Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/526

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zwaleni na stos jeden, wstrętni brudem i smrodliwością swych łachmanów; może jednak prostacze ich dusze zażywały teraz szczęścia i rozkoszy, błąkając się w sennych majaczeniach po krainie złudzeń czarodziejskich, wysnutych z rojeń ich mistycznych.
Piotr patrzał na nich ze współczuciem i chciał już ztąd uchodzić, nie mogąc przenieść dłużej straszliwego zaduchu, gdy do uszu jego doleciało słabe, przeciągłe i nieustające jęczenie. Skierował wzrok w tę stronę i poznał panią Vincent. Siedziała w temże samem miejscu, co poprzednio i kołysała na kolanach chorą swą córeczkę. Zbliżył się ku niej.
— Ach księże dobrodzieju — szepnęła — czy słyszysz jak ona jęczy! Obudziła się przed godziną i odtąd nie przestała tak narzekać!... A przysięgam iż nie drgnęłam, nie ruszyłam nawet palcem, nie chcąc jej zbudzić... tak byłam rada patrząc na uśpioną moją dziecinę.
Piotr pochylił się ku dziewczynce. Nie miała ona siły nawet, by powieki swe odemknąć. Jęk wydzierał się z bladych jej usteczek, razem z oddechem. Tak bardzo była zmienioną, iż poznał bliskość jej skonu.
— Boże mój, cóż pocznę, czemże ulżyć jej zdołam! — mówiła nieszczęśliwa matka, męczeństwem swojem sił pozbawiona. Przecież nie mogę dopuścić, by męczyła się tak okropnie; serce mi pęka słysząc to jęczenie... Odzywam się do niej