Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/539

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

natychmiast; klęczał jeszcze, lecz czuł teraz wielkie zmęczenie i nieprzezwyciężony pociąg do snu.
Godziny mijały; grota nie przestawała jaśnieć wśród ciemności nocy, a odblask pozapalanych gromnic tak był silny, iż odbijał się na pobliskich wzgórzach, bieląc fasady stojących tam klasztorów. Jasność ta bladła powoli. Piotr zbudził się, trzęsąc się z chłodu: świtało teraz, a niebo zamglone, ciężyło złowrogiemi chmurami. Zbliżała się burza, pędząca od strony południowej, lada chwila a lunie deszczem, z gwałtownością zwyczajną w wysoko wzniesionych okolicach. Grzmoty piorunów słychać było w oddali, a podmuchy wichru zmiatały po drogach pył tumanami. Zapewne musiał zasnąć, teraz dopiero zdawał sobie z tego sprawę; barona Suire już nie było teraz na ławce w grocie, a nie pamiętał chwili, kiedy się on oddalił. Zaledwie piętnaście osób modliło się jeszcze przed grotą, a między niemi była pani Maze, wciąż klęcząca i z twarzą ukrytą w dłoniach. Spostrzegła światło poranne, wstała, nie chcąc by widziano jej smutek i cichutko wysunęła się ku drożynie, wiodącej do klasztoru sióstr Niebieskich.
Zaniepokojony burzą, Piotr zbliżył się ku Maryi, mówiąc jej, że nie należy się narażać na przemoknięcie.
— Odwiozę cię do szpitala.
Oparła się temu, błagając, by ją zostawił.