Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/206

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kopko głowę podniósł i twarz do złego uśmiechu skrzywił. Wiadomość ostatnia sprawiała mu wielką przyjemność.
— Słyszał pan, że onegdaj w Podlipiu książęcem spaliła się stajnia i 40 sztuk stadniny? To tak księciu na pożegnanie, bo słyszę, że jedzie do Paryża po jakąś zamorską królewnę za żonę.
— Biedny książę! — westchnął Grzymała.
— Co go pan ma żałować! — zajadle wybuchnął człowiek.
Gabrynia podniosła głowę i łagodny swój głos wmieszała do dysputy.
— Kopko! Żeby książę wiedział, co się dzieją za bezeceństwa i krzywdy w jego imieniu, toby każdą z nich swą Holszą zapłacił. Ale on nie wie i nie rozumie, dlatego brat mój go żałuje.
— A dlaczegóż nie wie i nie rozumie? Toć on nie dziecko — oczy ma, uszy ma, no i jakąś tam duszę ma! Niechby ze swego zamku między ludzi zstąpił, folwarki swe objechał, skarg i próśb posłuchał. Toć od niego ludzie łask nie chcą, ale sprawiedliwości.
— Mówisz Kopko, nie pojmując rzeczy. Książę jest tu prawie obcy.
— Kiedy obcy, to pocóż on tutaj siedzi i gnębi tych, co do ziemi przyrośli? Jego wygnać do Paryża. Powiadają, że kiedyś Sumorok spróbował — ano — znowu kniazie są...
— Są i będą, bo ich posadził Bóg!
— To chyba już djabeł, panienko!
— Dosyć tego, Kopko! — wstając zawołał Grzymała. — Nam nic do sądzenia księcia. Nie będziemy