Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

za niego przed Bogiem odpowiadali. Ty wracaj do swojej roboty, a dębiny nawet przed ludźmi nie wspominaj, bo to wstyd!
Kopko wyszedł, ale nieprzejednany.
Jednocześnie przed domem turkot się rozległ, i głos pani piskliwy:
— Grześ, Grześ! Światła do przedpokoju! Goście, goście! Marcesiu, każ dodać coś słodkiego do kolacji. Jerzy, ktoś zajechał. Wyjdźże, ja muszę się przebrać.
— Jurku — szepnęła błagalnie Gabrynia, — jeśli można, nie każ mi dzisiaj tych gości oglądać. Głowa mię bardzo boli!
— Dobrze, dobrze, już ja ich zabawię, chociaż nie pojmuję, ktoby to mógł być o tej porze. Ty spocznij moja najmilsza!
Wyszedł i starannie wszystkie drzwi za sobą pozamykał.
Bardzo mało w swym rogowym pokoiku słyszała Gabrynia głosu i ruchu z salonu. Odsunęła księgi, cofnęła się poza krąg blasku lampy i oparłszy głowę o poręcz fotela, zdawała się usypiać.
Na dworze wicher wył i dzwoniły rynny uderzane nagiemi gałęziami; monotonnie deszcz pluskał.
W półcieniu, twarz dziewczyny zamyślona, spokojna, miała w sobie coś nieziemsko pięknego. Marzyła. Rzadko się jej to zdarzało. Życie całe pracowała i myślała; teraz smutek przyrody rozstroił ją, napełnił wielkę żałością.
Z natury Gabrynia była bardzo do brata podobna; tak samo ofiarna, szczera, wesoła i drobiazgowo obowiązkowa. Umiała też tak milczeć, jak on,