Kruk. Wybór poezyi/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Edgar Allan Poe
Tytuł Kruk
Podtytuł Wybór poezyi
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia „Głosu Narodu” w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Barbara Beaupré
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
E. A. POE.
KRUK
WYBÓR POEZYI
PRZEŁOŻYŁA BARBARA BEAUPRÉ.
1910.


♢  DRUKARNIA  ♢
GŁOSU NARODU
W KRAKOWIE.




„Poezye moje nie są dziełem rozmysłu, lecz namiętności, a namiętność musi być szanowaną, nie może ona, nie powinna ulegać tak marnej podniecie, jaką jest nadzieja wynagrodzenia, lub marniejszemu jeszcze oczekiwaniu czyjej bądź pochwały“.
E. A. Poe.

Do słów tych poety dodać jeszcze można, że namiętnością, o której mówi, jest u niego przedewszystkiem namiętność dociekania, płynąca z niezwalczonej tęsknoty za tem co nieuchwytne i gorącego pragnienia rozwiązania ostatecznej zagadki bytu. Nieugaszona ta ciekawość, wiedzie go coraz dalej i dalej, aż po za kres nieubłagany, jaki śmierć kładzie ludzkim wysiłkom. Ztąd też śmierć bywa mu tak często źródłem natchnienia i motywem twórczości. Motyw ten powraca nieustannie na struny jego pieśni, począwszy od głębokich akcentów żalu za odbiegłym, a drogim duchem, aż do rozpaczliwej grozy, Robaka zdobywcy, aby się wreszcie skrystalizować w dyalogu Monosa i Uny, gdzie odzwierciedlają się chyba najwierniej wierzenia poety i duchowe jego aspiracye.





Kruk.

Raz w godzinie widm północnej
Rozważałem w ciszy nocnej
Mądrość dawnych ksiąg przesławnych
Zapomnianych dzisiaj już.
W tem znużoną chyląc głowę,
Na pożółkłe karty owe
Słyszę oto w nocną ciszę
Kołatanie do drzwi, tuż.
Gość to myślę, u podwoi,
Zapóźniony u drzwi stoi.
Pragnie wejść choć późno już.
Gość, lecz jaki? Któżby? Któż...?



Grudzień to był wichrem śpiewny,
Lampy mojej blask niepewny
Kładł u stóp mych cienie drżące
Jak gasnących płatki róż.
Chciałem, nim dnia wróci białość
W starych księgach uśpić żałość,
Za promienną, rzadką dziewą
Gdzieś zniknioną w blaskach zórz.
Za straconą, opłakaną
Dziś Lenorą w Niebie zwaną

Co w dal senną, bezimienną
Poszła i nie wróci już.



Słyszę smętne snując mary
Purpurowej szum kotary.
Fantastycznym zdjęty lękiem
Nie wiem, co mam myśleć już.
Tłumiąc trwożne serca bicie
Chciałem lęk ów uśpić skrycie
Powtarzając: „U podwoi
Gość spóźniony jakiś stoi,
Pragnie wejść choć późno już
Cóż innego? Cóżby? Cóż?



Wreszcie płonnej zbywszy trwogi
Bez wahania szedłem w progi,
Gdzie u wnijścia, mego przyjścia
Czeka gość wśród nocnych burz.
— Panie! — rzekłem — czy też Pani!
Wasze lekkie kołatanie
Tak ostrożne, ciche, trwożne,
Ledwie do mnie doszło już.
Bylem senny, śniłem może,
Raczcie wejść, wnet drzwi otworzę.
Otworzyłem, lecz na dworze
Nic, prócz nocnych wichrów, burz.



Nie śmiąc wejść w te pustki ciemne
Stałem długo... Sny tajemne...
Marząc, jakich nikt śmiertelny...
W taką noc nie wyśni już.
A przedemną ciemność głucha,
Wicher tylko z jękiem dmucha,
Niosąc jedno imie smętne,
Tej, co zgasła w blaskach zórz.
Imię to Lenora! śpiewne,
Wyrzekł ktoś... To ja zapewne
Sam je rzekłem w tę noc burz
Bo któż inny? Któżby, Któż?



Więc na miejsce wracam dawne,
By znów badać księgi sławne
Lecz znów słyszę, w nocną ciszę
Kołatanie, bliżej, tuż!
Czując żar płonący w łonie
Myślę:... „chyba w nocnej toni
Wicher w szyby okien dzwoni,
Wichr, co jęczy w tę noc burz.
Okno w ciemną noc otworzę
Wicher w szyby dzwoni może
Cóż innego! Cóżby? Cóż?



Otworzyłem. I wnet potem
Szumnym, pewnym, równym lotem
Czarnopióry kruk wspaniały

Prosto ku mnie leciał już.
Ni się wstrzymał, ani zbaczał,
Ku drzwiom moim lot zataczał
Gdzie u góry biust Pallady
Jak domowy świeci stróż.
Na Pallady posąg biały
Wzleciał czarny kruk wspaniały
Czarnopióry demon burz.



Nie chcąc by gość hebanowy
Przejrzał z marzeń mych osnowy
Nawał mętnych myśli smętnych
Co mój duch obległy już.
Rzekłem siląc się na żarty:
— Choć czub nosisz mocno zdarty,
Wiem, żeś nie jest zwykłym kurem
Co przy ziemi gdacze tuż.
Tyś wędrowny kruk prastary
Co piekielne rzucił mary
Z Plutonowych spiesząc wzgórz
Powiedz jak cię tam nazwano?
Jakie nosisz wśród nich miano
A kruk rzecze:
— Nigdy już!



Lęk ogarnął mnie bezradny,
Na ten dziw tak bezprzykładny,
Że się do mnie ten twór ptasi

Tak odrazu ozwał już.
Bo pomyślcie tylko sami!
Jak to dziwnie!? gdzieś nad drzwiami
Kędy biały biust Pallady
Jak domowy świeci stróż
Widzieć taki twór ponury,
Wyschły, straszny, czarnopióry
Co się zowie:
— Nigdy już!



Na popiersiu cicho tkwiący
Siedział czarny kruk milczący
Jakby w słowie, które wyrzekł
Całą duszę zawarł już.
Więc ja w smętnej rzekłem mowie:
— Jak odbiegli mnie druhowie
Jak nadziei jasne gońce,
W zmierzch wieczornych zgasły zórz,
Tak nim ranny brzask zaświeci
Gość skrzydlaty mnie odleci!
A kruk rzecze:
— Nigdy już!



Słysząc znów tak trafną mowę,
Rzekłem wznosząc trwożnie głowę,
Gdzie nad cichą biel posągu
Wzleciał czarny demon wróż.
— Bez wątpienia, w słów twych treści

Echo się dalekie mieści,
Myśli smętnych, mar natrętnych,
Co obległy w tę noc burz,
Pewien duch, którego śladem,
Idzie troska z czołem bladem,
Wiecznie za nim kroczy tuż
By w niezmiennej mu kolei
Nucić zgasłych pieśń nadziei
Jedną zwrotkę:
— Nigdy już!



Lecz znów chciałem pokryć śmiechem
Lęk i smutek. Więc z pospiechem
Odwróciłem krzesło w stronę
Gdzie posępny zasiadł wróż
Potem twarzą w twarz patrzący,
Jąłem sam rozważać drżący,
Co chciał rzec ten cicho tkwiący
Czarnopióry poseł burz?
Jakie mógł złowróżbne mary?
Snuć upiorny kruk prastary
Kracząc swoje:
— Nigdy już!



Na poręczy wsparłem głowę
Wciąż domysły snując nowe,
Już nie rzekłszy nic do ptaka,

Co nad biustem siedząc tuż
Oczy we mnie wpił błyszczące,
Jako żagwie dwie płonące,
Paląc serce mego łona
Jak pożarnych ogniem zórz.
I tak w dziwnych mar osnowie
Czoło wsparłem o wezgłowie
Gdzie się kładły mętne blaski
Jak opadłych płatki róż.
Na wezgłowiu głowę kładę,
Gdzie Lenory czoło blade
Już nie spocznie nigdy już!



Naraz w nocnej ciszy łonie
Słodkie się rozeszły wonie,
Jakby mięko, cicho ręką
Ktoś wonności rozlał kruż,
Chłonąc wonnych dym kadzideł,
Usłyszałem jakby skrzydeł,
jakby lekkich stóp anielskich
Cichy szelest blisko, tuż!
— Panie! — rzekłem — Ty łask zdroje
Przez anioły szlesz mi swoje,
Balsamicznych lek nektarów
Gdzieś z niebiańskich zsyłasz zórz.
Przychyl ustom wonnej czary,
Bym przepomniał smętnej mary
A ból we mnie zmilknie stary

A kruk rzecze:
Nigdy już!



— Kruku! — rzekłem — Hej wróżbito!
Czarnych potęg zły najmito!
Powiedz czyś ty twór śmiertelny
Czy piekielnych mocy wróż?
Z jakich burz niezlękłych gromem
Nad tym smętnym zwisłeś domem
Jakby nocnych wichrów złomem,
Z Plutonowych zwiany wzgórz.
Powiedz błagam wróżu stary!
Czy te rajskich wód nektary?
Czy ta Serafinów dłonią
Kołysana wonna kruż
Zniszczy we mnie żalu piętno,
Za Lenory marą smętną
A kruk rzecze:
Nigdy już!



— Kruku! — rzekłem znów — wróżbito!
Czarnych potęg zły najmito!
Niewiem czyś ty twór śmiertelny?
Czy piekielnych poseł burz?
Lecz na święte Niebios godło
Co z nicości nas wywiodło
Powiedz, błagam dziwny ptaku!
Z Plutonowych zwiany wzgórz

Mów! czy ból mój i tęsknota,
Za Edeńskie spłyną wrota,
Gdzie Lenory duch promienny
Wśród niebiańskich gości zórz
Czy w Edeński kraj daleki
Wnijdę złączon z nią na wieki?
A kruk rzecze:
— Nigdy już!



Więc gniew we mnie wezbrał mocny
I krzyknąłem: ptaku nocny!
Niech cię znów na zrąb piekielny
Grom niezlękłych niesie burz.
Zwiń te skrzydła co się ścielą
Nad posągu cichą bielą.
Zdejm mi z serca dziób twój ptasi
Co jak ostry razi nóż.
Niechaj kłamny byt twój zgaśnie
Jak przebrzmiałych echo baśni,
Snem śmiertelnym cicho zaśnij!
W bezpamiętnych toni mórz.
Precz odemnie! W kraj daleki
Odejdź ztąd, lub zgiń na wieki
A kruk rzecze:
— Nigdy już!



I wciąż siedzi cicho tkwiący
Czarnopióry kruk milczący

Kędy blady biust Pallady
Jak domowy świeci stróż.
A wzrok jego w snów pomroce
Błyskiem dziwnych skier migoce
Jak sennego wzrok demona,
Co z piekielnych spłynął wzgórz.
Lampy mojej światłość blada
Na twór ptasi cicho pada
Czarnopióre cienie drżące
U stóp moich kładąc tuż.
A z tych cieni co się włóczą
U stóp moich marą kruczą
już mnie żadne moce władne
Nie wyzwolą
Nigdy już!







Milczenie.
Szczyty gór drzemią
Doliny, skały i jaskinie milczą.
Aleman.

Posłuchaj mnie — rzekł szatan kładąc mi rękę na głowie. — Mówić ci będę o posępnej krainie położonej w Libii nad brzegiem rzeki Zairy kędy niema ciszy ani spokoju.
Wody rzeki owej o niezdrowej barwie szafranu nie płyną ku morzu, lecz kołyszą się nieustannie pod czerwoną źrenicą słońca, konwulsyjnem wieczystem drganiem. Po obu brzegach rzeki na przestrzeni mil kilku, rozciąga się blade pustkowie pokryte olbrzymimi kwiatami nenufarów. Tęsknią one wiecznie ku sobie i wyciągają po przez zamulone rzeki łożysko, długie upiorne szyje i wzdychając chwieją nieśmiertelnemi głowami.
I wychodzi z nich jakby szmer mętny podobny do szumu podziemnego strumienia i wzdychają nieustannie. Granicę posępnej krainy stanowi las wysoki, ponury, ohydny, otoczony gęstwiną drzew drobnych, które jak fale morskie o brzegi Hebrydów, tłuką o ciemne lasu ściany nieustannym wstrząsane dreszczem, mimo że żaden wicher nie wieje.
I olbrzymie niebotyczne drzewa kołyszą się wciąż na obie strony z potężnym grzmiącym łoskotem, a z wyniosłych ich szczytów sączy się kropla po kropli rosa wilgotna. U stóp ich wiją się w snach gorączkowych dziwne jadowite kwiaty.
Wierzchołkami płyną szare chmury bez końca wciąż na zachód, spływając na kształt katarakty po ognistej horyzontu ścianie.
I żaden wicher nie wieje, a nad brzegami rzeki Zairy niema ciszy ani spokoju..
Noc była i deszcz padał, a krople jego póki spływały wyglądały jak krople wody, dopiero gdy na ziemię upadły widać było że to krew.
Stałem pośród bagnistego pustkowia gdzie rosły nenufary, deszcz padał mi na głowę, a nenufary wzdychały ku sobie w uroczystem osmuceniu.
Aż nagle ukazał się księżyc przysłonięty lekką tkaniną żałobnej chmury i przyświecał barwą ognistej purpury.
Wówczas wejrzenie moje padło na wysoką szarawą skałę wznoszącą się nad brzegiem rzeki, oświeconą szkarłatnym blaskiem księżyca, a skała to była szara, posępna, bardzo wysoka, a skała ta barwę miała szarawą. Na kamiennym jej szczycie dostrzegłem wyryte litery. Po przez nenufary zbliżać się zacząłem do brzegu, aby się owym znakom w kamieniu wyżłobionym przypatrzyć, lecz odczytać ich niemogłem. Miałem już powracać między nenufary, gdy nagle księżyc żywszą zabłysnął czerwienią, spojrzałem znów na skałę i dojrzałem wyraźnie wypisane słowo: Osmucenie.
Spojrzałem raz jeszcze w górę i na szczycie skały dojrzałem postać ludzką... Ukryłem się więc między nenufary i śledzić począłem ruchy siedzącego na szczycie kamiennym człowieka.
Postawę miał wyniosłą i wspaniałą, a od ramion po stopy owinięty był w starożytną rzymską togę. Kontury postaci jego rysowały się niewyraźnie, a jednak widać było, że rysy jego twarzy są boskie, gdyż pomimo płaszcza nocy, mgły, rosy i księżyca, rysy te promieniały jak rysy bóstwa. Czoło miał wysokie i myślące, wejrzenie troską zmącone, a w zmarszczkach twarzy jego czytałem legendę: smutku, nudy, znużenia życiem i wielkie pragnienie samotności.
I człowiek usiadł na skale, a oparłszy głowę na ręku objął wzrokiem krainę Osmucenia.
Spojrzał na wiecznie niespokojne podleśne drzewiny i na niebotyczne drzew wielkich wierzchołki i na niebo szelestów pełne i na księżyc szkarłatny, ja zaś ukryty wśród nenufarów śledziłem jego ruchy i widziałem, że drży w samotności; noc zapadała coraz głębsza, a człowiek siedział na skale.
Odwrócił oczy od nieba i wzrok swój skierował na ponurą rzekę Zairę, na żółte posępne jej wody na blade nenufarów legiony.
Ukryty wśród nenufarów śledziłem jego ruchy i widziałem, że drży w samotności. I noc zapadała coraz głębsza, a człowiek siedział na skale.
Wówczas zapuściłem się głębiej w bagniste pustkowie, a stąpając po oślizłych łodygach lilii wodnych przywołałem hipopotamy mieszkające w bagnie; usłyszały wołanie moje i przyszły wraz z Behemotami aż do stóp skały i ryczeć poczęły głośno i przeraźliwie pod czerwonem światłem miesiąca.
Siedziałem ukryty w gęstwinie nenufarów śledząc ruchy człowieka na skale i widziałem, że drży w samotności, tymczasem noc zapadała coraz głębsza, a on siedział wciąż na skale.
Wówczas zakląłem żywioły w jedną olbrzymią wrzawę. I wszczęła się burza na niebie przed chwilą tak spokojnem. I niebo zbladło straszliwie pod przemocą burzy, a deszcz smagał głowę człowieka, a fale wód wystąpiły z łożyska rzeki, a rzeka udręczona burzyła się i pianą tryskała, a nenufary krzyczały z głębi swych gniazd, a las szalał pod wpływem wichru, a grzmoty ryczały i błyskawice spadały jedna po drugiej. I skała poruszyła się w swych posadach.
Ukryty śledziłem ruchy człowieka siedzącego na skale i widziałem, że drży w samotności, tymczasem noc zapadała coraz głębsza, a człowiek siedział na skale.
Wówczas zawrzałem gniewem i rzuciłem klątwę milczenia na rzekę i nenufary, na wicher, las, niebo, grzmoty i na wieczne nenufarów westchnienia.
I klątwa spadła na nie i stały się nieme.
Księżyc zaniechał swej uciążliwej po niebie wędrówki, grzmoty skonały i nie było już błyskawic. Chmury zawisły bez ruchu. A faje wód powróciły w łożysko rzeki i stanęły nieruchome, drzewa kołysać się przestały, a z kielichów lilii wodnych nie wybiegały już westchnienia.
I... szmeru najlżejszego i cienia nawet głosu żadnego dosłyszeć nie było można.
Zaniemiała bowiem niezmierna bezgraniczna pustynia.
Spojrzałem wówczas na litery w skale wyżłobione i zobaczyłem, że są już zmienione. Na skale wypisanym był wyraz: Milczenie.
Zwróciłem oczy na twarz człowieka i ujrzałem ją przerażeniem bladą.
Oderwał on szybko głowę od ręki na której ją wspierał, wyprostował się w całej wysokości i pilnie nasłuchiwać począł..... Napróżno!
Oniemiała! olbrzymia, bezgraniczna pustynia i nie było w niej żadnego głosu, a litery w skale wyżłobione tworzyły wyraz: Milczenie.
Człowiek zadrżał, odwrócił się nagłym ruchem i... uciekać począł... daleko..., a tak szybko, żem go dojrzeć nie mógł.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Księgi Magów, melancholijne księgi Magów żelaznemi spięte klamry, zawierają wiele pięknych opowieści. Są tam wspaniałe opisy: Nieba, Ziemi i potężnego Morza. Są powieści o Geniuszach co władały ziemią, morzem i Boską niebios krainą.
Wiele też głębokiej mądrości mieściło się w słowach wypowiedzianych niegdyś przez Sybille i wiele wiele świętych rzeczy wysłuchały liście szemrzące naokół Dodony.
Lecz jak prawdą jest, że Allach jest żywym, tak bajka ta, którą mi szatan opowiedział usiadłszy przy mnie w cieniu grobu, jest najdziwniejszą ze wszystkich. A gdy szatan ukończył swą opowieść, przewrócił się i tarzać począł w głębokościach grobu zanosząc się od śmiechu.
Lecz ja nie mogłem śmiać się wraz z nim i przeklął mnie szatan za to, że śmiać się nie mogłem.
A Ostrowidz wieczny grobu mieszkaniec, wyszedł z grobu i położył się u stóp szatana i patrzył mu prosto w oczy.







Annabel Lee (Li).

Niegdyś przed wielu, wielu laty
W królestwie nad mórz pianą,
Żyła dzieweczka którą znałem
Annabel Lee ją zwano.

Dzieweczka z kraju ponad morzem,
W Królestwie nad mórz pianą,
Żyła tem tylko że mnie kocha
I tem że jest kochaną.

Byliśmy dziećmi ja i ona,
W onem królestwie nad mórz pianą
A miłowaliśmy się miłością
Nad miłość innym daną.

A miłowaliśmy się miłością,
Ja, z moją Annabel Lee,
O jakiej chyba, uskrzydlony
Rój Serafinów śni.

I z tej to właśnie, z tej przyczyny
W królestwie nad mórz pianą,
Wicher napędził kłąb chmur siny
W królestwie nad mórz pianą.


I jak Serafin lodowaty
W mroźne odziany mgły,
Do zimnej wtrącił ją mogiły
Ją! moją Annabel Lee.

Bo tam, w królestwie nad mórz pianą
Każde to dziecko wie,
Że zazdrościły Serafiny
Annabel Lee i mnie.

I że dla tego wichry mroźne
W chmurne odziane mgły
Zabiły ją
Zmroziły ją...
Piękną mą Annabel Lee.


∗             ∗

Lecz w naszej miłości choć była dziecięcą
Tak silnych uroków moc tkwi
Żeśmy się kochali i lepiej i więcej
Niż starsi i mędrsi niż my...
Niż mędrsi i starsi niż my...

I nigdy anioły co w niebie królują
Ni czarnych demonów rój zły,
Nie mogły oderwać jej duszy od mojej
Ni mojej od Annabel Lee.

I dziś skoro drżąca srebrzystość miesiąca
I gwiazd pozłocistych rój lśni,

Śnię o niej i czuję na sobie płonące
Jej oczy. Mej Annabel Lee.

I co noc w snów bieli, wśród srebrnej topieli
Spoczywam z nią razem na zimnej pościeli
Tam w jej królestwie nad mórz pianą
Tam w jej mogile pod mórz pianą...







Wyspa Czarodziejki.

Lubię zaprawdę patrzeć na mroczne doliny i skały szarawe, na wody milcząco uśmiechnięte i pełne szumów bory, wzdychające wciąż, jakoby w śnie niespokojnym i na dumne, a czujne szczyty gór, patrzące na nas z wysoka. Lubię wpatrywać się w te wszystkie rzeczy, uważając je za to czem są w istocie, to jest za członki olbrzymiej całości, posiadającej własne życie i czucie. Olbrzymie to jestestwo, którego kształtem jest kula, najdoskonalsza i najzrozumialsza z form; odbywa bieg swój, w towarzystwie innych planet. Przesłodką służebnicą jego jest księżyc, a panem udzielnym słońce. Myśl jego jest myślą Bożą, życiem wieczność, rozkoszą świadomość, a przeznaczenie jego gubi się w bezmiarze nieskończoności. My zaś pozostajemy do tworu tego w tym samym stosunku, w jakim znajdują się do nas drobnoustroje gnieżdżące się w mózgu naszym, które bezwątpienia uważają nas za ciała martwe i nieorganiczne, zupełnie jak my ziemię. Teleskopy nasze i dochodzenia matematyczne, pouczają nas, że przestrzeń, a co za tem idzie i objętość, mają ogromną wagę w oczach Najwyższego. Koliste drogi po których poruszają się gwiazdy, są jak najdoskonalej dobrane do ewolucyi jak największej ilości ciał, chroniąc je zarazem od wzajemnych starć. Kształt zaś owych ciał dobrany jest najściślej, celem objęcia pod daną powierzchnią jak największej ilości materyi, a powierzchnie te rozmieszczone są w sposób, który im pozwala przyjąć na siebie ludność o wiele liczniejszą, niżby to było możliwe, przy każdym innym ich układzie. Fakt, że przestrzeń jest nieskończona, nie jest też żadnym dowodem sprzeciwiającym się pojęciu, iż objętość ma ogromną wagę w oczach Boga, bo przecież dla wypełnienia tej przestrzeni, istnieć może nieskończona ilość materyi. A skoro widzimy, że obdarzanie materyi życiem jest zasadą, a nawet, jak można mniemać, samąż istotą działań Bóstwa, nie byłożby logicznem mniemać, że życie owo, nie może być ograniczone do drobnych tylko rozmiarów, w jakich je oglądamy codziennie, z zupełnem wykluczeniem sfery wielkości. Podobnie jak odkrywamy koła w kołach i tak bez końca, a wszystkie dokonywują obrotów dokoła niesłychanie odległego centrum, którem jest Bóstwo, tak też przypuszczać możemy na mocy analogii, istnienie życia w życiu, najmniejszego w największem, a wszystkich w duchu Bożym. Słowem popełniamy fatalny błąd; wyobrażając sobie przez zarozumiałość, że doczesne i przyszłe losy człowieka, przedstawiają dla wszechświata większą wagę od owego mułu doliny, który człowiek uprawia, lekceważąc go jednocześnie i któremu odmawia duszy dla tej błahej przyczyny, iż nie dostrzega jej działania.
Takie i tem podobne myśli, nadawały dumaniom moim wśród gór i lasów zabarwienie, którego ludzie gminni nie omieszkaliby nazwać fantastycznem. Częste włóczęgi moje wśród tego rodzaju krajobrazów, dostarczały mi szczególnie ciekawych wrażeń, które nabierały w oczach moich tem większego znaczenia, że odbierałem je sam. Cóż to za gadatliwy Francuz powiedział kiedyś, że „samotność jest piękną rzeczą, ale trzeba mieć kogoś, komu by można było powiedzieć, że samotność jest piękna“. Jako epigramat, jest to wyborne, ale to trzeba! o nie! taka konieczność nie istnieje. Ilekroć zdarzyło mi się błądzić przez mroczne głębie dolin, lub wpatrywać się w lazurowe przeźrocza jezior, wrażenia moje potęgowały się niesłychanie faktem, że błądzę, że patrzę sam. Otóż w czasie jednej z samotnych mych wędrówek, wśród okolicy odludnej, pomiędzy górami dziwnie spiętrzonemi, wśród zwikłanych zakrętów, melancholijnych rzek i sennych jezior, napotkałem pewien strumyk z małą na nim wysepką. Znalazłem się tam nagle w czerwcu, owym miesiącu rozwitych liści, a rzuciwszy się na ziemię, pod cieniem aromatycznego krzewu, nieznanego mi gatunku, zamierzałem spocząć tam z oczyma zwróconemi na krajobraz. Czułem, że jedynie w tej postawie napatrzę się dowoli, tak dalece wizyjny charakter, nosił ów widok, który miałem przed sobą. Ze wszystkich stron, z wyjątkiem od zachodu, gdzie się słońce wkrótce miało pogrążyć, wznosiły się zielone ściany lasu. Od strony wschodniej, strumyk załamywał się tak nagle, że dalszy bieg jego, stawał się niewidzialnym dla oczu. Zdawało się skutkiem tego, że został tu nagle uwięziony i że zamyka go od wschodu ciemna zieleń drzew. Z przeciwnej zaś strony, (tak mi się to zdawało, leżącemu twarzą ku niebu) spływała nieustannie w dolinę wspaniała katarakta ze złota i purpury, tryskająca ze słonecznej fontanny zachodniego nieba. W środku prawie, ciasnego widnokręgu, który obejmowałem wizyjnym mym wzrokiem, spoczywała na łonie wód strumienia, mała okrągła wysepka, pokryta przepychem zieleni.

A brzeg i jego obraz stopiły się społem
Jakoby gdzieś w powietrznej wiszące przestrzeni.

Woda przeźroczysta naśladowała tak dobrze zwierciadło, iż niepodobieństwem było odgadnąć w którym punkcie szmaragdowej pochyłości rozpoczynało się kryształowe jej królestwo. Miejsce, w którem leżałem, pozwalało mi ogarnąć jednym rzutem oka oba krańce wysepki, wschodni i zachodni. Uderzyła mnie też odrazu, ostro odcinająca się różnica obu tych widoków. Zachód promieniał na kształt serajowego ogrodu piękności, czerwieniąc się i płonąc pod ukośnem wejrzeniem słońca i śmiejąc się przepychem wszystkich swych kwiatów. Murawa była tam krótka, i sprężysta, usiana gęsto asfodelami, drzewa rosły proste, smukłe, gibkie, pogodne i świetne, kora ich była gładka, błyszcząca i mieniła się tysiącem barw. Rzec by można, że na tym zachodnim krańcu obrazu, wszystko tchnęło głębokiem poczuciem radości życia. Mimo, że najlżejszy wietrzyk nie unosił się w powietrzu, całość wydawała się ruchliwą, dzięki niezliczonej ilości motyli, fruwających wdzięcznie na kształt skrzydlatych tulipanów.
Drugi kraniec wyspy, pogrążony był przeciwnie, w jak najczarniejszych ciemnościach, a wszystko było tam owiane ponurą melancholią nie pozbawioną jednak spokoju i piękności. Drzewa zczerniałe, posępne z kształtu i postawy o skręconych konarach, wyglądały jak widma upiorne, symbolizujące pojęcie śmiertelnego smutku i śmierci przedwczesnej. Murawa przybierała tam smętną barwę ciemnych cyprysów, przeginając ku ziemi znużone źdźbła. Tu i ówdzie sterczały małe kopce ziemi, ciasne i krótkie, wyglądające na mogiły mimo, że obrośnięte rutą i rozmarynem. Cienie drzew osuwały się ciężko w fale strumienia, jak gdyby się w nich topiąc i przenikały wodny żywioł coraz to głębszą ciemnością. Naraz wydało mi się, że w miarę jak słońce zachodziło coraz niżej, czarne cienie odrywać się poczęły od drzew, jakby z żalem i zapadały w zimne głębie strumienia, a natomiast powstawały nowe, zabierając miejsca opróżnione przez zmarłych swych współbraci.
Od chwili, gdy myśl ta opanowała moją wyobraźnię, gubić się zacząłem w niespokojnych marzeniach. „Jeżeli są na świecie wyspy zaczarowane, mówiłem sobie w duchu, to niewątpliwie ta musi być jedną z nich. Musi to być siedlisko jakich wdzięcznych wieszczek, które przeżyły zagładę swego plemienia. Tu zbierają się one zapewne, a zielone te kopce, to może ich mogiły. Czy też słodkie ich istnienia kończą się w podobny sposób, jak życie ludzi, lub też śmierć ich jest tylko rodzajem smętnego zanikania. A może oddają życie Bogu, stopniowo, wyczerpując zwolna swą istność, podobnie jak te odrywające się cienie drzew, które woda chłonie, stając się coraz czarniejszą. W takim razie życie wieszczek, byłoby tem dla śmierci, czem owe cienie są dla fali strumienia“. Podczas, gdy marzyłem tak z oczyma nawpół przymkniętemi, słońce zniżało się szybko do swego łożyska, a wodne prądy obiegające wyspę, niosły na fali białe, świetlne łuski, pochodzące z kory oderwanej od pnia nadbrzeżnych jaworów. Łuski te przybierały w czasie swej wodnej wędrówki tak rozmaitą postać, że przy odrobinie wyobraźni można je było wziąść za jakibądź inny przedmiot. I naraz zdało mi się, że z oświeconego zachodniego krańca wyspy, wyłoniła się jedna z owych wieszczek o których marzyłem i płynęła zwolna ku ciemnościom. Stała wyprostowana na wątłej swej łódce, poruszając marą wiosła. Dopóki znajdowała się pod wpływem promieni słonecznych, cała jej postać wyrażała rozradowanie, ale smutek przyćmił jej twarz, gdy wstąpiła w sferę ciemności. Sunęła tak zwolna dokoła wyspy, aż powróciła do miejsca jasnego. Obrót, jakiego dokonała wieszczka, marzyłem znów, jest zapewne jak gdyby krótkim rokiem jej życia. Przebyła zimę i lato i zbliżyła się już rokiem do śmierci, bo zauważyłem dobrze, że w chwili gdy przebywała ciemności, czarny cień oderwał się od niej i zapadł w czarną falę, która pochłonąwszy go stała się jeszcze czarniejszą. I znów ukazała się wieszczka na swem czółenku, ale w postaci jej było już mniej elastycznej pogody, a przebijały się w niej troska i niepewność. Płynęła tak od światła do ciemności, która pogłębiała się z każdą chwilą i znów cień czarny oderwał się od jej postaci i osunął się w hebanowe fale, pochłonięty przez czarne ich odmęty. I kilka razy jeszcze wieszczka opłynęła wyspę, przy zapadającem coraz to niżej słońcu, a za każdem wynurzeniem się jej na światło, postać jej wyrażała coraz to większe przygnębienie, a sylwetka jej stawała się coraz to bardziej nikłą, wątłą, mglistą i niewyraźną. Aż w końcu słońce zgasło zupełnie, a wieszczka stała się już własnym tylko cieniem i w postawie wyrażającej żal nieutulony, zanurzyła się wraz ze swem czółnem w hebanową toń strumienia. Czy wynurzyła się kiedy z toni? Niewiem, bo ciemność ogarnęła wszystko i nie mogłem więcej dostrzedz czarodziejskiej jej postaci.







Ulalume.

Nieba strop stał posępny i szary,
Zwiędłych liści opadał plon suchy
Liści zwiędłych i martwych, plon suchy.
Noc płynęła przez senne obszary
A październik to był, smętny, głuchy,
Mgła spowita mroczne Ober jezioro,
We mgle stał puszczy Weir, ostęp głuchy
Groza szła przez oparne jezioro
I przez Weir las nawiedzany przez duchy.

Tam aleją cyprysów wspaniałą,
Duch mój błądził ze swą Psyche w noc czarną
Wśród cyprysów, ze swą Psyche w noc czarną
Serce mole, jak wulkan gorzało
I jak lawą tryskało pożarną
Jak ów wulkan zwany Jenik gorzało
Co nad strefą wzniesiony polarną
Sieje ogniem i siarką stopniałą
Gdzieś nad strefą płonący polarną.

Mowy nasze były skromne i ciche
Lecz już niemoc nas zdjęła zdradziecka
I odbiegła nas pamięć zdradziecka,
Nie wiedzieliśmy ja, ani Psyche,

Że wróciła już noc staroświecka.
Że październik to był smętny, głuchy,
W mgieł oparnych tonący pomroce
Że już noc powróciła zdradziecka,
Noc doroczna, ach ta noc nad noce!
Nie widzieliśmy Ober jeziora,
Znikł nam z oczu, puszczy Weir ostęp głuchy.
Choć znaliśmy to mroczne jezioro
I ten Weir las nawiedzany przez duchy.

Lecz już noc się zbliżała do brzasku
Gwiezdny zegar wskazywał świtanie,
Nadchodzące zwiastował świtanie.
W głębi naszej alei w zórz blasku,
Już się pierwsze budziło zaranie.
I cudownie wschodziła o brzasku
Niosąc sierp swój, jak ostrza rozwarte
Roziskrzona w porannych zórz blasku
Promienista, dwurożna Astarte.

Wówczas rzekłem — Ach! gorętsza od Dyany,
Jest Astarte, przez westchnień etery,
Szybująca, przez westchnień etery.
Snadź dostrzegła w swej drodze świetlanej
Łzy nie oschłe i ból wiecznie szczery
Łzy na twarzy i ból wiecznie szczery.
Więc przybywa od lwa konstelacyi,
By niebiańskie rozświetlić nam sfery,
I nie bacząc na lwa konstelacyę,

Do Letejskich nas wiedzie przeźroczy,
Skąd nie bacząc na Lwa konstelacyę
Błyszczą ku nam miłośne jej oczy,
Błyszczą wielkie, miłośne jej oczy.

Ale Psyche, wznosząc w górę ręce,
Rzekła — Gwieździe tej nie ufam zwodnej,
Ni bladości jej nie ufam zwodnej.
O! spiesz za mną, nie zwlekajmy więcej,
Uciekajmy od tej gwiazdy zwodnej.
W trwodze wielkiej, mówiła i w męce,
Pióra wlokąc, po kurzawie chłodnej
I szlochała w żałosnej udręce
Skrzydła wlokąc, po kurzawie chłodnej
Jasne skrzydła, po kurzawie chłodnej,

Lecz ja rzekłem — Wszak to sen złudzenia!
Tu, zostańmy, gdzie nas światło drżące,
Kryształowe zlewa światło drżące.
Sybilliczne biją odeń lśnienia
Czarem piękna i nadziei tchnące.
Patrz, jak skrzą się, wśród niebios sklepienia,
Migotliwe w dnia świtaniu bladem.
Śmiało możem zaufać w ich lśnienia,
Za iskrzącym zdążając ich śladem
Śmiało możem zaufać w ich lśnienia
Dokąd błyszczą w dnia świtaniu bladem.

Ukoiłem pocałunkiem Psyche,
Rozpraszając jej żal i skrupuły.

Uśmierzając jej żal i skrupuły.
Lecz u krańca cienistej alei
Stopy nasze chłód grobu uczuły
Bo wstąpiły na wrota grobowe,
Starodawne wrota legendowe.
— Miła siostro! wyrzekłem do Psyche,
Legendowy ukazując tum
Jaki napis wyryto na grobie?
Ona rzekła. — To grób Ulalume
Grób straconej twojej Ulalume.


∗             ∗

Serce me, spopielało w proch szary,
Jako liści uwiędłych plon suchy,
Jako liści zmartwiałych plon suchy.
I przejrzałem przez mgliste opary:
Że październik to był mroczny, głuchy.
Żem był niegdyś w tem miejscu upiornem,
Wlokąc brzemię straszliwe, sieroce,
W taką samą noc październikową,
Noc doroczną, w taką noc nad noce.
— Co za szatan! krzyknąłem, piekielny
Tu mnie zawiódł, w puszczy Weir ostęp głuchy.
O! znam dobrze, to Ober jezioro
I ten tas, nawiedzany przez duchy.
Mroczne we mgle tonące jezioro.
I las Weir nawiedzany przez duchy.







Cień.
„Zaprawdę jakkolwiek
kroczę poprzez dolinę Cieniu“
Psalmy Dawida.

Wy, którzy mnie czytacie, przebywacie jeszcze pomiędzy żyjącymi, lecz ja, który to piszę, będę już wówczas oddawna mieszkańcem krainy cieniów. Bo zaprawdę dziwne rzeczy nadejdą, wiele tajemnic odsłoniętych zostanie i wiele, wiele upłynie wieków, zanim wzrok ludzki spocznie na tych zapiskach. A z tych którzy je odczytają jedni nie uwierzą, inni wątpić będą, a niewielu tylko znajdzie przedmiot rozmyślań w wyrazach skreślonych dziś przezemnie na tych tabliczkach żelaznym stylusem.
Rok ten był rokiem przerażeń, rokiem uczuć silniej napiętych niż przerażenie samo i na które niema nazwy na ziemi. Albowiem wiele dziwów i znaków ukazało się ze wszech stron na ziemi i na morzu, a zaraza czarne skrzydła szeroko rozpostarła. Wiadomem też było ludziom uczonym w gwiazdach, że oblicze niebios przybrało złowróżbną postać, a i dla mnie Greka Oinosa, nie było tajemnicą, że wkraczamy w powracający co lat 794 okres, w którym przy wejściu w konstelacyę Byka, planeta Jowisz zetknąć się musi z czerwonym pierścieniem Saturna. Szczególniejszy ten nastrój nieba wywierał, jak się zdaje, potężny wpływ nietylko na materyalny glob ziemski, ale i na stan dusz, umysłów i na kierunek myśli ludzkich.
Pewnej nocy znajdowało się nas siedmiu w jednej z komnat wytwornego pałacu wznoszącego się w posępnem mieście Ptolemais. Siedzieliśmy przy nalanych czarach, wypełnionych po brzegi purpurowem winem Chios. Do komnaty naszej prowadziło jedno tylko wejście przez wysokie spiżowe drzwi bardzo pięknie ukształtowane i wyrzeźbione, przez artystycznego rękodzielnika Korinosa. Drzwi te były prawdziwem arcydziełem, a zamykały się od wewnątrz. Ściany i okna melancholijnej tej komnaty przysłonięte były czarnemi draperyami, przez które dojrzeć nie było można gwiazd złowróżbnych ani bladego księżyca ani też posępnych śmiercią wyludnionych ulic. Mimo to nie mogliśmy wygnać z pomiędzy siebie wspomnienia i przeczucia wiszącej nad nami klęski. Było coś dokoła i obok nas, z czego nie umiem zdać jasno sprawy, cośmy jednak dokładnie odczuwali. Rzeczy materyalne i abstrakcyjne, jako to: ciężkość atmosfery, duszność i niepokój tłoczący, a przedewszystkiem ów stan przykry i niemal groźny, w jaki wpadają ludzie nerwowi w chwilach gdy zmysły ich ostro podniecone działają z całą siłą żywotną, podczas kiedy władze ich umysłowe pozostają w stanie odrętwienia i martwoty. Śmiertelny jakiś ciężar przygniatał nas, tłocząc brzemieniem swem członki nasze, sprzęty stojące w komnacie, czary pełne wina któreśmy wciąż wychylali. I wszystko zdawało się upadać obezwładnione pod gniotącym tym ciężarem z wyjątkiem chyba siedmiu płomyków strzelających z siedmiu lamp żelaznych, które przyświecały naszej orgii. Płomyki owe wydłużając się w cienkie świetlane niteczki płonęły nieruchome i blade, a pod wpływem ich blasku okrągły stół hebanowy, przy którym siedzieliśmy, zdawał się być gładkiem zwierciadłem, a każdy z obecnych podziwiać w niem mógł odbicie własnej bladości i posępny niepokój wyzierający z oczu swych współbiesiadników.
Mimo to wybuchaliśmy często głośnym śmiechem, weseląc się po swojemu i śpiewając gorączkowo pieśni Anakreonta, które są samym szałem i spełniając obfite czary, jakkolwiek wino w nich zawarte przypominało nam purpurę krwi. Lecz oto w komnacie naszej znajdował się jeszcze jeden człowiek, a był nim młody Zoilus, który leżał martwy wyciągnięty w całej długości i szczelnie owinięty całunem. On to był demonem i geniuszem tej sceny. Nie mógł już niestety brać udziału w naszej zabawie, chociaż twarz jego wykrzywiona bólem, chociaż oczy, w których śmierć nawet nie zdołała zagasić palącego ognia zarazy, zdawały się wyrażać zainteresowanie uciechą naszą, o ile zmarły zajmować się może radością tych, którzy umrzeć mają. Mimo, że ja Oinos czułem na sobie oczy nieboszczyka, postanowiłem nie rozumieć pełnego goryczy ich wejrzenia i wpatrzony uparcie w głębie hebanowego zwierciadła, śpiewałem donośnym i dźwięcznym głosem pieśni wieszcza z Teos. Stopniowo jednak śpiew mój przycichał, a echa jego wpadłszy pomiędzy czarne draperye przysłaniające ściany, stawały się coraz słabsze i mniej wyraźne i w końcu umilkły zupełnie.
Aż oto z pośród draperyi, w których skonało przed chwilą echo pieśni, wynurzył się Cień czarny nieokreślony. Cień podobny do tego, jaki powstać może z kształtów ciała ludzkiego w chwili gdy tarcza księżyca stoi nizko nad ziemią. Nie był to jednak cień człowieka, ani boga, ani żadnej znanej istoty. Drżał chwilę między fałdami draperyi, następnie wyprostował się i ustalił, zarysowując się wyraźnie na powierzchni spiżowych drzwi. Nie miał jednak kształtów określonych, gdyż nie był to kształt człowieka, ani żadnego boga, boga Grecyi, Chaldei lub Egiptu. Cień spoczął na drzwiach pod łukiem gzymsu, nie poruszał się i nie wymówił słowa, ustalał się tylko coraz bardziej, aż stanął nieruchomy. Spodu zaś drzwi na których spoczął, dotykały martwe stopy owiniętego w całun młodego Zoilusa. My siedzący przy hebanowym stole, ujrzawszy Cień wynurzający się z pomiędzy draperyi, nie śmieliśmy spojrzeć na niego i trzymając oczy spuszczone patrzyliśmy wciąż w głębie hebanowego zwierciadła, aż wreszcie ja Oinos poważyłem się przemówić kilka cichych słów i spytałem Cienia o imię jego i mieszkanie. A Cieli odrzekł:
„Jestem Cień, a mieszkanie moje znajduje się w okolicach katakumb Ptolemais, obok ciemnych równin piekielnych okalających nieczysty kanał Charona“.
A wówczas my wszyscy siedmiu zerwaliśmy się przerażeni z miejsc naszych i stanęliśmy drżący i zdjęci zgrozą, gdyż głos Cienia nie był wcale głosem jednego człowieka, ale jakby mnóstwa ludzi a zmieniając brzmienie w każdej wypowiedzianej głosce dochodził do uszu naszych zmieszanym dźwiękiem, odtwarzając kolejno głosy dobrze znane tysiąca i tysiąca zmarłych naszych przyjaciół.







Robak zdobywca.

Patrz! to świąteczna noc objaty
Powraca z wieku w wiek —
W teatrze zasiadł rój skrzydlaty
Aniołów w jasne strojnych szaty,
By śledzić sztuki bieg.
Patrzą anioły w łzach tonące
Na grę nadziei, trwogi, lęk.
Orkiestra sfer brzmi w tony drżące,
W dorywczy, krótki dźwięk.



Bogom podobne maryonety,
Coś gwarzą, cichy tworząc szum,
Wśród ciągłej snują się podniety,
Nieszczęsnych lalek, rojny tłum.
Grą ich skrzydlate rządzą twory,
Sceneryę w różny mieniąc wzór.
I krążą cicho jak upiory,
Ból z niewidzialnych sącząc piór.



Stubarwny dramat. — Rzecz niełatwa!
Zapomnieć, gdy się raz go zna.
W ciągłej pogoni tłum się gmatwa,

Za nieuchwytnem widmem gna.
Po jednem kole mknie w pospiechu,
Prosto przed siebie pędząc wzdłuż.
Dużo szaleństwa! Więcej grzechu.
A motyw sztuki: „Groza dusz“.



Lecz patrz! Z ciemnego kąta sceny
Krwawo czerwony wypełzł gad.
W sam środek wcisnął się areny,
Między wtłoczoną ciżbę wpadł.
Drżące od lęku maryonety,
Pastwą się jego stają wraz.
Aniołów jasnych bledną Moce
Patrząc jak w skrzepłej krwi posoce
Ząb jadowity, topi płaz.



Gasną już światła; rzecz skończona.
I po nad Larw drgających wir
Z hukiem opuszcza się zasłona
I zwolna każdy kształt co kona,
W żałobny upowija kir.



Mówią anioły z bladych powiek
Łzy ocierając w czasie przerw,
Że sztuka ta, ma tytuł Człowiek
Herosem jej. Zdobywca Czerw.







Dyalog Monosa i Uny.
(Rzeczy przyszłe)
Sofokles — Antygona.

Una: Zmartwychwstały!
Monos: Tak, przepiękna i uwielbiona Uno! Zmartwychwstały! Tak brzmiał niegdyś wyraz nad którego znaczeniem rozmyślałem długo, odtrącając wszelkie wyjaśnienia, aż dopóki śmierć nie rozwiązała dla mnie słowa zagadki.
Una: Śmierć!
Monos: Jakie ty dziwne echo robisz słowom moim słodka Uno! Dostrzegam też pewną chwiejność w twych poruszeniach i radośny niepokój w oczach twoich. Zmieszana jesteś i przytłoczona majestatyczną nowością wiecznego życia. Tak jest, mówiłem o śmierci, o! jakże szczególnie brzmi tutaj słowo to, słowo które niosło kiedyś grozę niepokoju do wszystkich serc rzucając cień na wszystkie ludzkie radości.
Una: Ach śmierć! ta mara upiorna zasiadająca przy wszystkich ucztach życia. Ileż to razy mój Monosie gubiliśmy się w dociekaniach nad jej naturą. Ileż to razy stawała ona przed szczęściem ludzkiem, na kształt zagadkowego cenzora mówiąc: „Tu kres i ani kroku dalej“. Nawet wówczas gdy wzajemna miłość, miłość gorąca zapłonęła w sercach naszych dając nam tyle szczęścia w pierwszej chwili swego powstania, nawet wówczas przekonaliśmy się rychło, że złudzeniem jest radość nasza i mniemanie, że szczęście nasze wzrośnie wraz z rosnącą miłością. Miłość rosła, ale z nią i trwoga przed fatalną godziną, która musiała nadejść, by nas rozłączyć na zawsze. To też kochanie stało się nam z czasem bolem tylko, a nienawiść sama byłaby nam raczej ulgą i miłosierdziem.
Monos: Nie mów o tych smutnych rzeczach Uno moja! moja już teraz na zawsze.
Una: Cóż zwiększyć może bardziej radość obecną nad wspomnienie ubiegłych smutków. Chciałabym też mówić długo, długo o rzeczach, których już niema. Przedewszystkiem zaś pragnęłabym poznać zdarzenia, które towarzyszyły podróży twej po przez cień i czarną dolinę.
Monos: I kiedyż to promienna Una, prosiła o coś napróżno swego Monosa? Opowiem ci wszystko dokładnie, ale od jakiej chwili chcesz bym rozpoczął tajemnicze to opowiadanie?
Una: Od jakiej chwili?
Monos: Tak, od jakiej chwili?
Una: Rozumiem cię mój Monosie. Śmierć dopiero nauczyła nas, jak dalece człowiek skłonnym był dawniej do określania rzeczy, które się określić nie dadzą. Nie powiem ci więc. „Zacznij od chwili, w której ustało w tobie życie“ lecz prosić cię będę prostu, byś zaczął opowiadanie twoje od smutnego momentu, w którym opuściła cię gorączka i wpadłeś w stan odrętwienia, bez tchu, bez ruchu, ja zaś przymknęłam blade twe powieki namiętnemi dłońmi miłości.
Monos: Słówko wpierw, droga Uno o stanie ogólnym człowieka w owej epoce. Przypominasz sobie zapewne, że wśród przodków naszych, było paru mędrców, wielkich istotnie, choć nie w przekonaniu świata, którzy poważyli się wątpić o wartości wyrazu postęp w zastosowaniu do pochodu naszej cywilizacyi. W każdym prawie z pięciu czy sześciu wieków, poprzedzających śmierć naszą, ukazywał się jakiś umysł potężny, walczący mężnie w obronie zasad, które dziś dopiero stały się jasnemi dla rozumu naszego, zuchwałego wyzwoleńca, strąconego dziś dopiero na właściwe sobie stanowisko. Zasady owe, powinny były zda się odwieść rodzaj ludzki od bezpłodnego kontrolowania praw przyrodzonych, którym dać się powodować było raczej naszem zadaniem. W znacznych tylko odstępach czasu, ukazywały się władne umysła, dla których wszelki postęp nauk technicznych, był zacofaniem w dziedzinie prawdziwej pożyteczności. Niekiedy wprawdzie duch poetycki, to jest obdarzony najpodnioślejszą z władz duchowych; (gdyż jak wiemy to dziś dopiero, prawdy najwyższej wagi objawione nam być mogły jedynie na podstawie analogii, przemawiającej tak żywo do wyobraźni, nie mówiącej zaś nic samotnemu kalece, jakim był rozum). Niekiedy mówię, duch poetycki wyprzedzając kroczącą po omacku filozofię, odnajdywał w mistycznej paraboli drzewa wiadomości i zakazanego owocu rodzącego śmierć, jasną przestrogę, iż wiedza nie jest dobrą dla człowieka w czasie małoletności jego duszy. Ludzie ci, to jest poeci, żyjący i umierający wśród pogardy utylitarystów, przywłaszczających sobie z brutalną pedanteryą miano należne jedynie tym pogardzonym, poeci mówię, skierowali marzenia swe i mądre tęsknoty ku owym dawnym dniom, w których potrzeby nasze były tak proste, a radości tak przejmujące, w których uczucie szczęścia było tak uroczyste i głębokie, iż nie znano wcale wyrazu wesołość. I szły te ich tęsknoty ku owym świętym, błogim i dostojnym dniom, w których rzeki lazurowe płynęły wezbranem korytem, wśród wzgórz nietkniętych, zagłębiając się w samotną dal dziewiczych borów, wonnych, pierwotnych, nienaruszonych.
Wszelako szlachetne te wyjątki z pośród ogólnego zaślepienia, przyczyniały się protestem swym do tem większego wzmożenia powszechnej ciemnoty. Wstąpiliśmy niestety w najgorszy okres naszego istnienia. Wielki ruch, tak brzmiało hasło epoki, wielki ruch, postępował wciąż, wywołując chorobliwe zaburzenia, moralne i fizyczne. Sztuki, a raczej sztuczność wyniesioną została na najwyższe stanowisko, a raz utrwalona na swym tronie, zarzuciła pęta na rozum, który ją na nim umieścił. Człowiek, który nie mógł przecie zapoznawać majestatu przyrody, głosić począł głupkowato tryumf swój z powodu licznych zdobyczy uzyskanych na pierwiastkach tejże przyrody. To też w chwili właśnie, gdy popisywać się zaczął podbojami swymi, udając Boga, ogarniać go zaczęło dziecinne zniedołężnienie. Jak to było do przewidzenia, od początku choroby ludzkość zarażoną została rozmaitymi systemami, wikłając się coraz bardziej w uogólnieniach. Wśród innych dziwacznych pojęć, myśl o ogólnem zrównaniu zyskiwała coraz więcej zwolenników. Czyniono szalone wysiłki dla zaprowadzenia powszechnej demokracyi i to w obliczu Boga i analogii, wbrew wysokiemu i zbawczemu prawu stopniowania, które przenika wszystkie rzeczy na ziemi i w niebie. Choroba ta była koniecznem następstwem pierwotnego zła, to jest nauki, człowiek nie mógł być jednocześnie uczonym i podległym.
Wznosiły się więc niezliczone miasta, olbrzymie i zadymione. Zielone liście kurczyły się pod gorącem tchnieniem kominów fabrycznych, a piękne oblicze przyrody zniekształconem zostało jakby pod wpływem wstrętnej jakiejś choroby. Zdawałoby się słodka Uno, że już wtedy stłumione lecz istniejące w nas poczucie, że wszystko to jest wymuszone i za daleko posunięte, powinno nas było powstrzymać. Ale skażenie naszego smaku, a raczej zatracenie takowego, gdyż nie uprawiano go wcale w szkołach, stało się przyczyną, iż dokonaliśmy jak szaleńcy własnej zagłady. Bo zaprawdę w czasie takiego przesilenia, jedynie tylko smak dobry (ta właściwość duszy naszej, której nie lekceważy się bezkarnie, a która stanowi środek pomiędzy oderwaną inteligencyą, a zmysłem moralnym), jedynie tylko smak dobry mógł nas jeszcze zawrócić zwolna ku przyrodzie, pięknu i życiu. Gdzieżeście jednak byli wówczas, o duchu! kontemplacyi i majestatycznej intuicyi Platona i ty muzike Platońska uważana przez niego za dostateczny czynnik wychowawczy dla duszy. Niestety, wieść nawet o was zaginęła wśród pogardy i lekceważenia powszechnego i to właśnie w chwili, gdy was ludzkość tak rozpaczliwie potrzebowała.
Pascal filozof, któregośmy oboje kochali słodka Uno, powiedział i jakże słusznie, że „wszelkie rozumowanie da się sprowadzić do ulegania uczuciu“. To też poczucie naturalności, mogło jeszcze w owej epoce odzyskać swój dawny wpływ, biorąc górę nad brutalnym rozumem matematycznym szkół. Nie stało się to jednak. Zgrzybiałość świata zbliżała się wielkim krokiem, sprowadzona nań orgiami nauki. Nie widziała tego jednak, czy też nie chciała widzieć ludzkość żyjąca żarłocznie choć bez szczęścia. Co do mnie, badanie roczników ziemi kazało mi już dawno oczekiwać najbezwzględniejszej ruiny, która przyjść musiała jako skutek nadmiernej cywilizacyi. Zaczerpnąłem przykłady co do przyszłych losów naszych przez porównanie Chin silnych i trwałych w swej prostocie z Egiptem ojcem astrologii, Asyryą matką architektury i z bardziej jeszcze wyrafinowaną Nubią, zkąd wzięły niesforny początek wszystkie prawie sztuki.
W dziejach tych krajów zaświtał mi przecież promyk nadziei na przyszłość. Nadmierny rozwój przemysłowych ich specyalności, stał się z czasem lokalną chorobą tych ziem, a zniszczenie ich było zastosowaniem miejscowego lekarstwa: Dla świata zarażonego na wielką skalę jedynem lekarstwem mogła być śmierć, że jednak człowiek nie mógł zginąć jako rasa, zrozumiałem, że musi się odrodzić.
Pamiętasz! przepiękna i ukochana Uno, jak wówczas duch nasz tonął codziennie w marzeniach o tej przyszłości. Rozmawialiśmy więc o dniach, które mają nadejść. Marzyliśmy, że przyjdzie czas, w którym naskórek ziemi okaleczony przemysłem, oczyszczonym wreszcie zostanie z tych prostokątnych obrzydliwości, a przybrany na nowo w zieleń wzgórz i błękitne fale rajskich rzek, stanie się w końcu mieszkaniem godnem człowieka, ale człowieka odrodzonego przez śmierć. Dla uszlachetnionej jego inteligencyi wiedza nie będzie już trucizną, gdyż będzie to człowiek odrodzony, odkupiony, uświęcony i już nieśmiertelny mimo, że obleczony w ciało.
Una: Tak, przypominam sobie te rozmowy nasze, ale czas nadejścia trawiącego ognia nie był jeszcze wówczas tak bliskim, jakeśmy to przypuszczali, jak mogliśmy przypuszczać, patrząc na rozpowszechnione zepsucie, o którem wspomniałeś. Ludzie żyli i umierali indywidualnie. Ty sam pokonany chorobą, zstąpiłeś do mogiły, dokąd podążyła wkrótce za tobą wierna twa Una. A jakkolwiek uśpione zmysły nasze nie zaznały tortury oczekiwania i nie czuły długości wieku, który przeszedł nad mogiłami naszemi, zanim ostateczny przewrot obudził nas i powrócił sobie, to przecież wiemy dziś, że trwało to cały jeszcze wiek.
Monos: Powiedz raczej, chwilę, w nieskończoności. Umarłem niewątpliwie w czasie zgrzybiałości ziemi, z sercem rozdartem skutkiem niepokoju płynącego z powszechnego upadku i bezładu. Umarłem z gorączki po paru dniach cierpień i wielu, wielu dniach majaczeń, widzeń i ekstazy, której objawy brałaś za cierpienie, podczas kiedy jedynem cierpieniem mojem było to, iż nie mogę cię wywieść z błędu. Po kilku dniach wreszcie wpadłem w letarg, leżąc jakeś to wyżej powiedziała bez tchu i bez ruchu, ci zaś, którzy mnie otaczali, nazwali stan mój Śmiercią.
Słowa nie potrafią nic określić. Stan mój nie pozbawił mnie czucia i nie zdawał się być zbyt różnym od tego, w jakim się znajduje ktoś, co przespawszy długim, głębokim snem w nieruchomości i odrętwieniu pod gniotącem działaniem znużenia, wchodzi w okres przesilenia, powracając zwolna do samoświadomości. Wsuwa się on niejako w tą półświadomość przez sam fakt niedostateczności swego snu, nie budząc się jednak na wrażenia ruchu zewnętrznego. Nie oddychałem już, puls mój stał nieruchomy, serce bić przestało. Chcenie nie zamarło jeszcze we mnie, tylko stało się całkiem bezskuteczne, zmysły me były niezwykle podniecone, lecz działały anormalnie, mieszając się niejako wzajemnie i podstawiając się jedne za drugie i to w sposób całkiem przypadkowy. Smak i powonienie stopiły się w jedną nierozerwalną całość, tworząc nowy zmysł nienormalny lecz bardzo skupiony i mocno działający. Woda różana, którą tkliwość twoja zwilżyła wargi moje w chwili skonu, nasuwała mi wyobrażenia o kwiatach stokroć piękniejszych od tych, które wydawała niegdyś stara ziemia, a których pierwowzory widzimy tu kwitnące dokoła nas. Powieki me bezkrwiste i przeźroczyste nie stanowiły najmniejszej zapory dla widzenia tylko, ponieważ chcenie moje nie odnosiło żadnego skutku, gałki oczne nie mogły się poruszać. Wszystkie jednak przedmioty, leżące w granicach mego widzenia, były dla mnie mniej lub więcej dostrzegalne. Promienie padające na zewnętrzną siatkówkę, lub też w kąty oczne, wywołały daleko żywsze wrażenie niż to, które oddziaływało na siatkówkę wewnętrzną lub które padały wprost na oko. Wrażenie to ukośnego widzenia było czemś tak anormalnem, że oceniałem je jedynie jako dźwięk. Dźwięk ten był harmonijny lub też zmącony, stosownie do tego, czy przedmioty widzialne dla mnie w ten sposób, byty świetlne lub ciemne, okrągłe lub kanciaste. Jednocześnie słuch mój lubo natężony nie przedstawiał w działaniu swem nic anormalnego.
Słuch mój oceniał i odróżniał dźwięki rzeczywiste z niesłychaną wrażliwością i dokładnością. Zmysł dotykania uległ innego rodzaju zmianie. Odbierał wrażenia bardzo powoli, ale natomiast zatrzymywał je niesłychanie długo i uporczywie, pozwalając mi rozkoszować się coraz mocniej wynikającą z nich przyjemnością. I tak gdy palce twoje przymknęły mi powieki, odczułem zrazu wrażenie to jedynie organem wzroku i dopiero potem doznawałem skutkiem niego długi, długi czas, nieopisaną błogość, przenikającą całą moją istotę. Błogość to była natury czysto zmysłowej, podobnie jak wszystkie inne wrażenia, które odbierałem wówczas. Mózg bierny i martwa inteligencya, nie były w stanie stworzyć żadnej określonej formy z materyału wrażeń dostarczanych im przez zmysły. Stan ten miał w sobie trochę bolu, wiele rozkoszy, ale ani cienia nawet uczucia jakiejś moralnej przyjemności. I tak: namiętne łkania wydzierające się z piersi twoich, wpadały mi w ucho na kształt smętnych waryacyi melancholicznej melodyi. Słyszałem je jako dźwięki muzyczne i nic ponad to. Znużony rozum mój, nie zdawał sobie bynajmniej sprawy z boleści twej, która dała im początek. Strumienie łez, któremi skrapiałaś twarz moją, będące w oczach obecnych, objawem najwyższego bolu złamanego rozpaczą serca, łzy te wprawiały w stan radosnej ekstazy każdy mój nerw, każdą strunę mej istoty. Słowem była to śmierć moja, ta śmierć, której imię wymawiali obecni tonem przyciszonym i pełnym szacunku, o której zaś ty słodka Uno mówiłaś głosem zdławionym łkaniem i przerywanym okrzykami bolu.
Ubrano mnie do trumny. Trzy czy cztery postacie ludzkie poruszały się dokoła mnie, przesuwając się tu i owdzie. Skoro znajdowały się one na wprost mej linii wzrokowej, odróżniałem je jako kształt, gdy jednak ludzie ci przechodzili koło mnie z boku, obrazy ich działały na mnie jedynie jako dźwięk, objawiając się jako krzyki, jęki i inne wyrazy trwogi, grozy lub cierpienia. Ty jednak poruszając się w twej białej miękiej sukni, dawałaś mi zawsze wrażenia dźwięczne i muzykalne. Wieczór zapadał, a wraz z nastaniem mroku wpadłem w stan dziwnie przykry. Doznawałem uczucia niepokoju, jak człowiek, który słyszy śpiąc posępne odgłosy i dźwięki wpadające mu nieustannie w ucho. Były to jakby odgłosy dalekich dzwonów brzmiących, w bardzo odległych, ale równych odstępach i zlewających się we śnie z melancholicznemi widzeniami. Wreszcie noc nadeszła z gniotącem brzemieniem ciemności. Ciemność ta tłoczyła jakby olbrzymim ciężarem wszystkie organa mego jestestwa, była niejako dotykalna. Dochodził mnie takie ponury dźwięk, dość podobny do odległego szumu fal morskich w czasie przypływu, tylko brzmiący w tonie bardziej przewlekłym. Dźwięk ów brzmieć zaczął o zmroku i wzmagał się wraz ze wzrastającą ciemnością. W tem przyniesiono światła do pokoju i przeciągły ów ton urwał się natychmiast, przekształcając się w szereg nagle wybuchających dźwięków tejże barwy co poprzedni, odzywających się w częstych lecz nierównych odstępach, brzmiących jednak mniej posępnie i mniej wyraźnie. Tłoczący mnie poprzednio ucisk znikł prawie zupełnie. Odczułem tryskające płomienie świec, których było kilka, jako jednostajną, monotonną melodyę, wpadającą mi nieustannie w ucho.
Wówczas ty droga Uno zbliżyłaś się do mnie i usiadłszy na łóżku gdzie byłem rozciągnięty, tchnęłaś na mnie przesłodką wonią ust twych, które oparłaś na mojem czole. Wówczas zadrżało w łonie mojem coś graniczącego z wrażeniem czysto fizycznem, zrodzonem pod wpływem okoliczności, coś zbliżonego do uczucia tkliwości. To coś zdawało sobie sprawę na wpół tylko, z gorącej twej miłości i bolu i odpowiadało im również na wpół. Uczucie to nie mające żadnej łączności z martwem i sparaliżowanem sercem, nie trwało też długo i rozwiało się wnet: ustępując miejsca nieopisanej błogości natury czysto zmysłowej, zupełnie podobnej do tej, jakiej doznałem wpierw, gdyś dotknęła palcami powiek moich.
I naraz z powszechnego rozbicia wszystkich przyrodzonych zmysłów, powstał we mnie zmysł nowy, szósty zmysł, zupełnie doskonały. Działanie tego nowego zmysłu sprawiało mi dziwną rozkosz czysto fizyczną, w której inteligencya nie brała żadnego udziału. Wszelki ruch ustał w fizycznym mym organizmie. Żaden nerw, żadna struna, żadna arterya nie drgały już najlżejszą nawet wibracyą, a przecież zdawało mi się, że to w mózgu moim zrodziło się to coś, o czem niepodobieństwem jest dać najlżejsze nawet wyobrażenie, czysto ludzkiej umysłowości. Pozwól mi określić to coś, jako wahadło myślowe. Była to jakby moralna personifikacya abstrakcyjnego pojęcia, jakie ludzie wytworzyli sobie o czasie. Ruch taki lub podobny mu doskonale zrównany musi być niezawodnie regulatorem kolistych obiegów dokonywanych przez ciała niebieskie. Za pomocą tego nowego zmysłu, wyczuwałem dokładnie każdą nieregularność zegara wiszącego na kominku, a także najmniejsze zboczenia zegarków kieszonkowych, należących do osób znajdujących się w pokoju. Liczne tik tak owych zegarków wypełniały mi słuch, a najdrobniejsze ich odchylenia od równego taktu dotykały mię dokuczliwie, zupełnie jak za życia każde pogwałcenie abstrakcyjnej prawdy raziło mój zmysł moralny. Jakkolwiek nie było tam nawet dwóch zgodnych między sobą ruchów zegarkowych, nie doznawałem najmniejszej trudności w odróżnianiu każdego z osobna i ocenianiu względnej różnicy ich wahnień. I to doskonałe poczucie trwania żywe, dokładne, isniejące samo przez się niezależnie od jakiejbądź ciągłości faktów (stan istnienia niepojęty dla ludzkiego rozumu). Ten szósty zmysł zrodzony na gruzach wszystkich innych, był pierwszym krokiem niedoczesnej duszy mej, na progu wieczności.
Była już północ, a ty siedziałaś wciąż przy boku moim. Wszyscy inni opuścili już żałobny pokój. Włożono mnie do trumny, świece paliły się drżąc, a drżenie to wyrażało się w uszach moich jako monotonna melodya. Lecz nagle melodye te tracić zaczęły czystość swą i moc, a wreszcie ucichły zupełnie. Woń skonała w nozdrzach moich, żadne już kształty nie uderzały mego wzroku. Z piersi mej spadł gniotący ciężar ciemności. Głuche, jak gdyby elektryczne wstrząśnienie, przeniknęło ciało moje, poczem znikł zupełnie wszelki cień nawet wrażenia dotyku. Wszystko co dotąd we mnie przetrwało, z tego co człowiek nazywa czuciem, stopiło się w ogólnem poczuciu bytu i w jednem jedynem niewzruszonem poczuciu trwania. Znikome ciało dotkniętem wreszcie zostało nieodwołalnem zniszczeniem.
A przecież pozostało coś jeszcze ze świadomości i czucia, których działania pełnione były jakby za pośrednictwem letargicznej intuicyi. Zdawałem sobie sprawę z okropnej zmiany zaszłej w ciele mojem, a podobnie jak człowiek śpiący ma do pewnego stopnia świadomość obecności przy sobie osoby, która się nad nim pochyla, tak i ja czułem niejasno, że siedzisz wciąż przy mnie słodka Uno. Tak samo, gdy nadeszła dwunasta godzina drugiego dnia mej śmierci, nie byłem całkiem nieświadomy tego co się ze mną działo. Odeszłaś ode mnie. Zamknięto mnie w trumnie i zaniesiono na cmentarz. Spuszczono mnie do grobu, sypiąc ciężko ziemię na trumnę moją i pozostawiono mnie ciemnościom i zgniliźnie, pogrążonego w smutnych i uroczystych snach w towarzystwie robacznej czerwi. I tam w tem więzieniu, które nam już nic prawie objawić nie może, upływały mi godziny, dnie, miesiące, w czasie których dusza śledziła skrupulatnie za każdą nadbiegającą sekundą, notując bez celu i wysiłku czas jej odlotu.
Upłynął rok. Poczucie bycia stawało się coraz mętniejsze, a w miejsce jego występowało coraz wyraźniej poczucie miejscowości. Pojęcie bytu zlewało się zupełnie z pojęciem miejsca, a ciasna przestrzeń obejmująca to, co było niegdyś ciałem, stawała się niejako ciałem samem. Aż raz, jak się to zdarza człowiekowi śpiącemu, (gdyż sen i świat jego widzeń są jedyną dla nas dostępną figuracyą śmierci). Jak to się zdarza na ziemi człowiekowi głęboko uśpionemu, gdy nagły błysk budzi go na wpół, pozostawiając go jednak na pastwę marzeń sennych. Tak mnie ujętemu ciasnym uściskiem cieniu zaświtał na krótką chwilę błysk nieśmiertelnej miłości. Ludzie jacyś rozkopali grób mój, który mnie więził wśród nocy i na próchniejące me kości spuszczono trumnę mej Uny. I znów powróciła nicość. Zagasł ów błysk przelotny, ustało niedostrzegalne drżenie, martwiejąc znów w nieruchomości.
Upłynęły lata, proch już się w proch obrócił i nie pozostało już nic na pastwę robactwu. Poczucie bytu znikło zupełnie, a miejsce jego i wszech rzeczy zajęły jedyne, przedwieczne, samowładnie panujące, czas i przestrzeń. Dla tego, co już nie było, co nie miało kształtu, myśli, uczucia, co nie miało już ani duszy, ani też atomu materyi, dla tej nicości i nieśmiertelności zarazem, był jeszcze mieszkaniem grób, a godziny upływające towarzystwem.







Tej, co w raju.

O! byłaś ty mi wszystkiem miła
Za czem się duch mój rwie z tęsknicą
Zieloną wyspą w morzu, Miła!
Źródłem, fontanną i świątnicą
Osnutą drzew owocnych cieniem.
Zdobną w ofiarnych kwiatów zwoje,
A wszystkie kwiaty były moje.



Ach! sen zbyt piękny, by trwał długo,
Zgasłaś mi gwiazdo bezpowrotnie;
Już przyszłość wartką mknąca strugą,
Rwie mnie, bym za nią spieszył lotnie
Lecz nad przeszłości falą smętną
Duch mój, bez ruchu tkwi rozpięty
Wpatrzony w toń zatoki mętną,
Zmartwiały, bólem zdjęty.



Zgasła mi jasna światłość żywa
I nigdy, nigdy, nigdy już!
(Słowo to uroczyście wzywa
Zalewną falę na brzeg mórz)
Nigdy już pień rozdarty gromem,

Młodości wiosną nie odkwitnie,
Ni orzeł ranny nad skał złomem
Do lotu się nie zerwie szczytnie.



Więc, gdy mi wszystkie dni pobladły,
Pytam w noc każdą mgieł rostoczy
Gdzie? i na jakim cichym brzegu?
Płoną dziś, twoje czarne oczy?
Gdzie? i na jakim świata krańcu?
Nad jakich sennych wód topielą?
Śnieżne się twoje stopy bielą,
Rozchwiane w eterycznym tańcu.



Przekleństwo! srogim wichrom morza
Co cię z mojego brzegu zwiały.
Miłość prowadzi na bezdroża,
Do zbrodni wiedzie, lub do chwały.
Mnie ach ku mglistej niosąc dali
Rzuciła w sennej mar krainie,
By słuchać szumu srebrnej fali
Co u stóp twoich szemrząc płynie.







Owalny portret.

Zamek, do którego służący mój wtargnął przemocą, nie chcąc pozwolić, bym ciężko ranny spędził noc pod gołem niebem, był to jeden z owych staroświeckich gmachów, których tak wiele wznosiło niebosiężne swe szczyty wśród gór Apenińskich.
Wielkość zmieszana z melancholią cechowała starodawny ten budynek. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa musiał on być świeżo dopiero opuszczony przez swych mieszkańców. Rozgościliśmy się w jednym z najmniejszych i najmniej wspaniale umeblowanym pokoju, położonym w ustronnej wieży zamku. Urządzenie pokoju tego aczkolwiek bogate, staroświeckie było i zniszczone. Ściany obciągnięte obiciem, przyozdobione były mnóstwem godeł heraldycznych najrozmaitszych kształtów i zadziwiającą wprost mnogością stylowych malowideł ujętych w bogate ramy złocone, zdobne w arabskie ornamenta. Miałem już gorączkę i dlatego może widok owych malowideł wzbudził odrazu we mnie niesłychanie żywe zainteresowanie. Obrazy te wisiały nietylko na głównych ścianach, ale i w licznych zagłębieniach, w które obfitowały mury tego pokoju, dzięki oryginalnej strukturze pałacu. Noc już zapadała, poleciłem więc, aby Pedro pozamykał ciężkie okiennice i zapalił wieloramienny świecznik stojący obok łóżka. Poleciłem mu także rozsunąć wiszące przy łóżku czarne aksamitne kotary, przyozdobione frendzlą.
Chciałem na wypadek bezsennej nocy zapewnić sobie możność przypatrywania się obrazom lub też zabawiania się czytaniem małej książeczki, którą znalazłem na poduszce, a która zawierała spis i ocenę obrazów.
Czytałem długo, długo i wpatrywałem się w malowidła z nabożnem niemal skupieniem. Godziny upływały mi w ten sposób szybko i świetnie, aż wreszcie nadeszła północ głęboka.
Niedogadzało mi położenie kandelabru, a nie chcąc budzić śpiącego mego służącego, wyciągnąłem z wysiłkiem rękę, chcąc przesunąć świecznik tak, aby promienie jego padały wprost na książkę.
Ale ruch ten wywołał zupełnie nieprzewidziany skutek. Promienie licznych świec, gdyż było ich bardzo wiele, oświeciły nagle głęboką framugę, która pogrążona była dotąd w zupełnej ciemności, skutkiem tego iż padał na nią cień rzeźbionej poręczy łóżka. Dostrzegłem wówczas w pełnem świetle malowidło, które uszło było dotąd mojej uwagi. Był to portret młodej dziewczyny, prawie już kobiety. Rzuciłem przelotne spojrzenie na obraz i zamknąłem oczy.
— Dlaczego?
W pierwszej chwili nie zdałem sobie z tego sprawy. Leżałem ze spuszczonemi powiekami, doszukując się w myśli przyczyny, która mi je kazała zamknąć. Był to czyn odruchowy.
Chciałem się zastanowić, chciałem upewnić się, że wzrok mnie nie myli. Chciałem się uspokoić i przysposobić umysł do zimniejszej, rozważniejszej kontemplacyi.
Po kilku chwilach spojrzałem znów uważnie na portret.
Nie mogłem już teraz wątpić, choćbym tego pragnął, że patrzę i widzę zupełnie jasno, pierwszy bowiem błysk pochodni padający na obraz rozproszył odrazu rozmarzone odurzenie władnące poprzednio mymi zmysłami, przywołując mnie do życia rzeczywistego.
Portret, jakem rzekł, przedstawiał młodą dziewczynę. Była to tylko głowa z szyją i ramionami. Całość utrzymywana w stylu, któryby w mowie technicznej nazwano winietowym.
Trochę w tem było maniery Sully’ego z jego ulubionych głów. Ramiona, piersi, a nawet błyszczące koniuszki włosów, zlewały się nieuchwytnie z nieokreślonym lecz głęboko ciemnym tonem stanowiącym tło obrazu. Rama była owalna, bogato wyzłocona i żłobkowana w stylu maurytańskim. Jako dzieło sztuki trudno było wymarzyć sobie coś równie cudownego jak to malowidło.
Nie w tej jednak doskonałości wykonania, ani też w nieśmiertelnej piękności twarzy dziewczyny, tkwiło to przejmujące i nagłe wrażenie, jakie wywarł na mnie odrazu ten portret. Wrażenia tego nie mogłem też kłaść na karb wpół sennej wyobraźni, która mogła mi kazać wziąść przez chwilę malowidło za twarz żywej osoby. Szczegóły rysunku, styl winietowy i widok ramy, rozprószyłyby natychmiast to złudzenie, gdybym go nawet doznał.
Rozważając to wszystko usiadłem na wpół na łóżku, wpatrując się długą godzinę w portret. Aż wreszcie odgadłem tajemnicę, odkryłem przyczynę i opadłem zmęczony na poduszki.
Wiedziałem już teraz, że czar obrazu polegał na niesłychanie żywym wyrazie, tak żywym jak życie samo. To właśnie sprawiło, że od pierwszego rzuconego nań wejrzenia zadrżałem cały, następnie zaś uczułem się zmięszany, ujarzmiony, strwożony. Z uczuciem głębokiego lęku, zmieszanego z pewną czcią, posunąłem świecznik na dawne miejsce, starając się w ten sposób zasłonić przed wzrokiem mym przedmiot wzbudzający we mnie tak silne wzruszenie. Wziąłem wówczas do rąk książeczkę zawierającą spis obrazów i ich historyę, poszukałem numeru wskazującego owalny portret i przeczytałem tam następującą dziwną i zagadkową opowieść:
„Była to młoda panna urodziwa i wdzięczna nad miarę, pełna przytem wesela i pustoty, a przeklętą niech będzie godzina, w której ujrzała, pokochała i poślubiła malarza. On surowy, oddany pracy i namiętnie miłujący sztukę, w której wpierw już znalazł oblubienicę, ona wdzięczna i urodziwa nad miarę, a przytem pełna wesołej pustoty na podobieństwo młodej płochliwej łani. Światłem była samem i uśmiechem. Miłowała wszystko i wszystkich, prócz sztuki, która była jej rywalką, a lękała się jedynie pędzli, palety i innych malarskich przyborów, które pozbawiały ją widoku ukochanego. Straszną też było rzeczą dla tej pani, gdy usłyszała, że malarz oddać chce na płótnie rysy swej młodej małżonki. Lecz, że była posłuszną i pokorną, nie wzbraniała się i siedziała przez długie tygodnie w ciemnej komnacie na wysokiej wieży zamkowej, gdzie światło sączyło się na blade płótno ze stropu sklepienia.
Lecz malarz włożył całą swą duszę w dzieło to, które postępowało z dnia na dzień, z godziny na godzinę. A że był to człowiek dziwny, namiętny, pogrążony w myślach i gubiący się w marzeniach, nie chciał więc widzieć, że światło wpadające tak skąpo i posępnie do wieży zamkowej, wyniszcza siły i wyczerpuje duch żywotny jego młodej małżonki, która nikła w oczach, co było widocznem dla wszystkich prócz niego. Ona wszakże uśmiechała się wciąż, nie żaląc się nigdy, bo widziała, że malarz, który miał ogromną sławę, znajduje wielką i płomienną radość w pracy swej nad odtworzeniem wizerunku tej, która kochała go tak bardzo, lecz która z dniem każdym stawała się coraz bardziej wiotką i nikłą.
I zaprawdę ci, którzy oglądali portret, mówili o zadziwiającem jego podobieństwie jako o cudzie potężnym świadczącym zarówno o geniuszu malarza, jak niemniej o głębokiej jego miłości ku tej, której wizerunek odmalował z tak cudowną wiernością.
Lecz z czasem, gdy dzieło blizkiem już było ukończenia, malarz nie dopuszczał już nikogo na wieżę i oszalały gorączką pracy, nie odwracał już oczu od płótna nawet, by spojrzeć na twarz swej żony.
I nie chciał widzieć, że barwy, które roztaczał na płótnie, odkradzione są ze świeżych jagód tej, która siedziała naprzeciw niego.
Tak upływały tygodnie i nie wiele już pozostawało do zrobienia, ostatnie tylko dotknięcie pędzlem karminu ust i błysku oka. Żywotny duch młodej Pani zamigotał w niej raz jeszcze, na kształt drżącego płomyka gasnącej lampy. A wówczas malarz dotknął po raz ostatni pędzlem karminu ust i błysku oka, poczem stanął w ekstazie przed własnem dziełem. Lecz w minutę potem, gdy spojrzał na nie po raz drugi, zadrżał przejęty do głębi trwogą, wołając na głos: „Zaprawdę wszakże to życie samo!“ Odwrócił się wówczas nagle, by spojrzeć na swą ukochaną..., lecz ona... już nie żyła“.







Ballada ślubna.

Szczęśliwa jestem. O! szczęśliwa
Złoty mi pierścień zdobi dłoń,
Zasłona bladą twarz opływa,
Gałązka mirtu wieńczy skroń.
Bezcenne zdobią mnie klejnoty
Na palcu pierścień błyska złoty.



Pan mój, co kocha mnie nad miarę
Miłość ślubuje mi i wiarę,
Miłośnie pieści moją dłoń.
A gdy mi przysiąg słowa głosi
Pierś mi westchnieniem się podnosi.
Bo w mowie jego słyszę głos,
Tego co martwy padł na błoń
I spoczął wśród mogilnej niwy
Gdzie mu krew bladą plami skroń
I gdzie już jest szczęśliwy.



Pan mój pochyla się nademną
Usta na bladą kładąc skroń
Wówczas wspomnienia falą ciemną
Niosą mnie na cmentarną błoń

Gdzie wiecznym snem w mogile śpi
Z przeszytą skronią D’Elormie.
Z bladego czoła, krew mu spływa
Tam, jestem z nim szczęśliwa.



Przysięga śluby nasze wieńczy.
Już złoty pierścień złączył nas,
A choć stargany sen młodzieńczy
Choć serce moje we łzach jęczy
Już złoty pierścień złączył nas
W błyszczące zakuł mnie ogniwa,
Na znak, żem jest szczęśliwa.



Och! ze snu tego zbudź mnie Boże!
Co bladą mi odurzył skroń
Bo się dziś jednem tylko trwożę.
Że ten, co martwy padł na błoń
I spoczął wśród mogilnej niwy,
Gdzie mu krew bladą plami skroń
Nie jest tam może dziś szczęśliwy.







Izrafel.

Jest duch na niebie, co ma lutnię
Z własnego serca, ciepłych strun.
Nikt tak nie śpiewa dziko-pięknie,
Jak Izrafel, wśród gwiezdnych łun.
Słysząc go, gwiazdy dziwem zdjęte,
Jak legendowa niesie wieść,
Stają zachwytem w czar ujęte
I wszelka rzecz, która go słyszy,
W skupionej milknie ciszy.



W obłokach drżąca,
Tarcz miesiąca
Purpurą płonie,
I tchnie miłością zrumieniona
W eterów łonie.
A z nią Pleady,
Gwiazd gromady,
Których jest siedem wśród przestrzeni,
Stają w milczeniu odurzone
Czarem tych pieni.



I mówi ów płomienny chór,
Złożony z gwiazd tak wielu

Że pieśni wdzięk i ognia żar
Płonący w Izrafelu
Pochodzą z jego żywej lutni,
Drgających strun.
Na której gra on, Boski piewca,
Wśród gwiezdnych łun.



Lecz tam, gdzie jaśni mkną anieli
U Niebios proga.
Głębia jest myśli powinnością
A Miłość gdy płomieniem strzeli
Dorasta Boga.
Tam błądzą rajskich dziewic krocie
W świateł odmęcie.
Podobne gwiazdom czczonym przez nas
Na firmamencie.



Więc to niesłusznie Izrafelu,
Najlepszy, bo najmędrszy bardzie,
Że nasz śpiew ziemski beznamiętny,
Chcesz mieć w pogardzie
Dla ciebie płoną na błękicie
Ognie bez skazy.
Udziałem twoim długie życie
Górne ekstazy.
Śpiewając w modrych świateł toni
Wawrzyn na jasnej nosisz skroni.



Toż nie dziw, że gdy w rytm ognisty
Wlewasz twą miłość, radość, żal,
Słucha w skupieniu chór gwiaździsty
Aż skona w ciszy uroczystej
Ostatnia z dźwięcznych fal.



O tak! Tyś boskim Niebios wieszczem
Lecz tu, na naszym świecie
Radość się miesza z bolu dreszczem
I ziemskie tylko rośnie kwiecie.
A blady cień twej szczęśliwości
Gdy od niebiańskich padnie bram,
Rozprasza dla nas ciemność nocy
I za blask słońca starczy nam.



Lecz gdybym był!
Na gwiezdny pył,
Rzucony w słońc etery
A Izrafel na miejscu mem,
Do ziemskiej zstąpił sfery
Nie tak by dziko smętnie brzmiał
Doczesny jego śpiew.
Jak pieśń ma, co bijącem tętnem
Echem płynęłaby namiętnem
W bezmiar niebiańskich stref.









Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Edgar Allan Poe i tłumacza: Barbara Beaupré.