Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/543

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

goż nie śmiała się dzieweczka, jeżeli cudem wyleczoną została?... Nagle zrozumiała, wydała krzyk rozdzierający, krzyk matki, silniejszy nad łoskot trzaskających piorunów i huk wzmagającej się burzy. Córka jej umarła. Powstała z kolan i odwróciła się plecami od tej białej, marmurowej figury, nie umiejącej nieść pomocy, głuchej na błagalne zaklęcia matek, dozwalającej na zgon niewinnych dzieci. Jak szalona popędziła przed siebie, niepomna zalewającej drogę burzy, dążyła, nie wiedząc gdzie dąży, lecz tuląc i kołysząc zmarłe swe dziecię, którego tyle już dni i nocy nie wypuszczała ze swego objęcia. Spadł piorun; musiał on powalić jedno z drzew rosnących w pobliżu; słychać było jakby uderzenie siekierą olbrzyma, a pod tym ciosem zachwiane drzewo, waląc się na ziemię, łamało swe konary, ze złowrogim trzaskiem.
Piotr wybiegł za panią Vincent, chcąc ją zatrzymać, pokierować lub przynieść pociechę współczuciem. Lecz nie mógł jej dopędzić, znikła mu z oczu pod szarą zasłoną deszczu. Gdy powrócił, msza zbliżała się do końca, a burza poczynała słabnąć. Ksiądz oddalił się pod białym, jedwabnym parasolem, suto obszytym złotemi frendzlami. Przed grotę zajechał rodzaj omnibusu, dla odwiezienia chorych do szpitala.
Marya uścisnęła dłonie Piotra.
— Ach, jakam ja szczęśliwa!... Nie przychodź po mnie, aż dopiero około godziny trzeciej po południu.