Błękitni/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Rodziewiczówna
Tytuł Błękitni
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. 1936
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Lwów, Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX

Pewnego dnia, Leon opuszczając swój gabinet urzędowy, z westchnieniem ulgi pomyślał, że odbył ostatnią sesję. Za parę dni bowiem odjeżdżał do dóbr galicyjskich, a stamtąd na czas nieokreślony do Paryża, dokąd go wzywała matka.
Rad był, że opuszcza Holszę. Ciężej tu było żyć, niż gdzieindziej; stęskniony był do świata i sobie równych ludzi. Zresztą jesień odzierała wieś z jedynych jej uroków.
Teraz o południu świeciło niby słońce, ale wieczory w bezludnym pałacu, przy wtórze pluskania deszczu i wycia wichru, bez ludzkiej twarzy i głosu, w samotności i nudzie bezmiernej, były nie do zniesienia.
Wyszedł tedy z gabinetu i chwilę stał w kurytarzu wyglądając na dziedziniec. Widział masztalerza, który codzień pocztę przywoził, jak zsiadał z konia; widział, jak Siła torbę od niego przyjął, opróżnił i pakiet poniósł do biblijoteki; widział, jak Butner otoczony akolitami, z fajką w zębach i rękoma w kieszeniach spenceru, schodził z wysokości pałacu na padół folwarku. Ludzie ci robili na nim wrażenie marjonetek, poruszających się automatycznie, robaczków pełzających bardzo nisko — u jego podnóża.
Ziewnął i spodziewając się może jeszcze jednego, ostatniego przed wyjazdem z Holszy listu od matki, poszedł do bibljoteki.
Działo się jednak tam coś nadzwyczajnego. Z pracowni profesora dochodził szmer żywej rozmowy. Leon, nie znajdując spodziewanego listu, rozciął francuski dziennik i zabierał się do czytania; ale szmer ten tak go dziwił i zaciekawiał, że powstał i zajrzał dyskretnie, ktoby to był u starego odludka?
Ujrzał uczonego, jak zwykle pochylonego nad stołem, a naprzeciw niego energiczny i wyrazisty profil Grzymały.
Wtedy Leon, pociągnięty nieprzepartą sympatją do tego człowieka, podszedł ku niemu z wyciągniętą dłonią i bladym uśmiechem przyjemności.
— A! książę! — radośnie zawołał Grzymała, ściskając podaną rękę. — Chwała Bogu, że książę zdrów i cały! Opowiadano już straszne rzeczy; jam nawet przyjeżdżał zasięgnąć języka u Siły — srodze pokiereszowanego. Bajka bajką, na szczęście, księciu nic się nie stało.
— Mogło się trafić coś bardzo złego, żeby nie pomoc niespodziewana. Uratował mnie od hańby i śmieszności jakiś człowiek, którego dotąd nie mogę odszukać. Prawda, pan mi dopomóc możesz? Mówił, że zna pana.
— Może być. Znany jestem, jak zły szeląg.
— Był to człowiek, o ile mi się zdało, młody i do lepszego towarzystwa należący, trochę mistyk, trochę ideolog. Miałem z nim szczególną rozmowę. Ma proces ze mną — jakem się dowiedział — ale Butner go sobie nie przypomina.
— Ale zbójów podobno pojmano?
— Tak. Tym się pewno odechce gwałtów.
— Isakowski z synem. Znam i tych. Gdym tu zarządzał, truł mi już krew ciągłemi awanturami na folwarku. Jest to człowiek, któremu się nic nie wiedzie i który zamiast rezygnacji, po każdym ciosie gorzej się burzy i wścieka. Teraz, gdy już nic nie miał do stracenia, postąpił, jak szaleniec. Książę podobno wyjeżdża za granicę? Na długo?
— Tak — we czwartek. Będę się starał zabawić jak najdłużej. Może przyjadę do Holszy latem.
— O Jezu! — desperacko westchnął Grzymała. — Toż dopiero będą się tutaj działy rzeczy bez księcia!
Zaraz jednak, jakby się opamiętał, że powiedział coś niepotrzebnego, dodał:
— Ja przyjechałem z propozycją do wuja. Jest w Zabużu pod lasem grób szwedzki, który jutro mamy rozkopywać.
— Szukasz pan skarbów! — uśmiechnął się książę. — Powiada legenda, że są zakopane i tutaj w ruinach.
— W Holszy nie brak ich nigdzie. W tym grobie, o którym mowa, nie szukamy jednak złota, ale starej pamiątki. Znalazł się młody archeolog, krewny, który mi nie daje spokoju. Postanowiliśmy jutro to zrobić, a że w grobie może się znaleść coś ciekawego i dla wuja, Gabrynia mnie posłała zaprosić go. Nie wiem, czy mnie słyszał i zrozumiał, bo dotąd nic nie rzekł.
— Zdaje mi się, że i nie rzeknie. Preparuje okaz, a wtedy jest zupełnie niepoczytalny. Zostaw mi pan załatwienie tego interesu. Jeśli go namówię, to jutro polecę dostawić wam na miejsce. Gdzież te poszukiwania będą się odbywały?
— Gdy książę powie stangretowi: zabuska szwedzka mogiła — to będzie dosyć. Każdy ją zna.
— Dobrze, postaram się, aby profesor swą obecnością uświetnił jej rozkopanie.
Książę podał Grzymale papierosy i rozmawiając wyszli z pracowni, i znaleźli się w biblijotece. Grzymała zamilkł nagle i zapatrzony w ziemię, zadumał się, podkręcając wąsa.
— Jeżeli mam prawdę rzec, jadąc tutaj, myślałem i do księcia wstąpić. Chciałbym księcia o coś poprosić — rzekł nareszcie, podnosząc na gospodarza poczciwe swe oczy.
Oczy te nie barwą, ani pięknością, ale wyrazem słodyczy i prawości przypominały księciu inne, na których wspomnienie uczuł żywszą krwi falę i wnet potem nieokreślone cierpienie.
Raz po raz skurcz nerwowy przemknął mu po licu i pozostawił po sobie bladość chorobliwą.
— Panie Grzymała — rzekł — możesz mnie prosić o wszystko i czego może nikomu nie uczynię, zrobię dla pana z gotowością.
— Dziękuję księciu za zachętę, bo prośba moja wygląda bardzo zuchwale i wielkiej śmiałości trzeba, by ją wypowiedzieć.
— Czemże mogę panu służyć?
— Nie mnie! Czyżbym ja dla siebie prosił? Usłużyć książę może ludziom nad wyraz nieszczęśliwym i... i... sobie — dodał z wahaniem.
— Zaciekawiasz mnie pan. Mam pewnie pofolgować jakiemuś niewypłatnemu debitorowi?
— Nie! Niech książę zaniecha sprawy Sumoroków!
Powiedziawszy to, jakby od zmory uwolniony, odetchnął i nieśmiało spojrzał na księcia.
Temu blade policzki zalała krew, mętne oczy zabłysły, odstąpił o krok. Przed Grzymałą stał magnat pyszny i mściwy.
— Panie Grzymała! — rzekł nieznanym też szlachcicowi tonem i głosem — nazwałeś pan swą prośbę zuchwałą. Wyrażenie to znajduję teraz za słabem. Mówiłeś pan niegdyś, że sprawę tę znasz. Przyznajesz pan zatem słuszność tym ludziom.
— Nie przyznaję nikomu.
— Zatem pan nie czytałeś tego?
Sięgnął na stół i wskazał rękopis.
— Wyciąg ten zrobiono mi po napaści publicznej starego łotra, siedzącego bezkarnie na kradzionej ziemi — w miejscu, gdzie jakiś jego protoplasta zamordował bez sądu i winy mego pradziada... zamordował, jak opryszek...
— Czytałem i ten rękopis. Sporządzony był już dawniej w archiwum dla księcia Alfreda, w innej okoliczności.
— A zatem ten rękopis jest moją odpowiedzią na prośbę pańską. Do roku nie zostanie Sumoroków ani źdźbła na mojej ziemi.
— Nie zostanie ich rychło i na świecie — ponuro odparł Grzymała. — Gasną, jak gasną pożary, same siebie strawiwszy. Może zresztą ściera ich boży palec klątwy i sprawiedliwości. Książę Lew do klątwy tej ręki nie przyłoży; nie uczyni tego, przed czem tylu jego członków się cofnęło.
Głos jego był łagodny i smutny. Nie uczył i radził, ale prosił.
— Panie Grzymała — rzekł, nie patrząc nań Leon — powiedziałem panu moje jedno, pierwsze i ostatnie słowo w tej kwestji. Nie narażaj mnie pan raz drugi na przykrość odmowy i przejdźmy do innego przedmiotu.
— Kiedym się zdecydował kwestję tę podnieść, kiedym zniósł niedoznawaną dotąd księcia twardość i dumę — znosić będę do końca... co przyjdzie. Jużem się ofiarował wszystko rzec: niech książę raczy mi pozwolić ustnie ten rękopis zakończyć.
Książę się zawahał. Słowo pychy miał na ustach, ale się rozmyślił.
— Mów pan — rzekł z brwią ściągniętą, nieubłagany. — Wysłucham, chociaż nie może być epilogu, któryby pamięć tego zatarł, a nawet przyćmił... Wysłucham, ponieważ panu o to chodzi.
Usiadł w fotelu i skrzyżowawszy ręce, poddawał się tylko słabości i względom dla tego człowieka, który był nicią wiążącą go do ideału, pamięcią lepszych myśli i marzeń.
Grzymała stał, cały wzburzony, nie mogąc pohamować drżenia rąk i głosu.
To co miał mówić, przychodziło mu z niesłychaną przykrością.
— Rękopis się kończy egzekucją Sumoroka za czyn ohydny. Dalej już niema tytanów i demonów, niema działań i walk. Pożary namiętności zgasły w krwi... Zostały ich owoce.
Mnie się zdaje, że takie dzieje nietylko dusze każą, ale i ciała trują. Dziedziczą się żądze, dziedziczą choroby, podleją dusze, podleją organizmy. Kiedym ja tej sprawy dotknął, w przeklętej enklawie żyło troje ludzi: ojciec, syn i córka. Oni mi dali przykład tego twierdzenia. Ludzie ci odziedziczyli żądz i bojów spuściznę. Ojciec był umysłowo dotknięty, choć pozornie przytomny; syn nosił od dziecka zaród śmierci. Lunatyk i z wadą serca, niepewny dnia i godziny, gdy ów gość do drzwi zakołacze i wskutek tego nieczuły na ludzkie chęci, niedbały o ziemskie dobro, obojętny, jak przechodzień przez życie, świat i dążenia jego...
Córka, cudnej piękności dziewczyna, spadek praojców wzięła w nerwach i nadzwyczajnej wrażliwości. Ta nie myślała nigdy, lecz tylko czuła. Nie rozumiała dróg pośrednich, lecz tylko ostateczności. Za czyny jej wierzę i przekonany jestem, Bóg jej nie sądził i wierzę, że pomimo końca swego, miłosierdzie u Niego znalazła... Tych tedy troje ludzi wegetowało na folwarku, w pustce i nędzy, w osamotnieniu i ponurości. Nie przestawał nikt z nimi, a oni uciekali od ludzi — tragicznością swych dziejów, jak pieczęcią straszną naznaczeni — na łup zagładzie... Folwark był w ruinie, nikt nie uprawiał odłogów, nikt nie dbał o dach ten przeklęty, nikt nie pracował...
Czuli się zesłańcami, rzuconymi na ziemię za winy niepopełnione, na dozgonne wygnanie, do miejsca swej zbrodni przykuci, jak do taczki, codzień wyglądając, że ich wypędzą precz... Taka dola nie ma wyrazu — nie ma może porównania na świecie...
Doli tej nie zniósł syn i uciekł skoro ją zrozumiał, zaprzysięgając, pod dach ten trzysta lat broniony, a nie własny, nigdy nie wrócić. Ojciec go za to odstępstwo przeklął i sam pozostał. Stary ten miewał widzenia i wtedy był najprzytomniejszy. W takiem widzeniu spotkał go książę. Zresztą był bez mowy i myśli — wyczerpany owemi atakami — istne drewno...
Córka go karmiła i doglądała — z pracy rąk własnych. Gdy nie miała roboty i chleba, szła na wieś i żebrała dla ojca u chłopów z Krasnych Sadyb, którzy ją klęli za złą dolę, jaką teraz znosili, karę za posłuch poduszczeniami jej przodka-oprawcy...
Spotkałem ją raz zimą na drodze, prawie bosą i nagą. Siedziała pod owym nieszczęsnym krzyżem, zdecydowana zamrzeć na mrozie. Wracała ze wsi, skąd ją wypędzono, odmówiwszy chleba, a ojciec był głodny — i w domu drew nie było. Zrobiłem wtedy, com może uczynić był nie powinien jako holszański sługa, co jednak było obowiązkiem człowieka. Zabrałem dziewczynę na sanki, a nie mogąc z nią jechać ani do Zabuża, ani do Holszy, wstąpiłem do strażnika o wiorst parę. Zostawiłem ją przy ogniu, a sam poskoczyłem do miasteczka, do piekarza, do rzeźnika, do szewca i tandeciarza. Potem zabrałem ją ze straży i odwiozłem do enklawy...
Takem ich poznał i tę dolę potem zrozumiał... Potem — dużo później, gdym się oddalił z Holszy — między zarzutami księżny-matki i ten stał: żem osłaniał Sumoroków dla romansu z córką... Ano, bywa i taka dola, że się znosi i cierpi winy, które nam nigdy w myśli nie postały. Tylko, że taka dola to jeszcze nie nieszczęście, a ludzki sąd nie hańba przed samym sobą. To znieść można, byle się z tem pogodzić, pojąć i raz stanowczo gorycz zadusić! Potem... to już nawet nie boli...
Umilkł na chwilę Grzymała i ogarnięty smutnemi myślami, wpatrywał się w jeden punkt pokoju.
Zatrzymał się, jakby doszedł w swej opowieści do ustępu, który mu najciężej było powtórzyć. Zasępiło mu się czoło i głos mimowoli zniżył, gdy znowu mówić zaczął:
— Często doznając od ludzi i losu ciosów rozlicznych, niespodziewanych i dojmujących, porównywałem dolę moją i księcia Alfreda... Boże, żebym to cierpieć musiał — co on!
Książę Leon głowę podniósł, ale nie przerywał, a Grzymała, wrażenie swe zmógłszy, znowu mówił spokojniej.
— Od tego dnia spotykałem czasem tę dziewczynę, której piękność nieziemska, usposobienie niezwykłe i tragiczność doli zajmowały mię, straszyły i napełniały bezgraniczną litością... Ona, dzika i nieprzystępna, nabrała do mnie zaufania; w razie potrzeby jakiej udawała się śmiało do mnie; spotkawszy przypadkiem, pozdrawiała serdecznie. Byłem dla niej jedyną duszą życzliwą... Razu pewnego jechaliśmy z księciem Alfredem przez miasteczko, gdy ona nam drogę zaszła... Poznała mnie i skłoniła się; jam czapki uchylił. Książę zastanowił się i zdumiał.
— «Podobne cuda żyją w Holszy, a ja o nich nie wiem! — powiada żartobliwie. — Kto to taki?»
Nie umiem ani kłamać, ani przemilczać — nazwałem ją.
— «Skądże ją pan znasz?» — pyta nieufnie.
Odpowiedziałem, jak się rzecz miała.
Nic więcej nie mówił, ani pytał. Rad byłem, żem zbył tajemnicy i prędko o tem zapomniałem.
Po miesiącu niespodzianie znowu mię o Sumoroków zagadnął. Coś głucho wiedział on, że jakieś wyroki gdzieś leżały — niewykonane nigdy.
— «Nędzę trzeba poratować!» — rzecze. — «Proces jakiś tam nie racja, żeby ci głodem marli. Ale ja sam działać nie mogę, ani się zdradzać. Weź pan tę garść złota, i rzuć dziewczynie podstępnie, żeby nie widziała dawcy».
Niemiła mi była taka robota.
— «Mnie trudniej, niż księciu. Mnie znają, księcia ci ludzie nigdy nie widzieli».
— «Prawda. Załatwię to sam. Wałęsam się w tej stronie dość często, szukając zwierzyny. Kiedy zaś mówimy o tych ludziach, to każ mi pan sporządzić w archiwum wyciąg owego procesu. Niech wiem o co chodzi!»
Więcej już nigdy nie było między nami wzmianki o Sumorokach. Wyciąg sporządziłem i zgrozą zdjęty, dziękowałem Niebu, że książę o tej sprawie zapomniał.
Pewnego wieczora, mijałem konno Karawikę — coś zabielało pod brzozami. Koń się zesłupił i uniósł. Opanowawszy go, zawróciłem znowu, przekonany, że upiora widziałem.
Miejsce to u ludu budzi strach zabobonny. Wszelkie widzenia, jakie kto miał, niezawodnie działy się pod Karawiką. Ja nie tchórz wcale; chciałem się przekonać, że fartuszek na krzyżu był całym strachem. Ale nie było ani fartuszka, ani niczego białego. Wtedy doznałem nieprzyjemnego uczucia i prędko odjechałem. Kto rękopis ów czytał, ten mnie zrozumie.
Wjechałem w las i prędko zapomniałem o wypadku. Byłem wtedy jeszcze wolny, młody i zakochany. Myśli moje daleko odbiegały od Karawiki, gdy wtem niedaleko w gąszczu koń zarżał, a mój odpowiedział, jakby się znały. Zawróciłem w tym kierunku i osłupiały znalazłem wierzchowca dobrze mi znanego, pod siodłem, przywiązanego do drzewa.
Sam nie wiedziałem, co z tem robić i niezdecydowany rozglądałem się wkoło, gdy z gęstwiny wyszedł książę Alfred, spostrzegł mnie i poznał.
— Zgubiłem pręt w krzakach — rzekł.
— A jam się zląkł, obawiając się wypadku.
— Et, co mi się może złego tutaj przytrafić! — odpowiedział ze śmiechem dwuznacznym.
Wróciliśmy pospołu. Znów czas jakiś minął.
Było to wtedy, gdy książę do Holszy przyjechał i gdyśmy się poznali, a książę Alfred miał się żenić. Często droga moja wiodła około Karawiki i pewnego dnia pomyślałem sobie o dziewczynie, której od niejakiego czasu nigdzie nie spotykałem. Czyżby pomarli w tej pustce?
Litością zdjęty, skręciłem z gościńca i zbliżyłem się do folwarku, obrosłego, jak leśniczówka, i nagle natknąłem się na kogoś, co stał na drodze i mnie nie słyszał.
Obejrzał śię, a jam omal nie krzyknął.
Był to hajduk Siła.
Żaden z nas się nie odezwał. Popatrzyliśmy sobie chwilę w oczy; zawróciłem i odjechałem.
Książę Leon nagle powstał, jakby ruszony sprężyną.
— Panie Grzymała, nie mów dalej. Tego słowa ostatniego oszczędź mi! Nie potrafię go znieść.
— Żebyż to było ostatnie! To tylko wstęp!
— Do czego?
— Do epilogu tych dziejów, do pieczęci zawierającej wszystkie te okropności.
— Więc cóż jeszcze być mogło nad to? Tego chyba dosyć!
— To trwało lata. Książę Alfred się ożenił, ja się wydaliłem, zerwały się zupełnie stosunki moje z Holszą. Niedawno, przed pół rokiem zaledwie, znalazłem się w miasteczku, w kościele, na jakieś doroczne święto z żoną. Ścisk był okropny na rynku. Wtem właśnie, gdy ludzie ze mszy wychodzili — naprzeciw tłumu wpadli hajducy na koniach, za nimi powóz, w nim książę Alfred z żoną. Ludzie się skupili, gapiąc; patrzałem i ja. Czuję, że ktoś mi dotyka ramienia i pyta szeptem: «Kto to?» Nie oglądając się, ani poznając głosu, odpowiadam obojętnie: «Ano, sam książę!»
Sam się słów tych przeraziłem, taki jęk im zawtórował.
Obejrzałem się; Sumorokówna tam stała, całem ciałem naprzód podana, z obłąkanym wzrokiem. Te oczy widzę dotychczas; ten jęk dotąd słyszę.
Tłum nas rychło rozdzielił, alem ja ani dnia tego, ani następnych nie mógł znaleźć spokoju. Zrozumiałem, że dziewczynie tej odkryłem niebacznie otchłań, że się gotuje nieszczęście.
Leon oburącz głowę ściskał i trząsł się. Czuł, że epilog się zbliżał, może przeczuwał jaki.
Grzymała otarł pot z czoła.
Na trzeci dzień o świcie, gdym z domu wychodził, stanął przede mną książę Alfred. Był tak zmieniony i straszny, żem prawie odgadł, co się stało.
Ustami, które mu odmawiały posłuszeństwa zaczął mówić:
— «Wyświadcz mi łaskę. Znasz to jezioro w lesie, to pierwsze od... od...» — nie mógł powiedzieć.
— «Znam, znam!» — zawołałem, nie mogąc na jego mękę patrzeć.
— «Pójdź tam — zaraz — zaraz!»
— «Idę» — odpowiadam bez wahania, kierując się ku stajni.
Zatrzymał mnie jeszcze.
— «Nic nie powiesz?» — szepce.
— «Nic!»
— «Słowo honoru?»
— «Słowo!»
Wtedy zniknął, a ja sam sobie konia osiodłałem i ruszyłem.
Znalazłem jezioro. Przypadały nad niem czarne brzydkie ptaki, kracząc. Odebrałem im żer — resztki człowieczego ciała... prawie bez formy. Nie poznałbym, kto to i gdybym się był spóźnił, i te resztki nie ostałyby się od kruczej biesiady. Te resztki tedy, po krótkiem śledztwie, oddano mogile, za płotem cmentarza... i o ten dół ostatni długom księcia prosił i o modlitwę...
Po śmierci księcia Alfreda, gdy o niczem innem nie mówiono w okolicy, spotkałem książęcego plenipotenta i ten mi po raz setny opowiadając wypadek, mimochodem dodał:
— «Na trzy dni przed nieszczęściem kazał mi jeszcze wyciąg sprawy Sumoroków zrobić. Dałem mu ten, któryśmy z panem robili. Może chciał wyroki wypełnić. Ano, sam czas; teraz oni nawet się bronić nie mogą.»
Wtedy stanęły mi jasno dzieje owych trzech dni, od chwili, gdy książę Alfred mnie jednemu ufając, posłał nad jezioro, gdzie sam był przede mną; był — bom ślady jego widział na brzegu, aż do chwili, gdzie może tu, na tem miejscu, gdzie teraz jesteśmy — odczytał rękopis.
Zrozumiałem wypadek z klaczą wpółdziką — i takem go serdecznie, z głębi duszy pożałował.
Teraz istotnie czas spełnić wyroki na Sumorokach; teraz może dobrodziejstwem dla nich będzie wyrzucenie z enklawy — da im to może śmierć i wyzwolenie! Ale też teraz, niegodna księcia taka zemsta i czyn!...
Leon pozostał z czołem w dłoni, targany znowu dwoma uczuciami — człowieka i księcia.
Jako człowiek — powinien był usłuchać Grzymałę, uszanować tajemnicę, ból, hańbę — i te dwa groby. Jako książę — wolę swoją powinien był spełnić, od raz powziętego postanowienia i danego rozkazu nie ustąpić na jotę.
Ten ostatni dramat był cichy; o tym nie wiedział nikt, oprócz Grzymały i pokojowca, a ci nie zdradzą, nie okryją wstydem kniazia zmarłego. Tamte dzieje zna świat; wobec świadków znieważył jego samego stary Sumorok — śmiał go zaczepić.
Leon wstał i rzekł, nie patrząc na Grzymałę:
— Zapóźno posłyszałem... już po niewczasie. Przykro mi, że się rozchodzimy w zdaniu. Jako książę na Holszy zdecydowałem, że Sumorokowie ustąpią z enklawy. Wedle mego pojęcia tak być powinno — i tak będzie. Losy ich rzucone i cofnąć się nie mogę.
Grzymała zdziwiony, zawiedziony patrzał smutno na księcia. Nie obrażała go odmowa, ale bolała. Wyczerpał swe argumenta; teraz milczał.
Książę dotknięty tem milczeniem, wyrok swój starał się upozorować.
— Pan mówisz, że tam został niepoczytalny starzec i młodzieniec piętnem śmierci naznaczony! Tu — wskazał rękopis — były momenta, że z rodu tego zostawało ledwie niemowlę jedno, a przecie trwali dotychczas. Hydra to, pijąca naszą krew i sromotę — dodał ciszej, — hydra odradzająca się wiecznie na naszą zgubę, Hydrze tej ja utnę teraz wszystkie głowy. Wydaje się to panu okrucieństwem, ale jest tylko obowiązkiem. Ci, którzy po mnie przyjdą, nie doznają i nie przeżyją tego, co ja, gdym czytał te dzieje i słuchał pana.
Grzymała skłonił głowę.
— Uczyni książę jak zechce. Ja powiedzieć musiałem.
— Nie czynię panu wymówki. Należy się odemnie wdzięczność, żeś wstyd ten i ohydę dla honoru naszego domu uszanował i milczał.
— Jam tego wcale nie uczynił dla honoru domu, ale dlatego, żem księcia Alfreda żałował, a księcia uważał za przyjaciela. Zresztą cudza tajemnica nie jest nigdy naszą własnością. Przepraszam, jeślim przykrość sprawił.
— Wiedząc pobudki pańskie, postaram się o tej rozmowie zapomnieć.
Grzymała nie zrozumiał, że to łaską i względem być miało. Książę wydał mu się dzisiaj nieznanym i obcym. Chłód go ogarnął i sztywność.
Wstał i ukłonił się niezręcznie.
— Nie będę księciu więcej czasu zabierał — rzekł, nie podnosząc oczu i wyszedł prędko z pokoju.
Leon uczynił ruch jakby go zatrzymać chciał, ale się w czas opamiętał, i upadł raczej, niż siadł na fotel. Tego dnia nie przemówił do nikogo, ani się poruszył z miejsca.
Grzymała wracał też do Hubina chmurny i osowiały.
Przyjechał o zmroku, przejęty chłodem, żądny spokoju i wytchnienia.
W pokoju, przy lampie, żona jego czytała.
— Skądże to wracasz? Zapewne od Suchodoliczów? — zagadnęła, zamiast powitania.
— Jakich Suchodoliczów, znowu?
— Jakich! Może lepiej zrozumiesz, gdy powiem: od swojej ukochanej Maryni.
— Co tobie, kobieto, za dziecinne myśli chodzą po głowie! — odparł, ruszając ramionami. — Gdzie Gabrynia?
Obejrzał się niespokojnie.
— Tak to są dziecinne myśli, gdy widzę, żeś ty w domu gościem, że opuszczasz mnie i własne dobro dla pokątnych stosunków.
— Opamiętaj się, kobieto, i tego domu w piekło mi nie zamieniaj. Dość mam męki i zgryzoty.
— Masz, bo mieć chcesz! Bogu dzięki, że ja już śmierć czuję. Nie mam do ciebie żalu, żeś ją przyspieszył i rada jestem, że na ruinę twą patrzeć nie będę, że nie zostawię sierot żebraków.
Grzymała na nią popatrzał, jak patrzy na swego prześladowcę katowany niewolnik i milczał.
— Gdzieś był zatem? Dowiem się, czy to dla mnie może tajemnica? — ozwała się po chwili.
— Byłem w Holszy.
— Możeś prosił księcia o posadę?
— Nie. Wiesz przecie, że będąc tak zajęty, nie mogę nawet marzyć o czemś podobnem.
— Zajęty! — powtórzyła szyderczo pani. — Zdaje mi się, że od zajęcia tego chętnie uwolniłaby cię moja i twoja rodzina.
— Mówili ci?
— Nic innego nie słyszę. Ojciec mój tu był wczoraj. Powiedział, że rezultat twych trzyletnich rządów jest ten, żeś tylko zmieniał weksle. Znajduje, że taka robota nie warta kilkuset rubli, które pobierasz za administrację.
— Pobierać mam chyba, bom dotąd grosza nie wziął, dla tej prostej przyczyny, żem co rok musiał jeszcze swoich dokładać. Weksli też nadpłaciłem 10 tysięcy rubli. Były nieurodzaje. Trzeba mieć cierpliwość. Długi się nie płacą tak prędko, jak się zaciągają.
— W każdym razie ojciec radby zarząd objąć na siebie. Wiktor już pełnoletni. Przyjechał onegdaj do domu.
— Przyjechał? Po co?
— Przecie ma prawo do rodzinnego domu przyjechać. Może mu zabronisz, jako administrator?
— Ależ on miał zdawać egzaminu!
— Nie zdał. Zostanie przy rodzicach na gospodarstwie.
— Tam do licha! Pocóż więc siedział na uniwersytecie trzy lata? Kosztowało 1800 rubli! Wyrzucone na śmiecie pieniądze! Głupia historja!
— Naturalnie, bo stała się bez twojej porady. Radzenie każdemu, czy chce, czy nie chce, uważasz za swe powalanie i posłannictwo.
— Nie uważam, ale Wiktorowi bezczynnie w domu siedzieć nie pozwolę. Zdolny jest, a tu się zmarnuje. Zresztą, on nie da rady interesom; on stworzony na uczonego, nie na gospodarza.
— Tobie nic do tego. Wiktor ma ojca, głowę rodziny!
— Zdaje mi się, że i ty dotąd ojca uważasz za głowę rodziny! — mruknął z przekąsem.
— Zapewne, że nie ciebie. Mój drogi, straciłam dawno piękne o tobie wyobrażenie. Wiem, kim jesteś.
— Sądzę, że nie będziesz tego nigdy wiedziała! — odparł mąż, wstając.
Z dalszych pokojów dolatywał słaby promyk światła. Na blask ten poszedł Grzymała i znalazł się w pokoiku Gabryni, gdzie ona, pochylona na stołem, rachowała zawzięcie, zaglądając po kolei do kilku ksiąg kasowych.
Poznawszy jego kroki, zerwała się żywo i objąwszy go ramieniem za szyję, ucałowała serdecznie, a on przycisnął ją do piersi mocno i długo, jakby uściskiem tym chciał swą gorycz utulić.
— Wróciłeś! — rzekła radośnie. — Spodziewałam się ciebie ledwie jutro — na szwedzkiej mogile.
— Tak myślałem. Spodziewałem się, że z dobrą nowiną do Michała wstąpię i że z nim jutro przyjadę.
Gabrynia podniosła głowę.
— Więc... wracasz bez dobrej nowiny? — spytała przyciszonym głosem.
— Niestety! Książę odmówił stanowczo. Nie poznałem go. Może ludzie lepiej go zrozumieli, niż my. Może on taki sam — pusty, pyszny i zarozumiały, jak oni wszyscy.
Gabrynia pozostała, oparta o jego ramię, w zamyśleniu, patrząc przed siebie.
— A może, Jurku, on takim być musi! Może konieczności jego położenia my nie rozumiemy. Może mu dobrym być nie wolno. Nie sądźmy ludzi, ich dusz nie znając.
— Może! Mnie ta jego odmowa zabolała okropnie. Nie zapomnę długo zawodu. Nie znałaś ty tego Lwa młodego — tak, jak ja go znałem.
Gabrynia uwolniła się z jego objęcia i wróciła na swe miejsce u stołu.
— A ty rachujesz... Cóż? Nieciekawie budżet wygląda? Strapioną masz minę!
— Zapewne! Widzę twoją pracę, oszczędność, zdolności. Znam twoje cele, myśli, uczucia. Czasem mi się zdaje, że stanowimy jedność. Czemuż się dziwisz, żem stroskana? Czyś ty swobodny i wesoły?
— No, cóż robić? Ciężko, to prawda, ale przecie za lat kilka, gdy interes leśny u teściów się rozwinie, a nasza gorzelnia zacznie procentować, będzie lżej. Zagoją się rany.
— Tak, ale nie twoje serdeczne. Za twoje te niedospane noce i siwiznę w lat trzydzieści, żebyś choć słowa uznania doznał, lub sprawiedliwego sądu!
— Co tam! — Grzymała ręką machnął niby pogardliwie, a głos mu się łamał, zduszony goryczą i żalem. — Uznanie tutaj! — ręką w pierś się uderzył. — A życie, głupstwo... Jeszcze lat kilkanaście. Odeśpię, Gabryniu, swoje noce! Bądź spokojna.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Ja tak się boję, że ci nie stanie sił i ducha! — szepnęła.
— Chyba mnie ty odstąpisz?
— Nigdy, wiesz dobrze. Ale nie o to chodzi. Ze zgrozą przeglądałam dzisiaj rachunki. Z Hubina wypłaciłeś w tym roku braciom i siostrom 2.000 rubli więcej, niż miałeś dochodu.
— Cóż ja na to poradzę? Józef zgrał się w karty i miał się strzelać; Stefan drugi rok w klasie. Andzia musiała jechać do wód; u Kazimierzostwa spaliła się stodoła. Musiałem ratować.
— Ale czy możesz? Ratujesz pożyczką? W ten sposób oni wrócą do swych części nietkniętych, a twoja zginie.
— Cóż robić, Gabryniu! Nie mogę inaczej postąpić. Widzisz, jak pracuję; podwoiłem dochody, oszczędzamy się, ile mocy! Cóż bym ja był wart, gdyby moja została nietknięta, a ich zginęły!
— U teściów twoich niesnaski. O Boże, ja, co wiem, ileś ty tam włożył starań!
— Ha, cóż robić, powiadam ci. Byle mi pozwolili jeszcze lat parę pracować. Już potem nie zginą; będę o nich spokojny.
— U Stokowskich dobrze?
— Dobrze. Te malce pociechę mi robią.
— A u stryjów?
— Tam mnie nie lubią, bo na zbytki nie pozwalam, ale przynajmniej słuchają i milczą.
Zamyślił się i po chwili rzekł:
— Wiesz, kto mi najgorzej życie truje?
Gabrynia podniosła oczy trwożna, posądzając, że biedak ten powie to, co lat kilka w bohaterskiem milczeniu nawet przed nią nosił: wspomni żonę. Ale on odpowiedział:
— Chrucki Nikodem! Com ja temu człowiekowi zawinił, że mnie szkaluje; że mi każdy zamiar paraliżuje, w każdej robocie przeszkadza!
— Chrucki jest zły człowiek, a taki nie cierpi dobrego! — odparła spokojnie Gabrynia.
— A mnie się zdaje, że jego bieda i nieszczęście psuje. Żeby temu człowiekowi parę tysięcy, stanąłby na nogi, ale skąd to wziąć? Jak poradzić?
Stroskany był potrzebą tego wroga, jak własną. Gabrynia spojrzała na niego serdecznie.
— Żebym ja był bogaty! — westchnął — żebym ja miał choć ze sto tysięcy — tyle, ile Holsza a Czartomel dają rocznego dochodu! Doprawdy, niebyłoby na pokaz jednego bankruta w okolicy, ani jednego głupca i próżniaka. I nie byłoby złych i zawistnych. Oni wszyscy w gruncie dobrzy, tylko ich dola zła.
— Nie gorsza od twojej — szepnęła siostra.
— Gorsza, bom ja sam, a oni dzieci mają; bom zahartowany i twardy, a oni słabi i pamiętni lepszych czasów. Im pomocy potrzeba, dźwigni, a przytem ogniska i wzoru, wyższego niż ja, marna mrówka!
W tej chwili ktoś wszedł do obok położonego pokoju, będącego gabinetem gospodarza.
— Kto tam? — zawołał Grzymała.
— To ja, panie, Kopko! — odpowiedział głos ponury.
— Wejdź tutaj i gadaj, po coś się zjawił?
Kopko wszedł i pokłonił się.
— To niby nie mój interes, alem jak posłyszał, tom pomyślał, że może się panu zda. W Czartomelskim lesie sprzedają dębinę — pod warunkiem, żeby prędko i nocą zabierać. Fura dwa złote!
— Któż to sprzedaje?
— Ano ten rządca. Butnera holszańskiego szwagier.
— Et, bredzisz stary! Książę mi sam mówił, że Butner tego nowego rządcy z Czartomla jeszcze nie zna.
— Jemu trzeba tak gadać, to gada! Albo to książę zobaczy i posłyszy, jak oni się po pyskach całują i gadają do siebie po imieniu? Szwagry to, ale kradną na współkę, jak rodzeni bracia. Zresztą, kto tam o księcia dba! Jak ludzie przekonali się, że on gorszy osioł od tamtego nawet, to teraz go nikt i nie wspomina. Książę, to Butner! Otóż Butner ze szwagrem sprzedają dębinę. Możeby pan kupił? Sprzężaj w folwarku wolny tymczasem — w migbyśmy to zwieźli do siebie, a potem grosz na grosz zarobili.
Kopko mówił zawsze «nasz» i «my», gdy szło o interes Grzymały.
— Zwarjowałeś stary! Toć to kradzież oczywista! Zamiast kupować, natychmiast zawiadomię księcia.
— Albo to panu książę uwierzy? Powie Butnerowi. Szelma się wyłga i nowy wróg przybędzie. A dębinę kupi ktoś inny.
— Horrendum! Co się tam dzieje! Toć to ruina!
— E — nie, proszę pana. Stanie Holszy dla nich wszystkich. Te tysiące przecie nikomu z naszych dobra nie robią — idą za granicę. Toć jedno, czy do Niemiec pójdą, czy gdzieś dalej. Jedno, czy kniaź je na kochanki roztrąci, czy Szwab za nie w swoim kraju drugą taką Holszę kupi.
Grzymała na ten logiczny argument nic rzec nie potrafił; Gabrynia, nożem do papieru, kreśliła po stole arabeski.
— Proszę pana, o drzewie tem warto pomyśleć. Żydom Butner nie sprzeda, bo ich nie cierpi, a z obywateli jeden tylko Chrucki ma ochotę, ale mu pieniędzy nikt nie pożyczy.
— Kopko, mówiłem ci że to złodziejstwo; pocóż znowu wracasz do tej sprawy? Powiedz lepiej, co tam u ciebie słychać?
Kopko gospodarował w majątku teścia Grzymały.
— Wszystko dobrze, tylko niechby pan przyjechał. Młody pan Wiktor zawczoraj przyjechał, a dziś już dwa cugowe sobie konie kupił i na naszym owsie postawił. Furmana też przyjął i tak się tam rozbija po dziedzińcu, jakby nas nie było. Owsa w tym roku mało.
— Dobrze, przyjadę! — posępnie mruknął Grzymała.
Kopko głowę podniósł i twarz do złego uśmiechu skrzywił. Wiadomość ostatnia sprawiała mu wielką przyjemność.
— Słyszał pan, że onegdaj w Podlipiu książęcem spaliła się stajnia i 40 sztuk stadniny? To tak księciu na pożegnanie, bo słyszę, że jedzie do Paryża po jakąś zamorską królewnę za żonę.
— Biedny książę! — westchnął Grzymała.
— Co go pan ma żałować! — zajadle wybuchnął człowiek.
Gabrynia podniosła głowę i łagodny swój głos wmieszała do dysputy.
— Kopko! Żeby książę wiedział, co się dzieją za bezeceństwa i krzywdy w jego imieniu, toby każdą z nich swą Holszą zapłacił. Ale on nie wie i nie rozumie, dlatego brat mój go żałuje.
— A dlaczegóż nie wie i nie rozumie? Toć on nie dziecko — oczy ma, uszy ma, no i jakąś tam duszę ma! Niechby ze swego zamku między ludzi zstąpił, folwarki swe objechał, skarg i próśb posłuchał. Toć od niego ludzie łask nie chcą, ale sprawiedliwości.
— Mówisz Kopko, nie pojmując rzeczy. Książę jest tu prawie obcy.
— Kiedy obcy, to pocóż on tutaj siedzi i gnębi tych, co do ziemi przyrośli? Jego wygnać do Paryża. Powiadają, że kiedyś Sumorok spróbował — ano — znowu kniazie są...
— Są i będą, bo ich posadził Bóg!
— To chyba już djabeł, panienko!
— Dosyć tego, Kopko! — wstając zawołał Grzymała. — Nam nic do sądzenia księcia. Nie będziemy za niego przed Bogiem odpowiadali. Ty wracaj do swojej roboty, a dębiny nawet przed ludźmi nie wspominaj, bo to wstyd!
Kopko wyszedł, ale nieprzejednany.
Jednocześnie przed domem turkot się rozległ, i głos pani piskliwy:
— Grześ, Grześ! Światła do przedpokoju! Goście, goście! Marcesiu, każ dodać coś słodkiego do kolacji. Jerzy, ktoś zajechał. Wyjdźże, ja muszę się przebrać.
— Jurku — szepnęła błagalnie Gabrynia, — jeśli można, nie każ mi dzisiaj tych gości oglądać. Głowa mię bardzo boli!
— Dobrze, dobrze, już ja ich zabawię, chociaż nie pojmuję, ktoby to mógł być o tej porze. Ty spocznij moja najmilsza!
Wyszedł i starannie wszystkie drzwi za sobą pozamykał.
Bardzo mało w swym rogowym pokoiku słyszała Gabrynia głosu i ruchu z salonu. Odsunęła księgi, cofnęła się poza krąg blasku lampy i oparłszy głowę o poręcz fotela, zdawała się usypiać.
Na dworze wicher wył i dzwoniły rynny uderzane nagiemi gałęziami; monotonnie deszcz pluskał.
W półcieniu, twarz dziewczyny zamyślona, spokojna, miała w sobie coś nieziemsko pięknego. Marzyła. Rzadko się jej to zdarzało. Życie całe pracowała i myślała; teraz smutek przyrody rozstroił ją, napełnił wielką żałością.
Z natury Gabrynia była bardzo do brata podobna; tak samo ofiarna, szczera, wesoła i drobiazgowo obowiązkowa. Umiała też tak milczeć, jak on, na osobiste bole i gorycze; umiała darowywać i przebaczać.
Tylko jako kobieta, czuła subtelniej i jak kobieta nie zapomniała cierpienia. Grzymała, któryby przysiągł, że Gabrynię zna, jak siebie, zdziwiłby się, gdyby to marzenie dziewczęcia w głowie jej i w sercu wyczytał.
Ten książę na Holszy i Czartomlu, znienawidzony, krzywdzony, wyzyskiwany z jednej strony, a sądzony jak zbrodzień z drugiej — dla niej nie był księciem i obcym: — był Lwem — pierwszem i ostatniem ukochaniem na świecie.
Że był kniaziem, nie pamiętała wtedy, gdy mówili do siebie: ty moja — ty mój! W lat siedemnaście, gdy się oddaje serce, to się nie oblicza, nie zastanawia, nie zdaje sprawy. Nie pamiętała, że księciem był i raz tylko to poczuła, gdy do niej list napisał — jedyny — w chwili wyjazdu.
Wtedy to zrozumienie i pojęcie otchłani ich dzielącej zapłaciła najsroższem w życiu cierpieniem, rozpaczą, serdecznem rozbiciem.
Sen się prześnił — zostało życie do przebycia. Gabrynia nie wzięła go jak mękę, ani jak pokutę; wzięła je, jak dzielny robotnik swe zadanie — ciężkie, ale szlachetne.
Długi czas krwawiło się jej serce na wspomnienie, na widok znajomy, na piosnki melodję. Długi czas tylko praca ją uspokajała, a w samotności i wypoczynku cierpiała nieznośnie.
W owym czasie serdeczne rozbicie spadło też na Grzymałę. Ludzie obcy, a nawet najbliżsi, nie zobaczyli tego po nim. Przez dzień jeden w pracy nie ustał; przez chwilę jedną nie okazał goryczy. Nawet ten jego śmiech dobroduszny, głośny, nieco rubaszny, brzmiał jak zwykle; nawet te jego uczciwe oczy nie śćmiły się.
I oto pewnego wieczora spotkała go Gabrynia stojącego przy płocie ogrodu i wyglądającego niby na pszenne kopy na łanie.
Zawołała go — nie usłyszał; dotknęła ramienia — drgnął i obejrzał się.
Zobaczyła, że oczy miał czerwone i rysy stępiałe, bez życia i wyrazu.
To było coś niesłychanego w Grzymale.
Nie pytała go, bo zrozumiała nagle, własnym bólem na cudzy ból wrażliwa; a on zamiast się tłumaczyć, rzekł:
— Doszło mi strasznie do serca, więc się schowałem z przed ludzkich oczu. Ano, głupstwo — przeszło! Nie mów nikomu, Gabryniu!
Ona serdecznie objęła go rękoma za szyję. Poczuła drugie sieroctwo, duszę bratnią i utuliła go i pocieszała.
Od tej chwili jej ból zcichł, serce przylgnęło do brata, życie znalazło cel.
Sojusz ten wypróbowały lata. Myśleli razem, pracowali razem, doszli do tego, że rozumieli się bez słów, że byli jednym prawie duchem. Sojuszu tego nie zerwało małżeństwo Grzymały, a zaciskała każda przykrość zniesiona, podnosiła każda walka.
Rywalizowali z sobą w pracy, w wytrwaniu i w pognębianiu ludzkich cierpień.
Kobieta była twardsza i spokojniejsza; mężczyzna miększy i zapalczywszy. Zresztą mieli te same cele, ideały, nawet sympatje i antypatje.
Wielu kochało przez ten czas Gabrynię. Dawali jej świetny los, stanowisko, spokój i mniej lub więcej szczere uczucia. Wiele razy obraziła na siebie ludzi i uczyniła sobie niechętnych; nie przyszło jej jednak na myśl odstępstwo swemu ukochaniu i bratu. Ukochanie było snem, a brat kilkakroć prosił jej, aby dla niego nie marnowała lat i szczęścia; ale ona wzgląd lat zmarnowanych zbywała pogardliwym ruchem ramion, a wzmiankę szczęścia łagodnym uśmiechem, który mówił: — «Szczęście to wewnętrzna pogoda!» — i zostawała w Hubinie.
Wtem w Holszy rozegrał się dramat. Wypadek przygnał do gniazda tego, który miał nigdy nie wrócić. Zaczęli o nim szeroko ludzie mówić, i wtedy wyraźnie pomyślała o nim Gabrynia. Z listu jego wyjęła jedno zdanie: «Proszę mną nie pogardzać». Niegdyś prośba ta uratowała go w jej sercu rozbitem; teraz uczyniła ją dla niego bardzo, serdecznie życzliwą.
Ten kniaź nie ideałem jej teraz był, ale człowiekiem biednym, chorym, samotnym i smutnym, którego ona kochała.
Gdy go zobaczyła nagle przed sobą, zrozumiała, że nie ona, lecz on głębiej cierpi; gdy posłyszała jego zdanie, uszanowała go i pożałowała może jedna na świecie.
Odtąd oswoiła się z myślą o nim. Myśl smutna była i gorzka. Smutku tego nie było przyczyną poczucie, że ten ukochany nigdy jej własnym nie będzie: nie zawód uczucia — ale zawód wiary i nadziei.
Wierzyła, że ten ideał jej wielkim będzie i świetnym, a on stał się małym i pospolitym; że czynić będzie i myśleć, a on bezmyślnie używał — i był teraz ten młodzieniec tyle rokujący, lalką, próżniakiem i niewolnikiem pustych form bez treści i wartości — jak ci wszyscy panicze, których niegdyś widywała w Holszy.
Gabrynia nie szalała nigdy — kochała — i teraz myśląc o tym, który ją kosztował całą młodość i osobiste szczęście, latami i pracą wyszlachetniona i dojrzała, nie bolała nad zatratą swego serca, ale nad zgubą człowieka.
Boć ten człowiek — to jej Lew był, plwano na niego słusznie...
Otworzono gwałtownie drzwi. Dziewczyna podskoczyła, nagle ze swych marzeń zbudzona.
Zafrasowany, gryząc wąsy i obracając w ręku jakiś papier, stał nad nią brat.
— Wiesz, kto to przyjechał?
— Może pan Michał.
— Nikodem Chrucki!
— Ten! — rzuciła krótko i pogardliwie. — Czegóż on chce? Przecie nie pieniędzy.
— A właśnie! Pomyśl-no: dwie raty podatków zalegają, żona chora, on sam, jak z krzyża zdjęty! Mówiłem ci. Temu człowiekowi trochę dopomóc — wypłynie! Nie pomóc — zmarnuje się... nie on jeden, ale i czworo dzieci! Nie sposób nie dopomóc.
Grzymała mówił to prędko, natarczywie, bojąc się, że siostra, której bardzo słuchał, pobije go argumentami oczywistemi. Ale ona po chwili namysłu, spytała tylko:
— A skądże weźmiesz pieniędzy?
— Nie trzeba. Chrucki tyle nie żąda — bylem mu weksel poręczył na trzy tysiące rubli.
— To gorzej, niż gotówka! Nie wiesz, w jakie ręce i w jakim terminie ten dokument się dostanie.
— Jakżeby Chrucki słowa nie dotrzymał? Zresztą będę miał pieniądze. U teściów wpakowałem swoich półtora tysiąca, a tysiąc mam po ludziach. Sprzedadzą zboże, to oddadzą. Widzisz, żeby to nie był Chrucki, ale tego te parę tysięcy na nogi postawi. Doprawdy, nie można odmówić.
Gabrynia wstała i, oparłszy mu ręce na ramionach, popatrzała w oczy łzawo.
— Jurek! Po co się mnie radzisz? Tyś lepszy i szlachetniejszy! Ratuj tego wroga — ratuj!
Grzymała roześmiał się uradowany. Weksel podpisał zamaszyście, ucałował siostrę.
— Zobaczysz, że to się jeszcze okaże świetnym interesem! — zawołał, wychodząc.
Gabrynia uśmiechnęła się smutnie. Znała ona śmiech Grzymały i wiedziała, że człowiek ten może już teraz fatalne skutki swej ofiary przewidywał.
Nie lekkomyślny był i nie zapaleniec, rządzący się wrażeniami chwili, choć na takiego może wyglądał; ale w naturze jego była moc poświęcenia bez granic, obowiązkowości posuniętej do dziwactwa. On ludzi nie widział, nie dla nich czynił i nic od nich nie wymagał. On czynił to dla idei, dla siebie samego.
Po chwili turkot bryczki oznajmił odjazd gościa.
Pani domu czuła się urażoną, że nie został na kolacji i bardzo kwaśna zasiadła do stołu. Naturalnie humor jej zły wylewał się zwykle na męża, który słuchał i znosił, jak ludzie bardzo dobrzy i cierpliwi znoszą dokuczanie istot słabych umysłowo lub fizycznie.
Były tam napaści na nędzę, którą tutaj cierpi, na złego kucharza i brak komfortu, na tysiące niegodnych wzmianki, domowych przykrości i plotek.
Służba, którą zmieniała co kilka miesięcy, nigdy w niczem dogodzić jej nie mogła: mąż temu był winien. Jedzenie jej nie smakowało: mąż temu był winien.
Wizyta księcia wzbudziła w niej wymagania. Wymagała gruntownej restauracji domu, nowych mebli, liberji dla służby. Groziła, że długo podobnego upokorzenia znosić nie myśli.
Wszystko to recytowała tonem powolnym, a jękliwym niewinnej męczennicy na stosie.
Grzymała odpowiadał jej łagodnie i cierpliwie. Obiecywał, że uczyni co może, by jej dogodzić; prosił, żeby się nie rozdrażniała byle czem; zdobył się nawet parę razy na uśmiech i żartobliwe słówko.
Gabiynia milczała, zdjęta dla niego bezmierną litością. Pamiętała przecie, że kobieta ta przed trzema laty ubóstwiała męża, za to, że ją wyrwał z pod władzy macochy i ruiny domowej, że ją kochającą go szalenie i poniewieraną w rodzinie, osłonił, pożałował — w dom swój jako panią wprowadził.
Przeznaczeniem Grzymały snać było za dobroć swą i ofiary brać owoce gorzkie, jak piołun, twarde i ciężkie, jak kamienie.
W Gabryni czasem żal i gorycz wzbierała, jak morze; całą siłą woli hamowała się, by bratowej nie ubliżyć, nie dotknąć. Że w domu tym piekło nie rozpętało się zupełnie — tylko jej taktu i miary było zasługą. Bratowej imponował jej spokój i powaga, daleko bardziej niż słodycz mężowska. To utrzymywało równowagę.
Do scen między mężem i żoną Gabrynia nie wtrącała nigdy słowa i teraz wstała prędko od stołu i odeszła.
Ten protest milczący działał zawsze na kapryśną kobietę.
Słyszała Gabrynia, że głos jej ucichł, i potok wymowy wysechł; potem się rozkaszlała, rzuciła hałaśliwie na talerz widelec i zamknęła się w swoim pokoju.
Grzymała chwilę chodził po jadalni, a potem już spokojny, tylko trochę smutniejszy przyszedł do siostry.
Usiadł w kącie, w cieniu i po chwili rzekł:
— Przeczytaj mi cokolwiek, Gabryniu! Coś ładnego — poezje może! Spać mi się jeszcze nie chce.
Złożyła swe rachunki, sięgnęła na półkę po książkę starą i wytartą i zcicha poczęła czytać.
Światło rzucało skierki złote na jej włosy i łamało się cieniem na pochylonych, smutnych rysach.
Na pamięć umiała ten poemat. Czytali go tyle razy o tej samej porze, gdy cisza wielka osnuwała dom uśpiony, a oni sami czuwali. Tylekroć słowa te stawały jej w myśli, gdy patrzyła na ciągle borykanie się brata.
A jednak czar tej poezji wiecznie dla nich był nowy i zawsze cudny.
Z kąta swego Grzymała zasłuchany i orzeźwiony ruchem ust powtarzał za siostrą:

Sęp usłyszał ich groźby i ślepo uwierzył,
Że Beduina weźmie na pustyni jeńcem,
I w pogoń za mną skrzydłami uderzył,
Trzykroć czarnym owinął głowę moją wieńcem.

Zmęczone jego rysy ożywiały się, a oczy poczynały błyszczeć:

Ja pędzę, ja nie znam trwogi
Skały z drogi, sępy z drogi! —

Nie dzielili się doznanem wrażeniem, ale jednocześnie policzki Gabryni zabarwił rumieniec i głos brzmiał głębokim triumfem:

Teraz oczy kręgiem słońca
Okręciłem koło siebie;
I na ziemi i na niebie
Już nie było za mną gońca.

Wkoło nich sądzono ich i krytykowano; z sobą mieli zawody i bóle; przed sobą może ruinę i rozbicie; na całym świecie nic drogiego, własnego — i oni dniem i życiem znękani i osłabli — starą książeczkę mieli tylko, jako nagrodę i otuchę.

Odrywali się od rzeczywistości, zamykali myśl przed troską wczorajszą i jutrzejszą — i mieli złudzenie zwycięstwa, triumfu, spokoju — tak pełne, jakby to, a nie tamto prawdą było:

Odetchnąłem. Ku gwiazdom spoglądałem dumnie.
I wszystkie gwiazdy oczyma złotemi,
Wszystkie poglądały ku mnie,
Bo oprócz mnie — nie było nikogo na ziemi.

Skończyła Gabrynia i powstali razem.
Nie powiedzieli sobie nic, tylko uścisnęli się długo, serdecznie, spojrzeli sobie w oczy i rozeszli się na spoczynek — znowu silni — tą chwilą marzenia o zwycięstwie, zahartowani na wiele ciosów.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Rodziewiczówna.