Strona:PL Zola - Lourdes.djvu/534

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Niezadługo sam się zadziwił, ujrzawszy, że znajduje się na świeżem powietrzu, po za obrębem murów kościelnych. Znów szedł wśród nocy, a noc obecnie wydawała się jeszcze ciemniejszą, głuchą i bezbrzeżnie pustą. Miasto było jakby umarłe, ani jedno światełko nie zdradzało jego pobliża. Łoskot Gawy tem był donioślejszy, lecz uszy Piotra przywykły już do tego hałasu, więc nie zauważył go nawet. Nagle, raptem, niespodziewanie, grota płomienna ukazała się przed nim jak widmo, jak nadprzyrodzone zjawisko. Pałała jak szczególniejszy jakiś pożar, wieczyście gorejący, podobna do płomiennej miłości, ugasić się niedającej. Skierował tam swe kroki, chociaż nie zdawał sobie z tego sprawy; wiodła go tam myśl o Maryi, modlącej się przed grotą.
Była blisko godzina trzecia. Ławki opustoszały, zaledwie jakie dwadzieścia osób, modliło się wciąż dalej. Kształty ich, zarysowywały się czarnemi plamami. Rozproszeni i klęczący, w ekstazie czy w uśpieniu, byli ci zamodleni jak martwi lub uniesieni łaską, zesłanego im widzenia.
Zdawało się, iż noc chyląca się ku końcowi, kirem ciemności zaległa ziemię, unosząc jaśniejącą grotę w dal głęboką i nieznaną. Wszystko spoczywało uśpione w rozkosznem zmęczeniu; z ciemnych przestworzy tchnęło senne omdlenie, a szmery niewidzialnych wód potoku były oddechem tego snu czystego i promiennego uśmiechem