Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/506

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swe wody tuż obok, rozlegał się wyraźnie, przenikając orzeźwiającym prądem powietrza wśród ciężkiej atmosfery i brzemiennego burzą czarnego nieba.
— Jak się czujesz, Maryo?... zapytał Piotr troskliwie. Nie jest ci zimno?...
Pytał, spostrzegłszy, iż dreszcz przebiegł ją całą. Lecz był to dreszcz pierwszego zachwytu, który ogarnął nią na widok czarodziejskiej groty.
— Nie, nie, mnie jest niesłychanie dobrze! Połóż mi tylko pled na kolana... A teraz dziękuję ci, dobry mój Piotrze! Nic już od ciebie nie żądam więcej, nie kłopocz się o mnie, jest i będzie mi dobrze, bo będę z Nią razem... pozostaw nas sam na sam... niechaj będę z Nią jedną tylko...
Głos jej zamierał na ustach, wpadała już w ekstazę; złożyła ręce jak do pacierza, oczy wzniosła ku białej figurze N. Panny a wychudła chorobą twarz Maryi przemieniła się, uniesiona strzelistością modłów.
Piotr pozostał jeszcze przy niej. Pragnął osłonić ją szalem, widział bowiem, jak chude jej ręce trzęsły się pomimo zapewnień, że nie czuje chłodu. Lękał się jej narazić, więc tylko okrył jej nogi ciepłą, wełnianą chustką; ona nie widziała go już teraz; łokciami wsparta o krawędzie wózka, nawpół z niego wychylona, przebywała po za doczesnością, korzyła się przed majestatem N. Panny.