Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/541

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pomimo rzęsiście lejącego deszczu, pani Vincent, uniósłszy w obu wyciągniętych rękach małą swą córeczkę, zdawała się składać ją w ofierze N. Pannie, a pomimo zmęczenia, trzymała ją wysoko, nie czując ukochanego ciężaru, tak nierozłącznie piastowanego od chwili podróży. Nie mogąc dłużej pozostać w Schronisku, gdzie coraz więcej osób narzekało, iż przeciągły jęk dziewczynki, przeszkadza im spoczywać, pani Vincent tuląc Różę do siebie uniosła ją ztamtąd i przeszło od dwóch godzin tułała się po nocy, cierpiąc męczarnię, szalejąc z bólu, iż ulżyć nie może biednemu swemu dziecięciu. Nie znała drogi po której stąpała, nie widziała drzew pod któremi błądziła; pędziła, tuląc córkę do łona i zaciekając się w buncie nad niesprawiedliwością cierpienia, znęcającego się nad bezbronną dzieciną, słabiuchną i nieskalaną żadnym jeszcze grzechem a już pokutującą. Oburzenie w niej wrzało na myśl o torturze, która kleszczami choroby ująwszy to małe biedactwo, wpiła się w wynędzniałe ciałko i od długich tygodni męczyła je bezustannie. Jak usunąć to złe okropne?... Niosła je wciąż dalej, kołysała w pieszczocie, łudząc się nadzieją, iż uśpić zdoła swą bledziutką córkę, iż powstrzyma jej krzyki i jęki, co wydzierały z piersi matczynej bolejące serce. Konająca konaniem swej córki, padająca ze znużenia, ujrzała jaśniejącą grotę i rzuciła się ku niej jak ku wybawieniu, wszak to jest przybytek Panny miłosiernej, Panny cuda