasol, ze złotemi frendzlami, aby deszcz nie dochodził do trzymanego przez celebranta świętego kielicha. Piotr podsunął wózek Maryi bliżej pod skrzydło groty, pragnąc ją zabezpieczyć o ile możności przed zbliżającą się nawałnicą; w tenże zakątek zbiła się reszta osób, przepędzających noc na modlitwie przed statuą N. Panny. Patrzał teraz na komunię Maryi; przystąpiła do niej w upojeniu żarliwego nabożeństwa; prawie równocześnie uwaga Piotra skierowała się na bolesną scenę, która wstrząsnęła jego sercem.
Pomimo rzęsiście lejącego deszczu, pani Vincent, uniósłszy w obu wyciągniętych rękach małą swą córeczkę, zdawała się składać ją w ofierze N. Pannie, a pomimo zmęczenia, trzymała ją wysoko, nie czując ukochanego ciężaru, tak nierozłącznie piastowanego od chwili podróży. Nie mogąc dłużej pozostać w Schronisku, gdzie coraz więcej osób narzekało, iż przeciągły jęk dziewczynki, przeszkadza im spoczywać, pani Vincent tuląc Różę do siebie uniosła ją ztamtąd i przeszło od dwóch godzin tułała się po nocy, cierpiąc męczarnię, szalejąc z bólu, iż ulżyć nie może biednemu swemu dziecięciu. Nie znała drogi po której stąpała, nie widziała drzew pod któremi błądziła; pędziła, tuląc córkę do łona i zaciekając się w buncie nad niesprawiedliwością cierpienia, znęcającego się nad bezbronną dzieciną, słabiuchną i nieskalaną żadnym jeszcze grzechem a już pokutującą. Oburzenie w niej wrzało na myśl o torturze, która kleszczami choroby ująwszy to małe biedactwo, wpiła się w wynędzniałe ciałko i od długich tygodni męczyła je bezustannie. Jak usunąć to złe okropne?... Niosła je wciąż dalej, kołysała w pieszczocie, łudząc się nadzieją, iż uśpić zdoła swą bledziutką córkę, iż powstrzyma jej krzyki i jęki, co wydzierały z piersi matczynej bolejące serce. Konająca konaniem swej córki, padająca ze znużenia, ujrzała jaśniejącą grotę i rzuciła się ku niej jak ku wybawieniu, wszak to jest przybytek Panny miłosiernej, Panny cuda czyniącej — Pocieszycielki strapionych i cierpiących. U stóp Jej złoży bolejącą dziecinę swoją, błagając dla niej uzdrowienia.
— O Panno łaskawa! O Matko przedziwna, racz wrócić jej zdrowie!... O Panno Najświętsza, o Matko Syna Zbawiciela! łaski! łaski! daj jej uzdrowienie!...
Padła teraz na kolana, a wciąż w górę unosiła drżącemi rękoma konającą swą córkę. Czyniła to z wiarą ślepą, z namiętną żądzą nadziei, która niecona egzaltacyą, unosić się ją zdawała. Nie czuła deszczu, chociaż strumieniami zalewał jej stopy, opływając ją szumiącemi po ziemi wodami, a gwałtowne grzmoty rozlegały się po górach, wstrząsając niemi w posadach. Przez chwilę myślała, że została wysłuchaną. Róża drgnęła zlekka w wyciągniętych dłoniach swej matki i jakby nawiedzona przez archanioła, uniosła powieki, otworzyła usta i jeszcze więcej pobladła; odetchnęła trochę silniej i przestała jęczeć.
— O Panno miłosierna! Matko Chrystusowa, ulituj się nad nią! O Panno łaskawa, Matko wszechmogąca, ześlij uzdrowienie!
Lecz w osłabionych swych ramionach, poczuła iż dziecko lżejszem teraz było. Lęk ogarnął ją jeszcze straszniejszy, byłaby wolała słyszeć przeciągłą, żałośną skargę swej dzieciny; przeraziła się jej bladością, jej rozwartemi oczami i buzią otwartą, a żadnego tchu nie wydającą. Dla czegoż nie śmiała się dzieweczka, jeżeli cudem wyleczoną została?... Nagle zrozumiała, wydała krzyk rozdzierający, krzyk matki, silniejszy nad łoskot trzaskających piorunów i huk wzmagającej się burzy. Córka jej umarła. Powstała z kolan i odwróciła się plecami od tej białej, marmurowej figury, nie umiejącej nieść pomocy, głuchej na błagalne zaklęcia matek, dozwalającej na zgon niewinnych dzieci. Jak szalona popędziła przed siebie, niepomna zalewającej drogę burzy, dążyła, nie wiedząc gdzie dąży, lecz tuląc i kołysząc zmarłe swe dziecię, którego tyle już dni i nocy nie wypuszczała ze swego objęcia. Spadł piorun; musiał on powalić jedno z drzew rosnących w pobliżu; słychać było jakby uderzenie siekierą olbrzyma, a pod tym ciosem zachwiane drzewo, waląc się na ziemię, łamało swe konary, ze złowrogim trzaskiem.
Piotr wybiegł za panią Vincent, chcąc ją zatrzymać, pokierować lub przynieść pociechę współczuciem. Lecz nie mógł jej dopędzić, znikła mu z oczu pod szarą zasłoną deszczu. Gdy powrócił, msza zbliżała się do końca, a burza poczynała słabnąć. Ksiądz oddalił się pod białym, jedwabnym parasolem, suto obszytym złotemi frendzlami. Przed grotę zajechał rodzaj omnibusu, dla odwiezienia chorych do szpitala.
Marya uścisnęła dłonie Piotra.
— Ach, jakam ja szczęśliwa!... Nie przychodź po mnie, aż dopiero około godziny trzeciej po południu.
Piotr, pozostawszy sam, schronił się wewnątrz groty i usiadł na ławce w pobliżu źródła, podczas gdy deszcz, teraz drobny lecz uparty, padał nieustannie. Czuł wielkie zmęczenie, a bał się zarazem iść spocząć w hotelu, tak dalece był zdenerwowany a zarazem podniecony wszystkiem co widział i przeżył od wczoraj. Śmierć Róży przyczyniła się jeszcze do wzmożenia gorączkowego stanu, w jakim się znajdował; myśl jego pomimowoli biegła za nieszczęsną matką, unoszącą wśród burzy trupa swej córki; gdzież błądziła ona obecnie ze swym ukochanym ciężarem, wśród nieznanej sobie okolicy, zalanej deszczem, zamieniającym drogi w błotniste kałuże? W rozstrojeniu nerwowem, jakie go opanowało, zadawał sobie pytanie: jakiemi względami powoduje się Matka Boska, by ludzi wyróżniać swą łaską? Przerażało go przypuszczenie, iż może wybierać; chciał dociec, dla czego uzdrawia tylko dziesięciu na stu, zamiast dobrocią swą ogarnąć wszystkich błagających; a wszakże prowadzący statystykę uzdrowień doktór Bonamy zapewnia, iż przeciętnie wypada dziesięcin uzdrowionych na stu zbolałych. Z trwogą pytał sam siebie, kogoby wybrał, mając władzę w ten sposób ograniczoną? Jakże straszną jest władza podobna i jakże ciężki staje się wtedy wybór! Nie miałby odwagi na czynienie wyboru! Dlaczego ten a nie inny? Gdzież sprawiedliwość, gdzie dobroć? Posiadać władzę wszechpotężną, nieskończoną, módz uszczęśliwić wszystkich a tego nie czynić — wywoływało bunt w sercu Piotra. Przenajświętsza Panna wydała mu się okrutną, źle spełniającą swą powinność; była snać nieubłaganą i obojętną jak natura, dająca na ślepo jednym śmierć, a drugim życie, wedle prawideł człowiekowi nieznanych.
Piotr marzył w grocie już przeszło dwie godziny. Deszcz teraz ustał. Ocknął się ze swego rozmarzenia, poczuwszy, iż nogi jego opływa woda. Spojrzał i z zadziwieniem zobaczył, iż źródło wezbrało i wydostawało się na zewnątrz żelaznych płyt zamkniętych na kłódkę. Cała grota była zalana; woda spływała po za kratę, pod ławy ustawiane dla pątników i szerokim stawem dochodziła do parapetu nad Gavą. Ten przybór wody spowodowała dzisiejsza burza. Otrzeźwiony rzeczywistością, Piotr pomyślał sobie, iż cudowne źródło groty, pomimo swej cudowności, ulega tymże samym warunkom, co wszystkie inne źródła. Łączyć się ono musi z innemi, naturalnemi zbiornikami wody, do których ściekają deszcze.
Opuścił grotę, nie chcąc narażać nóg na przemoknięcie.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.