Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/537

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ny, przywracającej życie i tryumf odrodzenia. Słał się w pokorze i oddawał się cały, wyczekując siły, zdolnej go zmiażdżyć i ukształtować na nowo. Lecz wysiłek był próżny. Równie dobrze jak w czasie mszy, którą dopiero co odprawił, czuł w sobie niezmierną pustkę i głuche milczenie. Nic się już dla niego nie odstanie; serce zamierało mu z bólu, tak gwałtowna ogarnęła go rozpacz. Chciał się modlić i skupić myśl swoją w około wszechmogącej, dobrotliwej i miłosiernej dla ludzi cierpiących Królowej Niebios, pomimo wszystko, myśl jego ulatała, zajmując się sprawami bytu doczesnego, żywiej zajęta jego drobiazgami, aniżeli modlitwą. Oczy jego padły na postać barona Suire, drzemiącego spokojnie po drugiej stronie kraty; uśmiechał się przez sen i ręce miał jak poprzednio skrzyżowane na brzuchu. Inne jeszcze szczegóły zaczęły go zajmować kolejno: bukiety, rzucone u stóp Matki Boskiej, owe listy, które przeglądał jako zwykłą korespondencyę, nadsyłaną pod adresem nieba, dziwił się delikatności woskowej koronki, którą tworzyły w około knota gorejące gromnice, misterną była i połyskiwała jak pracowicie wyrzeźbione srebro. Następnie, bez żadnego przejścia i związku, marzyć począł o swojem dzieciństwie w rodzicielskim domu, o bracie swym Wilhelmie, którego postać widział teraz wyraźnie. Od czasu jak zmarła ich matka, nie widział Wilhelma. Wiedział tylko, że żyje on zawsze z tą samą kochan-