Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/525

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ża, wszyscy oni padli z sił wyczerpani i spali chrapliwie, z otwartemi ustami, pozbawieni świadomości, zegnani w stado, ubezwładnieni zmęczeniem. Niektórzy chrapali, siedząc oparci plecami o ścianę, z głową obwisłą na piersi. Inni padli w poprzek poprzednio snem zmożonych, była to gmatwanina splątanych rąk i nóg. Jakaś młoda dziewczyna upadła na opasłą postać wiejskiego proboszcza, śpiącego smacznie i uśmiechającego się, jakby aniołowie nawiedzali sen jego niewinny. Do przydróżnej tej obory zachodzili ubodzy i pyłem swej nędzy zbrukani pielgrzymi; szli zdala i dążyli pośpiesznie, by radować się wspólnie ucztą dla nich zgotowaną w mieście cudownego objawienia; domu swego nie mieli, zaszli więc tutaj i legli na spoczynek w braterskim uścisku. Niektórzy snu wyczekiwali napróżno, trawiła ich gorączka wrażeń doznanych; wili się teraz na brudnej podłodze barłóg im zastąpić mającej; inni, głodem niepokojeni, dojadali okruchy jadła przyniesionego ze stron rodzinnych w starych koszykach. Byli i tacy, którzy nieruchomie zapatrzeni w otaczające nocne cienie, zdawali się wyczekiwać i czegoś się spodziewać. Pomiędzy śpiącymi i chrapiącymi donośnie, odzywały się głosy bełkoczące niedomawiane przez sen słowa, przekleństwa lub jęki. Litość brała, litość bolesna i pełna głębokiego niepokoju, na widok nędznego stada ludzkiego, dowiedzionego do tak ciężkiego ubóstwa; leżeli