Dyalog Monosa i Uny
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dyalog Monosa i Uny |
Pochodzenie | Kruk. Wybór poezyi |
Data wyd. | 1910 |
Druk | Drukarnia „Głosu Narodu” w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Barbara Beaupré |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Una: Zmartwychwstały!
Monos: Tak, przepiękna i uwielbiona Uno! Zmartwychwstały! Tak brzmiał niegdyś wyraz nad którego znaczeniem rozmyślałem długo, odtrącając wszelkie wyjaśnienia, aż dopóki śmierć nie rozwiązała dla mnie słowa zagadki.
Una: Śmierć!
Monos: Jakie ty dziwne echo robisz słowom moim słodka Uno! Dostrzegam też pewną chwiejność w twych poruszeniach i radośny niepokój w oczach twoich. Zmieszana jesteś i przytłoczona majestatyczną nowością wiecznego życia. Tak jest, mówiłem o śmierci, o! jakże szczególnie brzmi tutaj słowo to, słowo które niosło kiedyś grozę niepokoju do wszystkich serc rzucając cień na wszystkie ludzkie radości.
Una: Ach śmierć! ta mara upiorna zasiadająca przy wszystkich ucztach życia. Ileż to razy mój Monosie gubiliśmy się w dociekaniach nad jej naturą. Ileż to razy stawała ona przed szczęściem ludzkiem, na kształt zagadkowego cenzora mówiąc: „Tu kres i ani kroku dalej“. Nawet wówczas gdy wzajemna miłość, miłość gorąca zapłonęła w sercach naszych dając nam tyle szczęścia w pierwszej chwili swego powstania, nawet wówczas przekonaliśmy się rychło, że złudzeniem jest radość nasza i mniemanie, że szczęście nasze wzrośnie wraz z rosnącą miłością. Miłość rosła, ale z nią i trwoga przed fatalną godziną, która musiała nadejść, by nas rozłączyć na zawsze. To też kochanie stało się nam z czasem bolem tylko, a nienawiść sama byłaby nam raczej ulgą i miłosierdziem.
Monos: Nie mów o tych smutnych rzeczach Uno moja! moja już teraz na zawsze.
Una: Cóż zwiększyć może bardziej radość obecną nad wspomnienie ubiegłych smutków. Chciałabym też mówić długo, długo o rzeczach, których już niema. Przedewszystkiem zaś pragnęłabym poznać zdarzenia, które towarzyszyły podróży twej po przez cień i czarną dolinę.
Monos: I kiedyż to promienna Una, prosiła o coś napróżno swego Monosa? Opowiem ci wszystko dokładnie, ale od jakiej chwili chcesz bym rozpoczął tajemnicze to opowiadanie?
Una: Od jakiej chwili?
Monos: Tak, od jakiej chwili?
Una: Rozumiem cię mój Monosie. Śmierć dopiero nauczyła nas, jak dalece człowiek skłonnym był dawniej do określania rzeczy, które się określić nie dadzą. Nie powiem ci więc. „Zacznij od chwili, w której ustało w tobie życie“ lecz prosić cię będę prostu, byś zaczął opowiadanie twoje od smutnego momentu, w którym opuściła cię gorączka i wpadłeś w stan odrętwienia, bez tchu, bez ruchu, ja zaś przymknęłam blade twe powieki namiętnemi dłońmi miłości.
Monos: Słówko wpierw, droga Uno o stanie ogólnym człowieka w owej epoce. Przypominasz sobie zapewne, że wśród przodków naszych, było paru mędrców, wielkich istotnie, choć nie w przekonaniu świata, którzy poważyli się wątpić o wartości wyrazu postęp w zastosowaniu do pochodu naszej cywilizacyi. W każdym prawie z pięciu czy sześciu wieków, poprzedzających śmierć naszą, ukazywał się jakiś umysł potężny, walczący mężnie w obronie zasad, które dziś dopiero stały się jasnemi dla rozumu naszego, zuchwałego wyzwoleńca, strąconego dziś dopiero na właściwe sobie stanowisko. Zasady owe, powinny były zda się odwieść rodzaj ludzki od bezpłodnego kontrolowania praw przyrodzonych, którym dać się powodować było raczej naszem zadaniem. W znacznych tylko odstępach czasu, ukazywały się władne umysła, dla których wszelki postęp nauk technicznych, był zacofaniem w dziedzinie prawdziwej pożyteczności. Niekiedy wprawdzie duch poetycki, to jest obdarzony najpodnioślejszą z władz duchowych; (gdyż jak wiemy to dziś dopiero, prawdy najwyższej wagi objawione nam być mogły jedynie na podstawie analogii, przemawiającej tak żywo do wyobraźni, nie mówiącej zaś nic samotnemu kalece, jakim był rozum). Niekiedy mówię, duch poetycki wyprzedzając kroczącą po omacku filozofię, odnajdywał w mistycznej paraboli drzewa wiadomości i zakazanego owocu rodzącego śmierć, jasną przestrogę, iż wiedza nie jest dobrą dla człowieka w czasie małoletności jego duszy. Ludzie ci, to jest poeci, żyjący i umierający wśród pogardy utylitarystów, przywłaszczających sobie z brutalną pedanteryą miano należne jedynie tym pogardzonym, poeci mówię, skierowali marzenia swe i mądre tęsknoty ku owym dawnym dniom, w których potrzeby nasze były tak proste, a radości tak przejmujące, w których uczucie szczęścia było tak uroczyste i głębokie, iż nie znano wcale wyrazu wesołość. I szły te ich tęsknoty ku owym świętym, błogim i dostojnym dniom, w których rzeki lazurowe płynęły wezbranem korytem, wśród wzgórz nietkniętych, zagłębiając się w samotną dal dziewiczych borów, wonnych, pierwotnych, nienaruszonych.
Wszelako szlachetne te wyjątki z pośród ogólnego zaślepienia, przyczyniały się protestem swym do tem większego wzmożenia powszechnej ciemnoty. Wstąpiliśmy niestety w najgorszy okres naszego istnienia. Wielki ruch, tak brzmiało hasło epoki, wielki ruch, postępował wciąż, wywołując chorobliwe zaburzenia, moralne i fizyczne. Sztuki, a raczej sztuczność wyniesioną została na najwyższe stanowisko, a raz utrwalona na swym tronie, zarzuciła pęta na rozum, który ją na nim umieścił. Człowiek, który nie mógł przecie zapoznawać majestatu przyrody, głosić począł głupkowato tryumf swój z powodu licznych zdobyczy uzyskanych na pierwiastkach tejże przyrody. To też w chwili właśnie, gdy popisywać się zaczął podbojami swymi, udając Boga, ogarniać go zaczęło dziecinne zniedołężnienie. Jak to było do przewidzenia, od początku choroby ludzkość zarażoną została rozmaitymi systemami, wikłając się coraz bardziej w uogólnieniach. Wśród innych dziwacznych pojęć, myśl o ogólnem zrównaniu zyskiwała coraz więcej zwolenników. Czyniono szalone wysiłki dla zaprowadzenia powszechnej demokracyi i to w obliczu Boga i analogii, wbrew wysokiemu i zbawczemu prawu stopniowania, które przenika wszystkie rzeczy na ziemi i w niebie. Choroba ta była koniecznem następstwem pierwotnego zła, to jest nauki, człowiek nie mógł być jednocześnie uczonym i podległym.
Wznosiły się więc niezliczone miasta, olbrzymie i zadymione. Zielone liście kurczyły się pod gorącem tchnieniem kominów fabrycznych, a piękne oblicze przyrody zniekształconem zostało jakby pod wpływem wstrętnej jakiejś choroby. Zdawałoby się słodka Uno, że już wtedy stłumione lecz istniejące w nas poczucie, że wszystko to jest wymuszone i za daleko posunięte, powinno nas było powstrzymać. Ale skażenie naszego smaku, a raczej zatracenie takowego, gdyż nie uprawiano go wcale w szkołach, stało się przyczyną, iż dokonaliśmy jak szaleńcy własnej zagłady. Bo zaprawdę w czasie takiego przesilenia, jedynie tylko smak dobry (ta właściwość duszy naszej, której nie lekceważy się bezkarnie, a która stanowi środek pomiędzy oderwaną inteligencyą, a zmysłem moralnym), jedynie tylko smak dobry mógł nas jeszcze zawrócić zwolna ku przyrodzie, pięknu i życiu. Gdzieżeście jednak byli wówczas, o duchu! kontemplacyi i majestatycznej intuicyi Platona i ty muzike Platońska uważana przez niego za dostateczny czynnik wychowawczy dla duszy. Niestety, wieść nawet o was zaginęła wśród pogardy i lekceważenia powszechnego i to właśnie w chwili, gdy was ludzkość tak rozpaczliwie potrzebowała.
Pascal filozof, któregośmy oboje kochali słodka Uno, powiedział i jakże słusznie, że „wszelkie rozumowanie da się sprowadzić do ulegania uczuciu“. To też poczucie naturalności, mogło jeszcze w owej epoce odzyskać swój dawny wpływ, biorąc górę nad brutalnym rozumem matematycznym szkół. Nie stało się to jednak. Zgrzybiałość świata zbliżała się wielkim krokiem, sprowadzona nań orgiami nauki. Nie widziała tego jednak, czy też nie chciała widzieć ludzkość żyjąca żarłocznie choć bez szczęścia. Co do mnie, badanie roczników ziemi kazało mi już dawno oczekiwać najbezwzględniejszej ruiny, która przyjść musiała jako skutek nadmiernej cywilizacyi. Zaczerpnąłem przykłady co do przyszłych losów naszych przez porównanie Chin silnych i trwałych w swej prostocie z Egiptem ojcem astrologii, Asyryą matką architektury i z bardziej jeszcze wyrafinowaną Nubią, zkąd wzięły niesforny początek wszystkie prawie sztuki.
W dziejach tych krajów zaświtał mi przecież promyk nadziei na przyszłość. Nadmierny rozwój przemysłowych ich specyalności, stał się z czasem lokalną chorobą tych ziem, a zniszczenie ich było zastosowaniem miejscowego lekarstwa: Dla świata zarażonego na wielką skalę jedynem lekarstwem mogła być śmierć, że jednak człowiek nie mógł zginąć jako rasa, zrozumiałem, że musi się odrodzić.
Pamiętasz! przepiękna i ukochana Uno, jak wówczas duch nasz tonął codziennie w marzeniach o tej przyszłości. Rozmawialiśmy więc o dniach, które mają nadejść. Marzyliśmy, że przyjdzie czas, w którym naskórek ziemi okaleczony przemysłem, oczyszczonym wreszcie zostanie z tych prostokątnych obrzydliwości, a przybrany na nowo w zieleń wzgórz i błękitne fale rajskich rzek, stanie się w końcu mieszkaniem godnem człowieka, ale człowieka odrodzonego przez śmierć. Dla uszlachetnionej jego inteligencyi wiedza nie będzie już trucizną, gdyż będzie to człowiek odrodzony, odkupiony, uświęcony i już nieśmiertelny mimo, że obleczony w ciało.
Una: Tak, przypominam sobie te rozmowy nasze, ale czas nadejścia trawiącego ognia nie był jeszcze wówczas tak bliskim, jakeśmy to przypuszczali, jak mogliśmy przypuszczać, patrząc na rozpowszechnione zepsucie, o którem wspomniałeś. Ludzie żyli i umierali indywidualnie. Ty sam pokonany chorobą, zstąpiłeś do mogiły, dokąd podążyła wkrótce za tobą wierna twa Una. A jakkolwiek uśpione zmysły nasze nie zaznały tortury oczekiwania i nie czuły długości wieku, który przeszedł nad mogiłami naszemi, zanim ostateczny przewrot obudził nas i powrócił sobie, to przecież wiemy dziś, że trwało to cały jeszcze wiek.
Monos: Powiedz raczej, chwilę, w nieskończoności. Umarłem niewątpliwie w czasie zgrzybiałości ziemi, z sercem rozdartem skutkiem niepokoju płynącego z powszechnego upadku i bezładu. Umarłem z gorączki po paru dniach cierpień i wielu, wielu dniach majaczeń, widzeń i ekstazy, której objawy brałaś za cierpienie, podczas kiedy jedynem cierpieniem mojem było to, iż nie mogę cię wywieść z błędu. Po kilku dniach wreszcie wpadłem w letarg, leżąc jakeś to wyżej powiedziała bez tchu i bez ruchu, ci zaś, którzy mnie otaczali, nazwali stan mój Śmiercią.
Słowa nie potrafią nic określić. Stan mój nie pozbawił mnie czucia i nie zdawał się być zbyt różnym od tego, w jakim się znajduje ktoś, co przespawszy długim, głębokim snem w nieruchomości i odrętwieniu pod gniotącem działaniem znużenia, wchodzi w okres przesilenia, powracając zwolna do samoświadomości. Wsuwa się on niejako w tą półświadomość przez sam fakt niedostateczności swego snu, nie budząc się jednak na wrażenia ruchu zewnętrznego. Nie oddychałem już, puls mój stał nieruchomy, serce bić przestało. Chcenie nie zamarło jeszcze we mnie, tylko stało się całkiem bezskuteczne, zmysły me były niezwykle podniecone, lecz działały anormalnie, mieszając się niejako wzajemnie i podstawiając się jedne za drugie i to w sposób całkiem przypadkowy. Smak i powonienie stopiły się w jedną nierozerwalną całość, tworząc nowy zmysł nienormalny lecz bardzo skupiony i mocno działający. Woda różana, którą tkliwość twoja zwilżyła wargi moje w chwili skonu, nasuwała mi wyobrażenia o kwiatach stokroć piękniejszych od tych, które wydawała niegdyś stara ziemia, a których pierwowzory widzimy tu kwitnące dokoła nas. Powieki me bezkrwiste i przeźroczyste nie stanowiły najmniejszej zapory dla widzenia tylko, ponieważ chcenie moje nie odnosiło żadnego skutku, gałki oczne nie mogły się poruszać. Wszystkie jednak przedmioty, leżące w granicach mego widzenia, były dla mnie mniej lub więcej dostrzegalne. Promienie padające na zewnętrzną siatkówkę, lub też w kąty oczne, wywołały daleko żywsze wrażenie niż to, które oddziaływało na siatkówkę wewnętrzną lub które padały wprost na oko. Wrażenie to ukośnego widzenia było czemś tak anormalnem, że oceniałem je jedynie jako dźwięk. Dźwięk ten był harmonijny lub też zmącony, stosownie do tego, czy przedmioty widzialne dla mnie w ten sposób, byty świetlne lub ciemne, okrągłe lub kanciaste. Jednocześnie słuch mój lubo natężony nie przedstawiał w działaniu swem nic anormalnego.
Słuch mój oceniał i odróżniał dźwięki rzeczywiste z niesłychaną wrażliwością i dokładnością. Zmysł dotykania uległ innego rodzaju zmianie. Odbierał wrażenia bardzo powoli, ale natomiast zatrzymywał je niesłychanie długo i uporczywie, pozwalając mi rozkoszować się coraz mocniej wynikającą z nich przyjemnością. I tak gdy palce twoje przymknęły mi powieki, odczułem zrazu wrażenie to jedynie organem wzroku i dopiero potem doznawałem skutkiem niego długi, długi czas, nieopisaną błogość, przenikającą całą moją istotę. Błogość to była natury czysto zmysłowej, podobnie jak wszystkie inne wrażenia, które odbierałem wówczas. Mózg bierny i martwa inteligencya, nie były w stanie stworzyć żadnej określonej formy z materyału wrażeń dostarczanych im przez zmysły. Stan ten miał w sobie trochę bolu, wiele rozkoszy, ale ani cienia nawet uczucia jakiejś moralnej przyjemności. I tak: namiętne łkania wydzierające się z piersi twoich, wpadały mi w ucho na kształt smętnych waryacyi melancholicznej melodyi. Słyszałem je jako dźwięki muzyczne i nic ponad to. Znużony rozum mój, nie zdawał sobie bynajmniej sprawy z boleści twej, która dała im początek. Strumienie łez, któremi skrapiałaś twarz moją, będące w oczach obecnych, objawem najwyższego bolu złamanego rozpaczą serca, łzy te wprawiały w stan radosnej ekstazy każdy mój nerw, każdą strunę mej istoty. Słowem była to śmierć moja, ta śmierć, której imię wymawiali obecni tonem przyciszonym i pełnym szacunku, o której zaś ty słodka Uno mówiłaś głosem zdławionym łkaniem i przerywanym okrzykami bolu.
Ubrano mnie do trumny. Trzy czy cztery postacie ludzkie poruszały się dokoła mnie, przesuwając się tu i owdzie. Skoro znajdowały się one na wprost mej linii wzrokowej, odróżniałem je jako kształt, gdy jednak ludzie ci przechodzili koło mnie z boku, obrazy ich działały na mnie jedynie jako dźwięk, objawiając się jako krzyki, jęki i inne wyrazy trwogi, grozy lub cierpienia. Ty jednak poruszając się w twej białej miękiej sukni, dawałaś mi zawsze wrażenia dźwięczne i muzykalne. Wieczór zapadał, a wraz z nastaniem mroku wpadłem w stan dziwnie przykry. Doznawałem uczucia niepokoju, jak człowiek, który słyszy śpiąc posępne odgłosy i dźwięki wpadające mu nieustannie w ucho. Były to jakby odgłosy dalekich dzwonów brzmiących, w bardzo odległych, ale równych odstępach i zlewających się we śnie z melancholicznemi widzeniami. Wreszcie noc nadeszła z gniotącem brzemieniem ciemności. Ciemność ta tłoczyła jakby olbrzymim ciężarem wszystkie organa mego jestestwa, była niejako dotykalna. Dochodził mnie takie ponury dźwięk, dość podobny do odległego szumu fal morskich w czasie przypływu, tylko brzmiący w tonie bardziej przewlekłym. Dźwięk ów brzmieć zaczął o zmroku i wzmagał się wraz ze wzrastającą ciemnością. W tem przyniesiono światła do pokoju i przeciągły ów ton urwał się natychmiast, przekształcając się w szereg nagle wybuchających dźwięków tejże barwy co poprzedni, odzywających się w częstych lecz nierównych odstępach, brzmiących jednak mniej posępnie i mniej wyraźnie. Tłoczący mnie poprzednio ucisk znikł prawie zupełnie. Odczułem tryskające płomienie świec, których było kilka, jako jednostajną, monotonną melodyę, wpadającą mi nieustannie w ucho.
Wówczas ty droga Uno zbliżyłaś się do mnie i usiadłszy na łóżku gdzie byłem rozciągnięty, tchnęłaś na mnie przesłodką wonią ust twych, które oparłaś na mojem czole. Wówczas zadrżało w łonie mojem coś graniczącego z wrażeniem czysto fizycznem, zrodzonem pod wpływem okoliczności, coś zbliżonego do uczucia tkliwości. To coś zdawało sobie sprawę na wpół tylko, z gorącej twej miłości i bolu i odpowiadało im również na wpół. Uczucie to nie mające żadnej łączności z martwem i sparaliżowanem sercem, nie trwało też długo i rozwiało się wnet: ustępując miejsca nieopisanej błogości natury czysto zmysłowej, zupełnie podobnej do tej, jakiej doznałem wpierw, gdyś dotknęła palcami powiek moich.
I naraz z powszechnego rozbicia wszystkich przyrodzonych zmysłów, powstał we mnie zmysł nowy, szósty zmysł, zupełnie doskonały. Działanie tego nowego zmysłu sprawiało mi dziwną rozkosz czysto fizyczną, w której inteligencya nie brała żadnego udziału. Wszelki ruch ustał w fizycznym mym organizmie. Żaden nerw, żadna struna, żadna arterya nie drgały już najlżejszą nawet wibracyą, a przecież zdawało mi się, że to w mózgu moim zrodziło się to coś, o czem niepodobieństwem jest dać najlżejsze nawet wyobrażenie, czysto ludzkiej umysłowości. Pozwól mi określić to coś, jako wahadło myślowe. Była to jakby moralna personifikacya abstrakcyjnego pojęcia, jakie ludzie wytworzyli sobie o czasie. Ruch taki lub podobny mu doskonale zrównany musi być niezawodnie regulatorem kolistych obiegów dokonywanych przez ciała niebieskie. Za pomocą tego nowego zmysłu, wyczuwałem dokładnie każdą nieregularność zegara wiszącego na kominku, a także najmniejsze zboczenia zegarków kieszonkowych, należących do osób znajdujących się w pokoju. Liczne tik tak owych zegarków wypełniały mi słuch, a najdrobniejsze ich odchylenia od równego taktu dotykały mię dokuczliwie, zupełnie jak za życia każde pogwałcenie abstrakcyjnej prawdy raziło mój zmysł moralny. Jakkolwiek nie było tam nawet dwóch zgodnych między sobą ruchów zegarkowych, nie doznawałem najmniejszej trudności w odróżnianiu każdego z osobna i ocenianiu względnej różnicy ich wahnień. I to doskonałe poczucie trwania żywe, dokładne, isniejące samo przez się niezależnie od jakiejbądź ciągłości faktów (stan istnienia niepojęty dla ludzkiego rozumu). Ten szósty zmysł zrodzony na gruzach wszystkich innych, był pierwszym krokiem niedoczesnej duszy mej, na progu wieczności.
Była już północ, a ty siedziałaś wciąż przy boku moim. Wszyscy inni opuścili już żałobny pokój. Włożono mnie do trumny, świece paliły się drżąc, a drżenie to wyrażało się w uszach moich jako monotonna melodya. Lecz nagle melodye te tracić zaczęły czystość swą i moc, a wreszcie ucichły zupełnie. Woń skonała w nozdrzach moich, żadne już kształty nie uderzały mego wzroku. Z piersi mej spadł gniotący ciężar ciemności. Głuche, jak gdyby elektryczne wstrząśnienie, przeniknęło ciało moje, poczem znikł zupełnie wszelki cień nawet wrażenia dotyku. Wszystko co dotąd we mnie przetrwało, z tego co człowiek nazywa czuciem, stopiło się w ogólnem poczuciu bytu i w jednem jedynem niewzruszonem poczuciu trwania. Znikome ciało dotkniętem wreszcie zostało nieodwołalnem zniszczeniem.
A przecież pozostało coś jeszcze ze świadomości i czucia, których działania pełnione były jakby za pośrednictwem letargicznej intuicyi. Zdawałem sobie sprawę z okropnej zmiany zaszłej w ciele mojem, a podobnie jak człowiek śpiący ma do pewnego stopnia świadomość obecności przy sobie osoby, która się nad nim pochyla, tak i ja czułem niejasno, że siedzisz wciąż przy mnie słodka Uno. Tak samo, gdy nadeszła dwunasta godzina drugiego dnia mej śmierci, nie byłem całkiem nieświadomy tego co się ze mną działo. Odeszłaś ode mnie. Zamknięto mnie w trumnie i zaniesiono na cmentarz. Spuszczono mnie do grobu, sypiąc ciężko ziemię na trumnę moją i pozostawiono mnie ciemnościom i zgniliźnie, pogrążonego w smutnych i uroczystych snach w towarzystwie robacznej czerwi. I tam w tem więzieniu, które nam już nic prawie objawić nie może, upływały mi godziny, dnie, miesiące, w czasie których dusza śledziła skrupulatnie za każdą nadbiegającą sekundą, notując bez celu i wysiłku czas jej odlotu.
Upłynął rok. Poczucie bycia stawało się coraz mętniejsze, a w miejsce jego występowało coraz wyraźniej poczucie miejscowości. Pojęcie bytu zlewało się zupełnie z pojęciem miejsca, a ciasna przestrzeń obejmująca to, co było niegdyś ciałem, stawała się niejako ciałem samem. Aż raz, jak się to zdarza człowiekowi śpiącemu, (gdyż sen i świat jego widzeń są jedyną dla nas dostępną figuracyą śmierci). Jak to się zdarza na ziemi człowiekowi głęboko uśpionemu, gdy nagły błysk budzi go na wpół, pozostawiając go jednak na pastwę marzeń sennych. Tak mnie ujętemu ciasnym uściskiem cieniu zaświtał na krótką chwilę błysk nieśmiertelnej miłości. Ludzie jacyś rozkopali grób mój, który mnie więził wśród nocy i na próchniejące me kości spuszczono trumnę mej Uny. I znów powróciła nicość. Zagasł ów błysk przelotny, ustało niedostrzegalne drżenie, martwiejąc znów w nieruchomości.
Upłynęły lata, proch już się w proch obrócił i nie pozostało już nic na pastwę robactwu. Poczucie bytu znikło zupełnie, a miejsce jego i wszech rzeczy zajęły jedyne, przedwieczne, samowładnie panujące, czas i przestrzeń. Dla tego, co już nie było, co nie miało kształtu, myśli, uczucia, co nie miało już ani duszy, ani też atomu materyi, dla tej nicości i nieśmiertelności zarazem, był jeszcze mieszkaniem grób, a godziny upływające towarzystwem.