Kosmopolis/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kosmopolis
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Cosmopolis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Wspólna niedola.

Pożegnanie to wygłosiła Alba Steno tak szczególnym tonem, że Dorsenne, zeszedłszy ze schodów w pięć minut potem, był jeszcze zaniepokojony. Mówił do siebie:
— Pilnuj się, mości Julianie... Wyglądała naprawdę prześlicznie tego wieczoru ze swemi ramionami nieco szczupłemi, z białą piersią falującą pod gorsetem, z cerą bladą, ustami różowemi i okiem jasnem... Bardzo ładna i bardzo wzruszona!... Jeszcze jedna taka rozmowa, a gotowiśmy zrobić „głupstwo“...
W ten sposób zwykle określał małżeństwo.
— Ale za nic w świecie, nie! nie!... Pamiętajmy o dewizie na pierścieniu!
I przycisnął do ust szeroki pierścień z szafirem, jaki nosił na małym palcu. Kazał na nim wyryć pięć liter: M. H. U. D. P. Nie były to wcale inicyały miłosne, jak zazdrosna nieco Alba byłaby zapewne podejrzywała, gdyby mogła przypatrzyć się dobrze temu dziwacznemu talizmanowi celibatu. W przystępie dziecinnej próżności, co mu się zresztą często przytrafiało, osobliwszy ten artysta wziął za dewizę życia swego sławne zdanie Pisma: „Memoria hospitis unius diei praetereuntis“. Pamięć gościa trwa dzień jeden — oto, co znaczył napis na pierścieniu, który pragnął urzeczywistnić Dorsenne we wszystkich miłościach i we wszystkich swych przyjaźniach. On, który uchodził za zarozumialca, zapomniał, wychodząc z willi Steno, w ową prześliczną noc majową, zastanowić się nad sobą, jakie wrażenie wywarł tego wieczoru na młodą dziewczynę. Wszak mówił o grze niebezpiecznej i nie widział tego, że jeżeli ryzykował swą niezależność kawalerską, to Alba ryzykowała całe swe serce, serce tak chore, że byłoby nielitością bawić się niem. Niestety! dzieło uwiedzenia, rozpoczęte przez wolę niesumienną tego człowieka, tak nieczułego i zarazem tak ciekawego tajemnic uczucia, było do połowy spełnionem. Dusza zdobywcy schwyciła w swe szpony „biedną duszyczkę“, jak pająk, który oplata przędzą skrzydlaty owad, zapadły do jego sieci, przędzą, w której stworzenie szamoce się a zerwać jej nie może. Gdy Dorsenne opuścił salon, hrabianka znowu doznała, mimo mnóstwa osób w nim się znajdujących, tego zimnego uczucia samotności, jakie ogarniało ją po rozmowach podobnych. Julian był jedyną istotą w świecie, zdolną do zatarcia w niej na kilka minut, jedynie przez swą obecność, udręczeń myśli, które ją pożerały. Był przystojny, sławny, umiał do niej mówić zawsze tak, jak gdyby rozumiał jej skryte cierpienia, nie wydobywając ich nigdy na jasność zbyteczną, czemby jej przykrość zrobił. A teraz do uroku inteligencyi swej i sławy dołączył jeszcze romantyczną waleczność w swym pojedynku niezwykłym z Bolesławem Gorskim. Przytem powieściopisarz jeszcze z jednego względu był bardzo interesujący, czemu całkiem nie był winien. Interes ten miał źródło w tej okoliczności, że zwykłe mu w rozmowie szyderstwo było w uderzającej sprzeczności z wykwintnością patetyczną jego książek, tak iż Alba sądziła, że i Julian także ukrywał jakąś bolesną tajemnicę pod maską sceptycyzmu. Jeden z tych powodów wystarczyłby, by każda matka zabroniła zupełnie swej córce wszelkiej poufałości z młodym człowiekiem, tak zdolnym do zakłócenia wyobraźni dwudziestoletniej. Ale hrabina daleką była od takiego nadzoru nad córką, zwłaszcza, że, jak wszyscy rodzice, wytworzyła sobie pewne przekonanie o charakterze Alby. „Taki, coby w jej obudził zapał — mawiała — jeszcze się nie narodził“... Natura hrabianki była zupełnie od niej różna, to też nie mogła zrozumieć tego serca, zamykającego się tem staranniej, im silniejsze w niem wrzało uczucie, gdy tymczasem u rzeźwej i czynnej wenecyanki wzruszenie było symbolem szczerości. Tego wieczoru nie zauważyła nawet rozmarzenia Alby, gdy Dorsenne odjechał, aż dopiero Hafner zwrócił jej na to uwagę. Przebiegły baron myślał, że jeżeli powieściopisarz zajmuje się panną, to jedynie dla jej znacznego posagu. Dwadzieścia pięć tysięcy dochodu rocznego Juliana stanowiło już niezależność — dwakroć piędziesiąt tysięcy, które Alba mieć będzie po śmierci matki, to już wielka fortuna. Więc też Hafner, chcąc jeszcze więcej zasłużyć na miano „starego przyjaciela“, wziął na bok panią Steno i rzekł:
— Czy Alba nie wydaje się pani jakąś dziwną od kilku dni?
— Ona zawsze taka była — odrzekła hrabina — dzisiejsza młodość niema nic w sobie młodego.
— Czy czasem niema innej przyczyny tego smutku? — nalegał baron — jak się pani zdaje, może się kim żywo zajęła?
— Alba! — zawołała hrabina — ona? i kimże takim?
— Dorsennem — szepnął baron cicho — odszedł on przed pięciu minutami zaledwie i spójrz pani na nią, jak całkiem zapomniała o wszystkiem, co się dokoła niej dzieje...
— Ach, byłabym z tego bardzo zadowolona — odrzekła pani Steno z uśmiechem — jest to przystojny chłopiec, ma talent i majątek. Jest wnukiem bohatera, co stawia go na równi ze starą szlachtą, podług mnie. Ale Alba o nim wcale nie myśli, zapewniam pana. Byłaby mi o tem mówiła, bo mówi mi zawsze wszystko. Jesteśmy przyjaciółkami, prawie koleżankami i wie ona doskonale, że żadnych przeszkód jej wyborowi stawiać nie będę... Nie, mój stary przyjacielu, znam ja mą córkę. Ani Dorsenne, ani nikt jej nie interesuje na nieszczęście. Bawiłaby się przynajmniej, gdy tymczasem wszystko ją nudzi i denerwuje. Obawiam się, by nie dostała zupełnego upadku sił, jak jej kuzynka Adryanna Navagero, do której jest bardzo podobną... Ale ja ją orzeźwię i to zaraz...
— Dorsenne zięciem? — rzekł do siebie Hafner, patrząc za hrabiną, idącą ku Albie śród rozrzuconych grupami gości i potrząsł głową, zwracając z zadowoleniem oczy ku swemu przyszłemu zięciowi.
— Takie to są następstwa, gdy się nie pilnuje dzieci — szeptał — zdaje nam się, że je znamy doskonale, aż dopiero jakie szaleństwo otwiera nam oczy... ale wtedy już zapóźno!... Zresztą ostrzegłem ją i nic mi do tego...
Ten obserwator głęboki nie wątpił także, obrzucając wzrokiem pieściwym parę, złożoną z Peppino Ardea i Fanny, że i on nie o wiele więcej zna tę pannę, którą zrobił narzeczoną księcia rzymskiego jako największy tryumf swych ambicyj światowych. Wśród mężczyzn i kobiet, zebranych w salonie i na tarasie, z włączeniem przenikliwej Lidyi Maitland, rozmyślającej o nowej zemście, sama Alba podejrzywała prawdę, ale i ona ją tylko podejrzywała. Nie myliła się, widząc początek rozczarowania u swej przyjaciółki, do której, od chwili odjazdu Maudy, coraz bardziej się przywiązywała przez współczucie dla jednakowych losów, dla okrutnej tożsamości przeznaczeń i słusznie jej się zdawało, że rozmowa księcia niepodobała się nadzwyczajnie tego wieczora jego narzeczonej. A jednakże rozmowa ta była tylko niewinnym szeregiem żartów z Ojca Św., jak to zwykle bywa w Rzymie, zwłaszcza w t. z. towarzystwie czarnem. Mogła się o tem Alba przekonać, gdy w skutek napomnienia matki zbliżyła się do zaręczonych, dla spełnienia roli córki gospodyni domu. Ardea, pomimo wzrastającej niechęci Fanny, bawił się opowiadaniami o życiu wewnętrznem Watykanu, przytaczał anegdoty mniej lub więcej prawdziwe. Tym sposobem zdawało mu się, że oddziała na egzaltacyę katolicką swej przyszłej żony, egzaltacyą, która mu się zaczynała niepodobać. W skutek zmysłu spostrzegania śmieszności, jaki posiadał, a nadewszystko w skutek interesu społecznego, widział on nonsens w tem, gdyby wrócił do koteryi klerykalnej, ożeniwszy się z milionerką, wczoraj dopiero nawróconą. Trzeba i to dodać, że szampan mrożony hrabiny przyczynił się także do uporu, z jakim szydził z naiwności religijnej swej przyszłej żony. Nie pierwszy to raz ulegał on temu półpijaństwu, które było jednym z jego drobnych grzechów młodości, rzadszych w krainie słońca, niż się to zdawać może stronom północnym.
— Dobrze, że pani przychodzisz, hrabianko — rzekł, gdy panna Steno usiadła obok nich na kanapie — przyjaciółka pani oburzona jest na pewną historyjkę, jaką jej opowiedziałem... Jest to historya, którą pani znasz, o tym gwardziście papiezkim, który używał telefonu watykańskiego tej zimy, by naznaczać schadzki Julii Rezzonico, nie budząc zazdrości w Ugolinie... Ale to nic jeszcze. O mało Fanny nie pogniewała się na mnie za to, żem jej opowiedział, iż Ojciec Św. powtarzał swe benedykcye w kaplicy sykstyńskiej, całkiem pustej, ze śpiewakiem na współkę, jak prosta prima donna...
— Powiedziałam już panu, że nie lubię takich żartów — rzekła Fanny z widocznym gniewem, choć powstrzymywanym jeszcze — jeżeli będziesz je pan powtarzał, to wstanę i zostawię pana samego z Albą...
— Zmień pan przedmiot rozmowy — odezwała się ta ostatnia — kiedy to drażni Fanny...
— Ach, hrabianko! — zawołał Peppino, potrząsając głową — jakto? pani już przyjmujesz jej stronę? Cóż to będzie później? A więc poświęcam na ofiarę moje niewinne żarty z Ojca Św. w szlafroku.
Poczem dodał, śmiejąc się:
— A szkoda, gdyż przypominam sobie jeszcze kilka wesołych szczegółów, zwłaszcza o pewnym kufrze pełnym złota, jaki zapisał jakiś wierny chrześcianin papieżowi. Otóż, gdy ten ostatni zaczął złoto owe liczyć, kufer się wywrócił i cały skarb wysypał się na ziemię; gdy papież i jeszcze jeden kardynał na czworakach zbierali napoleondory, wszedł służący... Prawda, że piękny obraz!... Zapewniam panie, że poczciwy Pius IX pierwszy żartował sobie z nami, ze wszystkich powag watykańskich. Obecny papież nie jest taki alla mano. Mimo to jest to święty człowiek i oddaję mu wszelką sprawiedliwość. Tylko, że ten święty człowiek jest zawsze tylko człowiekiem i do tego dobrodusznym staruszkiem. A pani nie chcesz tego widzieć...
— Gdzie idziesz? — zapytała się Alba Fanny, która powstała, spełniając swą groźbę.
— Idę pomówić z ojcem, mam mu parę słów powiedzieć...
— Ostrzegałam pana, że należy zmienić przedmiot rozmowy — rzekła Alba, gdy została sama z księciem, który, nieco zmieszany, poruszył ramionami i odpowiedział śmiejąc się:
— Przyznasz, hrabianko, że położenie jest dość zajmujące. Zobaczysz pani, że ona zabroni mi chodzić do Kwirynału... Brakuje jeszcze tylko tego, by papa Hafner zaczął miewać także swe skrupuły religijne, któreby mu nie dozwoliły kłaniać się królowi... Ale muszę ułagodzić Fanny!...
— Doprawdy! — szepnęła Alba, widząc, jak książę wstaje — jeżeli się nie mylę, zdaje mi się, że on jest trochę pijany... Co za los!...
Arcy nowożytny dziedzic następców Sykstusa piątego, choćby był nawet nie wypił kilku szklanek za wiele Extra dry monopole, to i tak nie byłby brał na seryo oburzenia katolickiego swej narzeczonej. Jakkolwiek nie wiedział o machiawelizmie planu, przez który baron Justus użył pana Noego Anconę, jednego z najgorszych pokątnych doradców w Rzymie, by go zmusić do tego małżeństwa, to jednak nie miał żadnych złudzeń co do charakteru całkiem kupieckiego tego związku. Dodajmy na korzyść albo niekorzyść tego przyjemnego niedowiarka (a zależy to od punktu widzenia), że nie przywiązywał do rzeczonego związku wielkiej wagi. Jeżeli instynktownie był dumny ze swego nazwiska, to jednak miał za wiele zmysłu pozytywnego, by nie wiedział, że szlachectwo bez przywilei jest wartością arcywątpliwą i czuł, że w sprawie tego małżeństwa, to on raczej odgrywał rolę eksploatatora względem bankiera. Uszanowanie widoczne, z jakiem Hafner spoglądał na herb Castagnów, wydawało się wybornie odegraną komedyą potomkowi tej szlachetnej rodziny, a klerykalizm przechrzcianki Fanny sprawiał mu wielką uciechę. Być może, że były to resztki tej dumy szlacheckiej, która się objawia w najrozmaitszy sposób.
Bądź co bądź, jeżeli książę doskonale odgadywał barona, to mylił się stanowczo co do Fanny. Nie zastanawiał się on nigdy nad naturą młodej panny i nad dziejami jej uczuć religijnych, które jednak godne były poznania przynajmniej w głównych zarysach, choćby nawet nie były wmieszane w tragiczny rezultat dramatu, który się zawiązał w sercu biednej Alby. Czyż szczere nawrócenie nie jest najciekawszem z zagadnień moralnych? A zresztą drobna scena tego wieczoru i następnych, nie byłaby zrozumiałą bez tej krótkiej analizy, której taki rzymianin, jak Ardea, nie był w stanie podejrzywać. Kwestya religijna była zawsze dlań związaną ze sprawami miejscowemi, miejskiemi i z polityką codzienną kraju. Zawsze, ilekroć przechodził obok konfesjonałów św. Piotra, klękał i otrzymywał od księdza rozgrzeszenie przez dotknięcie laską głowy. Niemniej przeto z najlepszą wiarą patrzał na Ojca Św., podobnie jak zawsze to robiła szlachta miasta wiecznego, z pewną ironią, nie wyłączającą uszanowania. Ale dla Fanny, która wczoraj otrzymała z rąk papieża komunię, rozmowa żartobliwa Ardei, z tem wzruszeniem świętem stanowiła zbyt uderzający kontrast. Wszyscy ci, którzy mieli szczęście słuchać mszy św., celebrowanej przez Leona XIII, wiedzą, jak dalece zapał ofiary przemienia Papieża i jest to widowisko o wiele wspanialsze, niż cały przepych w kaplicy sykstyńskiej. Ten głos głęboki, wymawiający wyraźnie każdą zgłoskę modlitwy z przejęciem — to ciało wycieńczone, zaledwie zdolne znieść ogień niezwyciężony myśli, te gesty tak proste i wielkie, które przy benedykcyi poprzez głowy kilku klęczących pobożnych zdają się ogarniać całe chrześciaństwo — te oczy następcy Piotra św., tak przepełnione jasnością, że zdają się być odbiciem nieba — cała ta poezya na zawsze pozostaje w pamięci, nawet w człowieku niewierzącym, jeżeli zachował zdolność zachwycania się wielkiemi rzeczami. Cóż dopiero dla dziewczyny w wieku Fanny, ochrzczonej wczoraj, naprawdę wierzącej, a która po raz pierwszy przystępowała do komunii, jakże wielką musiała być ta chwila, gdy stary arcykapłan wymówił te godne podziwu słowa: corpus Domini nostri... i gdy swą szanowną i bladą ręką, prawie przezroczystą, podał jej Hostyę! Trzebać było takiej przenikliwości, jaką posiadał Peppino Ardea, przenikliwości rajfura klubowego, obcego wszelkim sprawom duchowym życia, że nie zdołał sobie zdać sprawy z tego wszystkiego i szydził z tego rodzaju wrażeń. Był to błąd nie do naprawienia! A on uważał się za zręcznego, dlatego, że żartował z tego, co uważał za dzieciństwo, za komedyę!
Jak wszystkie nagłe zmiany tego rodzaju, praca chrystyanizmu dokonana w duszy Fanny, opierała się na przykładzie, istotnem narzędziem propagandy nie jest ani doktryna, ani rozumowanie, ale zetknięcie się duszy z duszą. Wiary nauczyć się nie można, ani też jej nauczyć; udziela się ona drogą przenikania i zarazy, co świadczy o jej istocie tajemniczej i nieokreślonej. Fanny bardzo młoda — miała wtedy zaledwie siedemnaście lat — sierota, bez matki i zaniedbana moralnie, jakkolwiek opływająca we wszystko, dzięki ojcu, zawiązała żywą przyjaźń z niejaką panną Sallach, córką jednego z największych magnatów Styryi, chorą na piersi, która przybyła do Rzymu, by tutaj umrzeć. Baron nie sprzeciwiał się temu stosunkowi przez próżność, bez zdawania sobie sprawy z wpływu, jakiemu może uledz jego córka. Matylda Sallach była w rzeczy samej jedną z istot prawie nadprzyrodzonych, w skutek pobożności i tak żarliwą, że wkrótce miała nad swą przyjaciółką, pozbawioną wszelkich zasad, przewagę zupełną. Twarz Fanny nie kłamała. Odziedziczyła ona z krwi, która uczyniła z niej i jej ojca istotę tak złożoną, tylko zasadnicze podstawy żywiołu żydowskiego. Zasadniczą zaś podstawą tego żywiołu, może najwybitniejszą z pomiędzy tych, które ganią lub chwalą przeciwnicy i stronnicy tej rasy niepokonanej, jest szczególna siła w doprowadzaniu do skutku swej woli i gwałtowność w żądzach, które się nigdy nie nużą i nigdy nie cofają. Energia ta, zastosowana do interesów, stwarza, jak wiadomo, wielkie fortuny; zastosowana do tryumfów społecznych sprawia że taki Hafner, w dziesięć lat po procesie skandalicznym, żeni swą córkę z potomkiem najprzedniejszej szlachty europejskiej i taki związek nikogo już dziś nie oburza. Energia ta użyta do rzeczy wyższych, dochodzi do tego, że tworzy prawdziwe cuda moralne. Gdy Fanny przeczytała z panną Sallach najprzód Nowy Testament, potem „O naśladowaniu Chrystusa“, następnie „Życie pobożne“ i „Medytacye nad Ewangelią“, oddała się ideom, stanowiącym jądro tych pięknych książek, z tem całkowitem zatopieniem swej duszy, z jakiem jej ojciec poświęcił się interesom. Łaknęła katolicyzmu, jak on łaknął milionów i tytułów. Śmierć Matyldy, przedstawiająca jedno z tych widowisk podniosłych, jakiem jest zawsze zgon prawdziwie wierzących, ostatecznie utwierdziła ją w tej wierze. Widziała, jak chora przyjmowała Sakramenta, widziała niewypowiedzianą radość zbawienia na tej twarzy umierającej dwudziestoletniej dziewczyny, oblaną blaskiem ekstazy. Słyszała, jak do niej mówiła z uśmiechem niewymownej pewności:
— Prosić będę za tobą Pana naszego Jezusa Chrystusa...
Czyż mogła się oprzeć takiemu krzykowi i takiej wizyi? To też zaraz nazajutrz po śmierci Matyldy, prosiła ojca, by pozwolił jej ochrzcić się, na co baron odpowiedział jej słowami bardzo znaczącemi, byśmy ich tu przytoczyć nie mieli:
— Zapewne — odrzekł ten człowiek zadziwiający, który, zamiast serca, miał tabliczkę mnożenia, w którem wszystko było oszacowane, nawet Pan Bóg — zapewne, jestem bardzo wzruszony i nader szczęśliwy widząc, że sprawy religijne tak cię zajmują. Religia jest użyteczną, bardzo użyteczną, powiedziałbym nawet konieczną. Dla ludu jest to hamulec, dla nas zaś jest ona niezbędną na pewnem stanowisku, w pewnych sferach... Dodać muszę, że osoba, która jak ty ma żyć w Austryi lub Włoszech, powinna być katoliczką... Trzeba jednak mieć na uwadze wypadek, gdybyś poszła za mąż za człowieka wyznającego inną wiarę... O! nie oburzaj się. Jestem twym ojcem i winienem wszystko przewidywać. Wiesz dobrze, że wyjdziesz za mąż tylko za tego, kogo twe serce wybierze. Poczekaj więc z uregulowaniem tej sprawy do czasu, gdy serce twe przemówi... Jeżeli pokochasz katolika, będziesz miała sposobność zrobienia twemu narzeczonemu podarunku, za który musi ci być nader wdzięcznym... Nie zabraniam ci odtąd bywać na nabożeństwach, skoro ci się tak podobają. Nabożeństwa, według obrządku rzymskiego, są bezwarunkowo bardzo piękne i ja sam, za czasów rządów papiezkich, zaglądałem nieraz do kościoła św. Piotra. Ten smak artystyczny, ten przepych, śpiewy, wszystko to wzruszało mnie bardzo... Tylko dla ostatecznego zdecydowania się, powtarzam ci, trzeba jeszcze czekać. Twój stan cywilny obecny, protestancki, ma tę wielką wyższość, że jest neutralnym niejako, nie tak ściśle określonym...
I takich zdań musiało słuchać serce, dotknięte już urokiem łaski i tęsknotą życia wiecznego! Ale serce to należało do młodej dziewczyny, bardzo czułej i bardzo czystej. Nie była w stanie wydawać sądu o ojcu, a przerażający pozytywizm barona tak ją zadziwiał, że nic z niego nie wywnioskowała, chyba to jedno, że trzeba być posłuszną jego rozkazowi i modlić się tylko, by światło wiary nań spłynęło. Czekała więc z nadzieją w duszy, podtrzymywana i kierowana w tem oczekiwaniu przez kardynała Guérillot, który miał ją później ochrzcić i uzyskać łaskę, by mogła przystąpić do pierwszej komunii przy mszy papiezkiej. Prałat ten należał do tych wybitnych osobistości, któremi się szczycił episkopat francuzki. Był to chrześcianin, dla którego dłoń Boża jest widoczną w kierowaniu sprawami ludzkiemi, choć dusze niewinne niezdolne są jej spostrzedz. Gdy Fanny, oddająca się już oddawna pod jego przewodnictwem uczynkom miłosierdzia, powiedziała mu o niepokoju dręczącem jej sumienie i nieporozumieniu między nią i ojcem, co do najważniejszego punktu, t. j. co do chrztu, kardynał jej odrzekł: „Miej ufność w Bogu. Da On ci znak, gdy nadejdzie godzina“... Słowa te wyrzekł takim tonem pewności, że uwierzyła im święcie. W tej nadziei przepędziła całe dwa lata. Fakt ten nie wyda się zapewne dziwnym tym, którzy znają wewnętrzne złudzenia, sprawiane przez wiarę. Należy dodać, że kontrast był zbyt silny między otoczeniem zewnętrznem, w którem żyło to dziecko i jego usposobieniem wewnętrznem, tak że ktoś inny, niż kardynał Guérillot, byłby mu nie wierzył. Jak wiemy, tak się rzecz miała z Montfanonem, a teraz z Ardeą. Otoczona nadzwyczajnem wyrafinowaniem zbytku prawie bezczelnego, zmuszona nietylko korzystać z tego zbytku, ale kierować nim, gdyż przewodniczyła wystawnym obiadom swego ojca, zawsze wystrojona jak lalka modna, Fanny uchodziła za typ lekkości światowej w oczach tych, którzy ją widzieli przejeżdżającą przez Pincio, lub koło willi Pamphilii w powozie ciągnionym przez konie, z których każdy wart był najmniej dziesięć tysięcy franków. Hafner, który był próżny namiętnie, chciał, żeby jego córka trzymała berło elegancyi w Rzymie. Któżby mógł przypuścić, że ta strojna panna, o profilu bladym i czystym, ulegała tej woli barona przez poświęcenie, posłuszeństwo, a nawet pokorę? Któżby mógł przypuścić, że śród życia próżniaczego, zamykającego się w wizytach i przyjęciach, zasypiała ona każdego wieczoru i budziła się co rano w oczekiwaniu prawdziwego cudu, tego znaku, zapowiedzianego przez monsignora Guérillot? Czyż ktoś obcy, nawet pozbawiony przesądów, zaślepiających szorstkiego margrabiego Montfanon, mógłby przypuścić, że to spotkanie z Peppinem Ardeą tłomaczone było przez tę duszę mistyczną jako oznaka owego cudu? Tak, ta ruina potomka papieża Urbana VII, ofiary nierozumnej spekulacyi, ta klęska zasłużona hulaki zarozumiałego, głupiego i chciwego, jego przedsiębiorstwa nierozsądne, pożyczki, licytacya przymusowa, wszystkie te fakta, drobne lub wielkie tej pospolitej i smutnej historyi, przedstawione zostały przez barona córce w świetle męczeństwa, czemu ona uwierzyła. Dostrzegła palec Opatrzności w ohydnej intrydze, która się miała spełnić na koszt jej szczęścia, mającej swe źródło w nizkiej żądzy starego rozbójnika giełdowego, którego nazwisko nosiła, intrydze, skierowanej ku temu, by wejść w łono arystokracyi i ozłocić skradzionemi milionami symboliczne kasztany herbu Ardei. Ta sposobność do ochrzczenia się wydała jej się być wynikiem modłów zanoszonych tam w górze przez anioła, który przy skonaniu zrobił jej przyrzeczenie zbawienia. I co dziwniejsza, co się wydaje trudnem do uwierzenia, kardynał Guérillot podzielał te złudzenia! Pomimo swych siedemdziesięciu lat, mimo doświadczenia w spowiedziach, mimo walki toczonej z wolnomularstwem we własnej dyecezyi, co nawet spowodowało jego wygnanie do Rzymu, świątobliwy starzec patrzał na małżeństwo Fanny z tego samego nadprzyrodzonego punktu widzenia. Wielu księży ulega tej naiwności, która jednak, po bliższej rozwadze, niezawsze jest taką, ale w tej chwili sprzeczność między rzeczywistością istotną, a tem, co kardynał sobie wyobrażał, była zbyt uderzającą. Gdy dawny biskup klermoński ochrzcił Fanny, uczuł on tak głęboką radość, że rzekł do dziewczyny — Mogę teraz mówić, jak św. Monika po chrzcie św. Augustyna: cur hic sim nescio, jam consumpta spe hujus saeculi. Nie wiem dla czego tu jestem, cała moja nadzieja wieku została spełniona... I do tego mogę dodać: że jedyną rzeczą, która mnie jeszcze przywiązywała trochę do życia, była chęć widzenia cię katoliczką przed śmiercią. Spóźniony wędrowiec teraz może odjechać; zerwał już ostatni i najpiękniejszy kwiat...
Szlachetny i ufający apostoł, który w rzeczy samej w jakiś czas potem miał przenieść się z tego świata i zasłużył, by o nim powiedziano to samo, co cytowany przezeń biskup afrykański powiedział o swej matce: „Ta dusza pobożna została nakoniec uwolnioną z ciała“... Nie przypuszczał on, że to urzeczywistnienie swej ostatniej woli miał okupić bardzo drogo! nie przewidywał, że ta, którą nazywał w prostocie ducha swym najpiękniejszym kwiatem, stanie się dlań powodem okrutnego smutku. Biedny kardynał! Była to ostatnia próba jego życia, ostatnia kropla goryczy w kielichu. Musiał patrzeć na rozczarowanie, które zaraz nieomal owładnęło jego słodką neofitką po upojeniu pierwszych dni! Do kogoż bowiem, jak nie do niego, miała się ona udać po radę, wobec dręczących wątpliwości, jakie zaczęły się w niej budzić, odnośnie do uczuć ku swemu narzeczonemu? To też zaraz nazajutrz po wieczorze, w którym nieroztropny Ardea żartował sobie z takim głupim uporem z przedmiotu dla niej świętego, dzwoniła ona do drzwi mieszkania, zajmowanego przez monsignora Guérillot w dużym domu przy ulicy Czterech Fontan. Nie zamierzała ona wcale oskarżać tych żartów, ani też opowiadać swych spostrzeżeń upakarzających co do trzeźwości księcia. Nie! pragnęła ona oświecić swe sumienie, na które padł cień bolesny. Zdawało jej się, w pierwszych chwilach swego narzeczeństwa, że kocha Ardeę gorąco, tak dalece radość z odzyskania nakoniec swobody religijnej budziła w niej wdzięczność dla tego, który był powodem tego stanu rzeczy, tego oswobodzenia. Teraz zaś lękała się, że go nietylko nie kocha, ale go nienawidzi, a nadewszystko czuła odrazę ku bezpożytecznym zabiegom światowym, była znużoną temi nadziejami przemijającemi, czuła tęsknotę ku odpocznieniu w Bogu. Były to niezaprzeczone oznaki powołania. Na myśl, że mogłaby kiedyś, gdyby przeżyła ojca i była wolną, schronić się do zakonu karmelitanek, czuła ku blizkiemu małżeństwu wstręt wewnętrzny, który się zwiększył jeszcze w skutek opłakanego charakteru przyszłego męża. Czy miała prawo wchodzić w związek nierozwiązalny z takiem usposobieniem? Z drugiej strony, czy było rzeczą przyzwoitą zrywać bez żadnych podstaw ten stosunek, który był między nią i ojcem warunkiem jej chrztu? Tak już daleko zaszła po kilku zaledwie dniach! I nazajutrz, po tym wieczorze, skargi jej były o wiele boleśniejsze.
— Wolno ci się cofnąć — odrzekł monsignor Guérillot — ale nie wolno ci być surową w twych sądach...
Fanny była zbyt szczerą, wiara jej zbyt prostą i głęboką, by rady tej nie wzięła w znaczeniu literalnem i zastosowała się do niej natychmiast, tak w słowach, jak i w czynach. Mając udać się po południu z Albą na spacer, starała się usilnie zatrzeć ślady sceny wczorajszej, jakie ona mogła zostawić na umyśle przyjaciółki. Ale posunęła się jeszcze o wiele dalej. Chciała narzeczonego prosić o przebaczenie... Przebaczenie! ale za co? Czy za to, że jej dokuczył, że ją zranił do żywego? Sposób, w jaki przyjęte zostały oba jej usiłowania, przekonał ją, że ta łagodność w sądzeniu innych, zalecona jej przez pobożnego kardynała, jest cnotą bardzo trudną. Wymaga ona posłuszeństwa od serca, niezawsze dającego się pogodzić z przenikliwością głowy. Alba patrzała na przyjaciółkę wzrokiem zdziwionym, prawie smutnym i uściskała ją, mówiąc:
— Peppino nie jest godny zetrzeć proch z twego trzewika (od czasu chrztu mówiły sobie: ty), takiem jest moje przekonanie; i jeżeli przez całe życie nie będzie się starał zasłużyć na ciebie, to będzie wielkim grzesznikiem i wielkim głupcem...
Co zaś do księcia samego, to proces, odbywający się w duszy jego narzeczonej, zmuszający ją do tłomaczenia się, kiedy on był winien, wydał mu się całkiem niezrozumiały, tak samo, jak Hafnerowi. Sądził, że ten ostatni złajał córkę i przeciął odrazu wszelkie wyjaśnienia:
— Dajmy temu pokój — rzekł z pobłażaniem — to ja znalazłem się niewłaściwie. W gruncie rzeczy bowiem, pani wiesz dobrze, że szanuję zawsze to wszystko, co moi przodkowie szanowali. Ale czas posuwa się naprzód i pewne formy fanatyzmu nie są odpowiednie nawet dla ludzi noszących moje nazwisko. To jest wszystko co chciałem powiedzieć, szkoda tylko, że wygłosiłem to w sposób taki, o który pani miałaś prawo się obrazić.
I z wielkim wdziękiem pocałował maleńką rączkę Fanny, nie odgadując tego, że zwiększył jeszcze smutek tego dziecka zbyt szlachetnego. Rozdźwięk stawał się coraz większy między światem myśli, w którym ona żyła, a tym, w którym się poruszał zrujnowany hulaka. Nie byli oni z jednego nieba, jak mówią, nie bez pewnej głębokości, mistycy. Odnośnie do Ardei, zastosowanie wyrazu niebo jest śmiesznem, gdyż była to osobistość pozbawiona wszelkiego ideału, tylko z ciała i kości złożona, podczas, gdy panna Hafner była tylko inteligencyą i sercem. Każde ich zetknięcie się, w miarę jak Peppino coraz bardziej odkrywał swój charakter prawdziwy, podnosiło ten rozdźwięk. Tak więc dla Fanny, te dwa ostatnie tygodnie pięknej pory majowej, która zdawała się otaczać szczęściem godziny jej narzeczeństwa, były szeregiem rozczarowań drobnych ale codziennych, małżeństwo oczywistością odrzucaną nieustannie, a jednak nieuniknioną, która się miała dlań stać prawdziwą ofiarą. Jednakże to obnażenie coraz wyraźniejsze nicości moralnej i uczuciowej jej narzeczonego, nie wystarczało wcale, by ją zdecydować na zerwanie. Że Peppino wychowany w próżniactwie, zepsuty przez podwójną dumę urodzenia i majątku, był w dwudziestym ósmym roku życia bardzo płochy i bardzo cyniczny, że łączył przebiegłość chytrego włocha z zupełnem wyziębieniem klubisty paryzkiego, że wszystkie jego marzenia, co do przyszłego małżeństwa, streszczały się w pragnieniu rozpoczęcia dawnego życia zbytkownego i pustego, że bardzo często wstawał od stołu z oczyma zbyt błyszczącemi, z wargami zbyt wilgotnemi, ze śmiechem zbyt wesołym — to wszystko było prawdą i mogło w istocie przerażać dziewczynę, która sądziła, że zaręczając się, naprawia wielką niesprawiedliwość losu, że przywraca blask dawny starożytnej rodzinie, ocala od rozpaczy człowieka nierozsądnie wspaniałomyślnego, że nakoniec zbliża się ku Bogu przez miłość dozwoloną. Ze wszystkich tych mrzonek, które ledwie kilka godzin trwały, pozostał tylko Bóg jeden — ale to starczyło, by szlachetna ta istota mówiła sobie:
— Ojciec jest tak szczęśliwy i nie zepsuję mu tego zadowolenia. Spełnię obowiązek względem mego męża. Będę dobrą żoną i przerobię go. Zachował on wiarę, ma serce i moją rolą będzie uczynić zeń prawdziwego chrześcianina. A zresztą będę miała me dzieci i ubogich...
Takie to marzenia snuły się pod tem czołem białem, śród włosów czarnych tej narzeczonej, godnej zazdrości, której suknie wyprawne poczęły już opisywać dzienniki, dla której pracowały całe tłumy szwaczek, modystek, jubilerów, na której intercyzie podpiszą się nazwiska, jak na intercyzie księżniczki krwi, która miała zostać także księżną i wejść w łono najgłośniejszej arystokracyi świata. Takie to myśli żywić ona będzie zapewne przez całe życie w pałacu Castagna, który ma się stać jej własnością, w ogrodzie jego historycznym, w którym do dziś dnia istnieje ta aleja gruszkowa, gdzie Sykstus piąty zerwał na krótki czas przed śmiercią owoc. Skosztował on go i rzekł do kardynała Castagna, robiąc dwuznacznik z obu nazwisk, sam bowiem nazywał się Peretti. „Gruszki są zgniłe. Rzymianom się już sprzykrzyły. Wolą teraz kasztany“. Anegdota powyższa, zachowana w rodzinie, nie dowodzi wprawdzie, że powiemy w nawiasie, by największy papież końca XVI wieku był zbyt dowcipny — zachwycała Justusa Hafnera. Zdawało mu się, że jest ona przepysznie dowcipną. Ciągle powtarzał ją kolegom w klubie, swym dostawcom, wszystkim zresztą, zapominając, że już przed dwoma dniami tym samym ją powtórzył. Przestał nawet strzedz się szyderstwa Dorsenne’a.
— Zanadto się powtarza — mówił ten ostatni do Alby, śmiejąc się w jeden z wieczorów w końcu miesiąca — spotkałem go dziś rano na Corso — i otrzymałem trzecią edycyę kiepskiego żartu papiezkiego o gruszkach i kasztanach! Szliśmy razem kilka kroków i zawołał, pokazując mi pałac Bonapartych: I ten także do nas należy... Znaczyło to, że wnuk stryjeczny cesarza ożenił się z kuzynką Peppina!... Uważa się za krewnego Napoleona! Słowo pani daję! A nawet nie wprawia go to wcale w pychę. Bonaparte, cóż to za nazwisko, wobec dźwięku starych imion szlacheckich!... Nadejdzie chwila, że się będzie tego wstydził!...
— Nadejdzie chwila, w której zostanie ukarany tak, jak na to zasługuje — odrzekła Alba głosem posępnym. — Tryumf jego jest zbyt zuchwały... Ale nie, wszystko mu się udaje. Jeżeli to prawda, że jego majątek jest tylko olbrzymią kradzieżą, to pomyśl pan o tych, których zrujnował. Wobec jego bezwstydnego szczęścia, czy mogą oni w co wierzyć?...
— Jeżeli są filozofami — odparł Dorsenne, śmiejąc się jeszcze weselej — widowisko to powinno ich zmusić do zastanowienia się nad pięknym żartem jednego z bezbożnych moich przyjaciół; nie należy wątpić o palcu Bożym, gdyż wsadził go sobie w oko stwarzając świat... A zresztą ludzie ci, których on zrujnował, niepotrzebnie grali przeciw niemu na giełdzie. To jedno, a potem, czy jest jakakolwiek własność, której początek nie byłby kradzieżą? To drugie. A po trzecie, dlaczego pani chcesz, żeby Opatrzność, która wcale nie przeszkodziła, by Joanna d’Arc była spalona żywcem, a tylu łotrów umarło spokojnie w łóżku, dlaczego ta Opatrzność ma karać pana Hafnera za to, że okradł samolubnych mieszczan, lub nieudolną szlachtę na kilka milionów florenów?... Ale dajmy pokój tej istocie złożonej z pół sępa i z pół pawia, a zajmijmy się jego śliczną córką, której pani możesz powiedzieć coś bardzo przyjemnego. Czy przypominasz pani sobie książkę do nabożeństwa Montluca?...
— Tę, którą pański przyjaciel Montfanon kupił, żeby dokuczyć biednej Fanny?...
— Tak. Stary szuan oddał ją Ribalcie. Powiedział mi ten ostatni wczoraj, gdym przechodził. Zrobił to, chcąc sobie zapewne zadać umartwienie... Mówię zapewne, gdyż nie widziałem zacnego staruszka od czasu tego pojedynku, który dzięki jego niecierpliwości, odnośnie do Ardei i Hafnera, stał się nieuniknionym. Schronił się już od dawna do klasztoru na górze Oliwnej, niedaleko Sienny, gdzie ma przyjaciela, niejakiego księdza Negro, o którym zawsze mówi, jak o świętym. Słyszałem od Ribalty, że już powrócił, ale nie pokazuje się wcale. Będę usiłował dostać się do niego... Bądź co bądź, książka znowu jest w sklepie starego spiskowca na ulicy Borgognona, i jeżeli panna Hafner mieć ją pragnie...
Powieściopisarz nie przypuszczał, że w chwili, gdy bluźnił wielkiej i groźnej idei Opatrzności, jako syn wieku zaślepionego sofizmatami i ogłupionego przez fałszywą analizę, stawał się sam mimowolnem narzędziem tej tajemniczej sprawiedliwości, zawsze gotowej zgnieść nas w chwili naszych zwycięztw zbrodniczych i rozchwiać nasze najstaranniejsze wyrachowania. Rozmowa ta miała miejsce o godzinie drugiej. O czwartej Alba miała zabrać Fanny, by razem odbyć parę wycieczek i resztę popołudnia spędzić w ogrodzie willi Celimontana, którą nowa chrześcianka lubiła bardzo z powodu, że jest tam aleja z dębów zielonych, na końcu której znajduje się grota z takim napisem:
„Tutaj, św. Filip Nereusz, otoczony uczniami, wykładał rzeczy Boskie“.
Pierwszym krokiem hrabianki było uwiadomienie przyjaciółki o tem, co powiedział Dorsenne i jakim sposobem tak pożądana książka do nabożeństwa znalazła się znowu w sklepie starego garibaldysty.
— Co za szczęście! — zawołała Fanny z błyskiem radości w oczach — nie wiedziałam, jaki dać podarunek memu kochanemu kardynałowi... Wiesz co, pobiegnijmy zaraz i kupmy tę książkę...
— Książkę do nabożeństwa Montluca? — odrzekł stary Ribalta, gdy dwie panny wyszły z powozu przed jego ciasnym sklepikiem, bardziej zakurzonym jeszcze, zapełnionym książkami, w którym stał, ze swą twarzą chudą, wynędzniałą i zuchwałą pod szerokim kapeluszem, którego wcale nie zdjął.
— A zkądże panie wiecie, że wróciła do mnie? Kto paniom to powiedział? Więc wszędzie są szpiedzy?
— Pan Dorsenne, jeden z przyjaciół pana de Montfanon, powiedział nam o tem — odrzekła Fanny głosem słodkim.
Sara, Sara[1] — zawołał kupiec, ze zwykłem sobie grubiaństwem i otwierając szufladę w biurku, w której chował najróżnorodniejsze swe skarby, wyciągnął z niej szacowne dzieło, które pokazał dwom pannom, ale im go nie dał. Potem, mrucząc i krzywiąc się, zaczął wygłaszać szczegóły, o których dowiedział się od Montfanona:
— Jest to egzemplarz bardzo autentyczny, unikat. Jest tu podpis odcięty, ale nie ulegający wątpliwości. Porównałem go z takimże podpisem, zachowanym w archiwach Sienny... Jest to pismo Montluca z pewnością, a tu jest jego herb... o! a tu półksiężyc Piccolominich... Ta książka ma swoją legendę. Marszałek dał ją, po sławnem oblężeniu, jednemu z członków tej znakomitej rodziny... I jeden z jego potomków polecił mi ją sprzedać... Chce za nią dwa tysiące franków...
— Co za oszust! — rzekła Alba po angielsku do swej towarzyszki — Dorsenne mi mówił, że pan de Montfanon kupił ją za czterysta...
— Czy na pewno? — spytała Fanny i na znak potwierdzający zwróciła się do księgarza z tą samą słodyczą, choć w głosie czuć było lekki wyrzut.
— Dwa tysiące franków, panie Ribalta? Ale jest to cena zbyt wygórowana, gdyż sprzedałeś książkę panu de Montfanon za piątą część tej sumy...
— A zatem jestem oszustem i kłamcą — zawołał po grubiańsku starzec — kłamcą i oszustem?... czterysta franków!... pani chcesz kupić tę książkę za czterysta franków?... chciałbym, żeby pan de Montfanon był tutaj i żeby powiedział, wiele od niego zażądałem... Oszust i kłamca!...
I roześmiał się dziko, kładąc książkę do szuflady, którą zamknął na dwa spusty i zwracając się do dwóch panien, których wykwintna piękność, podniesiona jeszcze przez strój wykwintny, tworzyła dziwną sprzeczność z brudnem otoczeniem, obrzucił je wzrokiem tak pełnym nienawiści, że dreszcz je przeszedł i instynktownie zbliżyły się do siebie. Potem, głosem chrapliwym, nizkim, który przerywał świst jakiś głuchy, rzekł:
— Jeżeli pani chcesz wydać czterysta franków, to mam tu książkę tyle wartą i którą chciałem w tych dniach zanieść do pałacu Savorelli... He! he! he! musi to być egzemplarz jedyny, bo pan baron wykupił cały nakład.
Wymówiwszy, a raczej wycedziwszy te słowa zagadkowe, otworzył klapę, stanowiącą górę biurka i wziął z półki książkę, owiniętą w gazetę, z pośrodka mnóstwa innych, co dowodziło, że doskonale wiedział, gdzie co jest w pozornym nieładzie sklepu. Odwinął gazetę i ściskając książkę swą olbrzymią łapą, o brudnych paznogciach, pokazał tytuł obu pannom: „Hafner i jego banda... Kilka uwag o bezwstydnem, uwolnieniu z pod oskarżenia, przez jednego z akcyonaryuszów“. Był to pamflet dziś zapomniany, ale który w swoim czasie dużo narobił wrzawy w kołach finansowych Paryża, Londynu i Berlina. Był on wydrukowany odrazu w trzech językach: francuzkim, angielskim i niemieckim, zaraz po rozgłośnym procesie Banku austro-dalmackiego. Ze względu na słuszność, nawet względem takiego człowieka, jak Hafner, trzeba dodać, że piśmidło to, jak wszystkie tego rodzaju elukubracye, przepełnione było niedokładnościami. Jedynym ustępem, naprawdę straszliwym, gdyż nie mógł ulegać zaprzeczeniu, było przytoczenie in extenso sprawozdania z samego procesu, oraz wyroku z uwagami bardziej hańbiącemi Hafnera, niż samo skazanie: „wobec niewyraźnej granicy, zachodzącej między złą administracją a oszustwem“... Takiem było zdanie najłagodniejsze, motywujące uwolnienie z pod oskarżenia. Mówiono, że baron wydał mnóstwo pieniędzy, by zmienić treść tych zdań, ale mu się to nie udało. Na to też liczył autor broszury i przyszedł z pamfletem w ręku do interesowanego, proponując mu, by zakupił całą edycyę.
— Jakże pan chcesz — odrzekł spokojnie Hafner — żebym zapłacił czterdzieści tysięcy franków za pięćset egzemplarzy, których mi pierwszy lepszy księgarz dostarczy w ciągu dwóch lat po piędziesiąt krajcarów za sztukę...
Jakoż starannie wykupił i zniszczył większość nakładu, a zresztą w czem mogły mu one szkodzić? Ten realista głęboki wiedział doskonale o opinii, jaką, co do niego, miały sumienia skrupulatne. Ale gardził nią tak samo, jak gardził podłością innych. Wiedział także, że pismo wydrukowane po pierwszych chwilach zdziwienia, niema żadnej wartości, choćby nawet fakty przez nie podane były prawdziwe. Czyż dzienniki, w skutek tego, że są przepełnione oszczerstwami, nie budzą wątpliwości co do prawd nawet niezaprzeczonych? To też Ribalta był w błędzie, zachowując tak starannie to bezużyteczne narzędzie szantażu, jak mylił się sądząc, że biedna Fanny znała dobrze sprawy ojca i wiedziała o istnieniu tego niegodnego pamfletu. A zresztą, gdyby był nawet wiedział o tem, że panna Hafner niema wyobrażenia o reputacyi barona, to i wtedy byłby jej pokazał tę szkaradną książkę. W tym rewolucyoniście, kończącym swą bezpłodną egzystencyę śród starych szpargałów, był wielki zasób zawistnego okrucieństwa. Czyż wreszcie w duszach stronników krwawego odwetu socjalnego, może być co innego? Jego małe, czerwone oczy mrugały z radości dzikiej, gdy pokazywał książkę, nie wypuszczając jej z ręki i mówiąc:
— Ta książka, to warta jest czterysta franków!...
— Nie bierz tej książki, Fanny — zawołała żywo Alba, przeczytawszy tytuł dzieła i mówiąc znów po angielsku — jest to jedno z tych brzydactw, którem nie należy brudzić swej myśli.
I stanęła między kupcem i przyjaciółką, mówiąc dalej z wyrazem oburzenia i wstrętu:
— Możesz pan schować sobie tę książkę, gdyż widać jesteś wspólnikiem tych, którzy ją napisali, licząc na postrach, jaki ona wzbudzi. Panna Hafner zna ją oddawna i ani ona, ani jej ojciec, nie dadzą za nią złamanego szeląga...
— A więc tym lepiej, tym lepiej — rzekł Ribalta, chowając książkę — w każdym razie powiedz pani swemu ojcu, że zachowam ją dla niego...
— Ach nędznik! — zawołała Alba, gdy Fanny i ona wyszły ze sklepu i wsiadły do powozu. I on śmiał ci pokazać tę książkę! I niema sądów, któreby karały za takie czyny!...
— Widziałaś, jak byłam wzruszona — odrzekła Fanny — nie mogłam przemówić jednego słowa... Człowiek ten źle zrobił, ofiarując mi tę książkę, ale jest to biedak, który zapewne potrzebuje pieniędzy. Lecz co jest szkaradnem, to, że się znalazł ktoś, który napisał taką niegodziwość przeciw memu ojcu!... Mój ojciec, ty nie wiesz, jak on jest w interesach skrupulatny. Skrupulatność, to honor w tego rodzaju zawodzie. Niema w Europie ani jednego monarchy, któryby mu tego nie przyznał. Widziałaś jego ordery? Gdy się toczył ten proces, w którym musiał walczyć przeciw wszystkim zazdroszczącym mu majątku, byłam jeszcze bardzo małą dziewczynką. Przypominam sobie, jak on był wzruszony. I nie dziw, wszak rzucono się na jego dobre imię!... I ci nikczemnicy nie przestali go szkalować nawet wtedy, gdy sędziowie wydali wyrok uznający jego prawość... Było to najzupełniejsze usprawiedliwienie, jakie rzadko w sądach się przytrafia... Na szczęście nic nie wie on o tej książce...
Ta namiętna protestacya była tak rozrzewniającą, złudzenie, w jakiem żyło to dziecię szlachetne, było tak szczere, że Alba uścisnęła jej rękę z głębokiem wzruszeniem. Przestały mówić o tym bolesnym przedmiocie, napotkawszy w jednym z magazynów na placu Hiszpańskim, pannę do towarzystwa, która miała im matkować. Wszystkie słowa, wszystkie ruchy i spojrzenia hrabianki w czasie przechadzki, miały wyraz pieszczotliwy dla przyjaciółki strapionej, dla siostry z przeznaczenia, o wiele od niej szczęśliwszej, bo jeszcze jad nieufności nie zatruł jej serca. Gdy wieczorem znalazła się z Dorsennem, który znów obiadował u pani Steno, wzięła go na bok i opowiedziawszy mu tę historyę tragiczną, zapytała:
— Czy znasz pan tę broszurę?
— Dziś dopiero ją poznałem — odrzekł powieściopisarz. — Montfanon, którego nakoniec udało mi się zdybać, nabył jeden z dwóch egzemplarzy, które Ribalta wydostał zkądś w ostatnich czasach. Stary szuan wierzy wszystkiemu, gdy idzie o osobistość taką, jak Hafner... Co do mnie, to tak w dobrem, jak i złem jestem trochę sceptyczny... Samo tylko sprawozdanie z procesu zrobiło na mnie wrażenie, bo to są fakta. Co zaś do wyroku, to trzeba przyznać, że czytając go, uczułem radość, że nie jestem synem takiego ojca...
— Wszak go uwolniono z pod oskarżenia?...
— Tak — odrzekł Dorsenne — niemniej jednak faktem jest, że zrujnował setki osób... O ilem mógł zrozumieć tę ciemną historyę, wyjednał on dla swego Banku austro-dalmackiego koncesyę na budowę drogi żelaznej, mającej dość ważne znaczenie. Szło o zaprowadzenie komunikacji w mnóstwie krajów, kończących się na rya i cya, jak: Dalmacya, Kroacya, Ilirya, Styrya i t. d. W jaki sposób baron i jego przyjaciele podnieśli akcye z dwustu piędziesięciu franków na pięćset, siedemset, a nawet tysiąc franków, tego pani nie wytłomaczę, jak również dlaczego nagle na całej linii nastąpiła klęska. Jest to historya pospolita przedsiębiorstw, które się nie udają, które są na to, by wyssać drobne oszczędności tłumu na korzyść kilku wilków w rodzaju Hafnera. Pewnem jest to, że grał na zwyżkę i zniżkę. Ale jeszcze raz powtarzam, nie pytaj mnie pani o szczegóły. Nie studyowałem spraw giełdowych... Jest to błąd ze strony powieściopisarza, który chce malować świat nowożytny. Powinienem wejść w ten świat na dwa lub trzy miesiące... Nie ulega więc kwestyi, że nasz przyjaciel porwał różnym paniczom olbrzymią sumę, ocierając się tak blizko o kodeks kryminalny, że gdyby się o jeden włos dalej posunął, byłby przepadł. Otóż za ten włos nie posunął się, albo raczej jegomość Justus — co za ironia, on i takie imię! — dobrze płacił, by patrzano na to przez palce i nie można go było skazać...
— Jednem słowem, pan ze sprawozdania tego procesu wyprowadziłeś wniosek, że jest złodziejem?... — zapytała Alba.
— Tak, hrabianko — odrzekł Dorsenne — jeżeli ktoś, obdzierający bliźnich tak, że go sprawiedliwość ukarać nie jest w stanie, może nazywać się złodziejem. Ale toby jeszcze nic nie znaczyło. Ponurą stroną tej sprawy jest samobójstwo niejakiego Schroedera, poczciwego mieszczucha wiedeńskiego, który był w poufałych stosunkach z naszym baronem, a który za radą swego wybornego przyjaciela, włożył cały majątek, trzykroć sto tysięcy guldenów, w ten interes. Stracił je i z rozpaczy zabił się, a z nim jego żona i troje ich dzieci. Na sądach czytano list tego człowieka, pisany do Justusa Hafnera... Ach, co za list!...
— Wielki Boże! — zawołała Alba, składając ręce — i Fanny byłaby przeczytała ten list w owej książce...
— Naturalnie — odparł Julian — a obok listu resztę także z dowodami i dokumentami. Ale bądź pani spokojna, książki tej nie dostanie. Jutro rano pójdę do tego anarchisty Ribalty i wykupię ostatni egzemplarz, jeżeli Hafner już się tem nie zajął. W innych okolicznościach śmiałby się z tego, ale teraz, wobec małżeństwa córki, musi dbać o głosy prasy i trzymać pod korcem wszystko to, co mogłoby wyprowadzić na światło dzienne ciemne strony z przeszłości. Zeznanie brata owego Schroedera, przypominam sobie, jest jeszcze okropniejsze od listu...
Julian, pomimo udawania ciągłego szyderstwa i egoizmu, był usłużny; i nie wahał się nigdy, gdy mógł komu zrobić przysługę. Nie kłamał więc, mówiąc swej ukochanej, że kupi ową książkę niebezpieczną i zaraz nazajutrz rano ruszył do sklepu na ulicę Borgognona, zaopatrzony w dwadzieścia ludwików, jakich żądał antykwaryusz. Jakże się zdziwił, gdy mu ten ostatni odrzekł:
— Już zapóźno, panie Dorsenne. Młoda panna wróciła tu wczoraj wieczorem. Wobec towarzyszki swej udawała, że nie dba o książkę. He! he! ale musiała zapłacić, com chciał... Od ojca byłbym więcej zażądał, ale dla młodych panien trzeba mieć zawsze pewne względy...
— Niegodziwcze! — zawołał powieściopisarz — i jeszcze sobie drwisz, dokonawszy tego czynu godnego Judasza! Uwiadomić córkę, o niczem niewiedzącą, o występkach ojca!... Słyszysz pan, nigdy, nigdy, ani ja, ani pan de Montfanon nie stąpi do ciebie nogą, ani monsignor Guérillot, ani nikt z osób, które znam... Wszystkim opowiem pańską niegodziwość, opiszę ją we wszystkich dziennikach rzymskich. Zrujnuję cię, zmuszę cię do zamknięcia tego ohydnego kramu...
— Cierpliwości! cierpliwości! — odrzekł starzec wcale nierozgniewany na te gwałtowne słowa — będziesz się pan uważał za szczęśliwego, jeżeli się będziesz mógł uciec pod opiekę ojca Ribalty, w dniu, w którym nastąpi wielka likwidacya kapitalistów. Pożałujesz pan wtedy tego napadu furyi francuzkiej...
I z wyrazem cierpkiej nienawiści, świadczącej jak był zadowolony ze swego haniebnego handlu, dodał:
— O niczem nie uwiadomiłem córki niemca... A zresztą, choćbym ją i uwiadomił, to czyż nie byłoby to słusznem?... Czytałem także tę książkę. A dwie małe Schroederówny, które zabił ten Hafner, czy nie były, tak jak córka jego, nic nikomu niewinne? I tyle innych dziewcząt, które zostały ladacznicami, gdy rodzice potracili majątki, zawsze przez tego pana?... Posłałbym ich oboje, ojca i córkę, na gilotynę, jak to robiono w r. 93... To byli ludzie! to była epoka!... Ale, cierpliwości! cierpliwości! to się powtórzy i niedługo... Tymczasem, jeżeli naprawdę ta książka może pokłócić córkę z ojcem, to tym lepiej... He! he! he!...
Dorsenne uciekł, nic nie odpowiadając, zdjęty zgrozą wobec tego wybuchu barbarzyńskiej wesołości. Ribalta ukazał mu się jako wcielenie tego, czego najbardziej nienawidził jako człowiek inteligentny, okazał mu się jako rewolucyonista nowożytny, którego jedynym programem jest zniszczenie. Wziął on sobie za dewizę polityczną życia słowa Goethego, w chwili, gdy przeszkodził wymierzeniu ludowej sprawiedliwości na złodzieju, w czasie oblężenia Moguncyi: „wolę niesprawiedliwość, niż nieporządek“... i w innych okolicznościach byłby potrząsnął ramionami na deklamacye garybaldysty. Ale w tym wypadku człowiek ten stał się ślepem narzędziem mściwej sprawiedliwości — i to go przeraziło. Przypomniał sobie szydercze zdanie o Opatrzności, które wczoraj wyrzekł i dreszcz go przeszedł na widok tego piorunu, który wypadł z pogodnego nieba szczęśliwości Hafnera, na widok tego odsłonięcia jego przeszłości przed córką w takiej chwili i drogą tak skomplikowaną, a zarazem tak naturalną. Nagle przyszedł mu na myśl ustęp z Biblii, który Montfanon zwykł zawsze cytować w czasie ich nieskończonych dyskusyj o rasach: „propter peccata patrum filii affligentur“... za grzechy ojców synowie pokutować będą“. Jeżeli Fanny przeczytała książkę, a z pewnością ją przeczytała, to w tej chwili musi przechodzić te same męczarnie, jakich doznawała Alba po odebraniu listu bezimiennego.
Napróżno przez cały dzień Dorsenne chciał się otrząsnąć z przykrego wrażenia, jakie na jego umyśle zostawiła poranna wizyta u rozbójnika z ulicy Borgognona. Myśl o strasznym ciosie, który uderzył w Fanny, wzbudzała w nim litość, a zarazem zastanawiał się nad wpływem, jaki mieć będzie na Albę to podobieństwo ciosu, jakiego obie doznały. Uczucie wspólnej niedoli może rozdrażni, a może złagodzi nieszczęście obu dziewcząt? To też przestępując o godzinie dziewiątej próg willi Steno, dla zdania sprawy ze swego kroku przed hrabianką, był nadzwyczajnie wzruszony. Oprócz Maitlandów i dwóch przejezdnych dyplomatów angielskich, udających się na daleki Wschód, nie było nikogo więcej.
— Czekałam na pana — rzekła Alba do Juliana, jak tylko znaleźli się nieco na osobności — chcę, żebyś mi pan poradził... Wczoraj wieczór u Hafnera stała się straszna historya...
— Spodziewałem się jej — odrzekł Dorsenne — Fanny kupiła książkę u Ribalty...
— Kupiła książkę! — zawołała Alba, bledniejąc i drżąc całem ciałem — ach biedna!... Niedość miała tamtej sprawy!...
— Jakiej sprawy? — zapytał Julian.
— Wszak przypominasz pan sobie — odrzekła Alba — że mówiłam panu o tym Noem Anconie, tym agencie pokątnym, który posłużył Hafnerowi za parawan do zlicytowania Ardei i zmuszenia go tym sposobem do małżeństwa? A więc, zdaje się, że osobistość ta uważała się za źle zapłaconą za ten interes. Zażądał od barona grubej sumy, dla założenia jakiegoś tam banku i baron stanowczo odmówił. Wtedy człowiek ten pogroził, że powie wszystko Ardei i w rzeczy samej powiedział...
— I Peppino się oburzył? — zapytał Dorsenne, potrząsając głową — to na niego nie jest podobnem...
— Oburzył się, czy nie, niewiem — odrzekła Alba — ale wczoraj wieczór przyszedł do pałacu Savorelli i zrobił przyszłemu teściowi okropną scenę...
— I wyjednał dodatek do posagu! — przerwał powieściopisarz.
— Jeżeli miał taki zamiar, to źle się wziął do tego — odrzekła Alba — gdyż nawet obecność Fanny, która nadeszła w czasie tej szkaradnej sprzeczki, nie powstrzymała go wcale. Może wypił więcej, niż zwykle, jak to podobno znowu weszło u niego w zwyczaj... I to biedne dziecko wtajemniczone zostało w ten ohydny handel jej przyszłością i szczęściem. A w dodatku jeżeli jeszcze czytała tę książkę!... Nie! to jest zbyt okropne!...
— W istocie, to jest okropne! — zawołał Dorsenne. — A więc małżeństwo zerwane?...
— Oficyalnie, nie. Fanny zachorowała ze wzruszenia i leży w łóżku. Ardea dziś rano przyszedł do mej matki, a ta zobaczyła się z Hafnerem. Pogodziła ich ze sobą, ukazując im, że obaj mają jednakowy interes w uniknięciu skandalu i ułożeniu się pokojowem. Zdawało jej się, że tak jest w rzeczy samej. Ale po za tem jest jeszcze ta biedaczka. Mama chciała, żebym do niej poszła dziś po południu i namówiła ją do przywrócenia dawnego stanu rzeczy. Oświadczyła bowiem ojcu, że nie chce słyszeć nawet o księciu. Odmówiłam, ale mama nalega... Jak pan sądzisz, czy niemam racyi?...
— Kto to wie? — odrzekł Julian. Jakież teraz będzie jej pożycie z ojcem, co do którego niema teraz żadnych złudzeń?...
Nie mieli czasu powiedzieć sobie więcej. Rozmowa ich, zbyt ożywiona, zwróciła uwagę hrabiny. Obawiała się zapewne, żeby jej córka nie opowiedziała przedwcześnie Dorsenne’owi o zerwaniu nieuniknionem, ale jeszcze niedokonanem, małżeństwa. Zbliżyła się więc do nich w towarzystwie Maitlanda, który trzymał w jednym ręku szklaneczkę, pełną wódki, a w drugiej duże cygaro i zapytała Juliana swym głosem dźwięcznym:
— Panie Dorsenne, zaczynam wierzyć temu, że mój stary przyjaciel prawdę powiedział, iż obserwujesz moją córkę, dla umieszczenia jej w przyszłym swym romansie...
— Na chęciach mi nie brak — odrzekł powieściopisarz, tym samym wesołym tonem — ale hrabianka ma charakter zbyt skomplikowany, zbyt trudny do obserwacyi... Trzeba mieć pendzel Vinciego, by odmalować Jokondę...
Mówiąc to, zwrócił się do Lincolna Maitlanda, a komplement ten mile połechtał miłość własną artysty amerykańskiego. Roześmiawszy się głośno, śmiechem szczęśliwego atlety, odrzekł, zwracając się do swej kochanki:
— Chciałem go odmalować już od dość dawna... Prawda, że dobrzeby wyglądał w tonie oliwkowym, prawie zielonkowatym?... Ale nigdy nie chciał się na to zgodzić... Powinnaś go pani zmusić, by pojechał z nami do Piove...
— Śliczna myśl! — zawołała hrabina. — Zgadzasz się pan na nią, panie Dorsenne?
I spojrzała na Juliana swemi ślicznemi, turkusowemi oczami, błyszczącemi jedynem pragnieniem zadośćuczynienia temu nowemu kaprysowi kochanka, wypowiedzianemu tak, bez ogródki.
— Wyjedziemy za tydzień, jeżeli Pan Bóg dozwoli... Odstąpię panu osobny pawilon, gdzie ci nikt nie będzie przeszkadzał i będziesz mógł pisać, ile zechcesz. Jest tam ogromna biblioteka, po mym dziadku, który był przyjacielem Stendhala i lorda Byrona... Co rano i co wieczór wieje wiatr od Adryatyku i gorąco zbytecznie nie dokucza. Linco przyrzekł mi, że zabawi do końca lipca. Potem przeniesiemy się wszyscy do Wenecyi do kąpieli. Zobaczysz pan nasze życie miejskie w Veneto...
W godzinę potem, Dorsenne, powracając do domu pieszo przez ulicę Dwudziestego Września, wśród słodkiego blasku księżyca na tem niebie rzymskiem, tak zawsze słodkiem, mówił sobie:
— Malarz zaczyna mnie dziwić; zaprasza mnie na wieś, teraz. Niedługo będzie siadał do stołu naprzeciw hrabiny, jak gospodarz domu. Piękny będzie miała pobyt przez lato w tem Piove, ma droga Alba. Widocznem jest, że matka ma ochotę, bym z nimi pojechał. Czyżby uważała mnie za odpowiedniego dla Alby męża?... Dość tego! czas już wielki, bym poszedł śladem dziesięciu tysięcy greków i wsławił się odwrotem... tylko wprzód muszę się dowiedzieć o rezultacie rozmowy dwóch tych biedaczek... Jak one będą patrzały na siebie? O czem będą mówiły?... Rozmowa będzie ze wszech miar godną zapisania jej na pamiątkę, ale niestety, tego rodzaju rozmowy nie znoszą świadków. My, powieściopisarze, musimy je wymyślać i dlatego to sztuka zawsze jest niższą od życia...
W rzeczy samej rozmowa ta odbyła się nazajutrz, mniej niż w dwadzieścia cztery godzin po tem, jak powieściopisarz wyraził żal, że nie może być przy niej obecnym. Mylił się tylko co do jej treści, co dowodzi, że bystrość umysłowa nie jest w stanie zrozumieć prostoty serca. Tragedye moralne najboleśniejsze zawiązują się i rozwiązują najczęściej w milczeniu. Około godziny szóstej po południu służący zaanonsował pannę Hafner hrabiance, zajętej odczytywaniem po raz dziesiąty złudnych „Sielanek światowych“ Dorsenne’a. Gdy Fanny weszła do pokoju, Alba spostrzegła, jakich musiała doznać cierpień ta, w przeszłym tygodniu jeszcze tak piękna panna. Twarz jej pobladła i pomarszczyła się. Wzięła ją za rękę, nic nie mówiąc, jakby nie wiedziała o powodach cierpienia przyjaciółki, rzekła:
— Jakże się cieszę, że cię widzę. Jesteś już zdrowa?
— Nie chorowałam wcale — odpowiedziała Fanny, która nie umiała kłamać — miałam tylko zmartwienia.
I spojrzawszy na Albę, jakby ją błagała, by nie pytała o wyjaśnienia, dodała:
— Przyszłam się z tobą pożegnać...
— Wyjeżdżasz? — zapytała hrabianka.
— Tak. Mam zamiar przepędzić lato w jednym z naszych majątków w Styryi.
Poczem głosem cichym dodała:
— Czy matka powiedziała ci, że małżeństwo moje zerwane?
— Tak! — odrzekła Alba i obie znowu umilkły. Po chwili Fanny zapytała:
— A ty, jak zamyślasz przepędzić lato?
— Jedziemy do Piove, jak zwykle — odrzekła Alba. — Prawdopodobnie pojedzie z nami Dorsenne, no... i oczywiście, Maitlandowie...
Znowu, po raz trzeci, umilkły. Spojrzały na siebie i nie mówiąc nic, czytały we własnych sercach. Cierpienia, jakich doznawały, były tak do siebie podobne, wiedziały o tem, że są podobne, że nawzajem uczuły dla siebie litość. Zmuszone do bezwzględnego potępienia, jedna ojca, druga matki, pociągnięte wspólną niedolą, mimowolnie rzuciły się sobie w ramiona i zalały rzewnemi łzami.





  1. To może być.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.