Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/199

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Opamiętaj się, kobieto, i tego domu w piekło mi nie zamieniaj. Dość mam męki i zgryzoty.
— Masz, bo mieć chcesz! Bogu dzięki, że ja już śmierć czuję. Nie mam do ciebie żalu, żeś ją przyspieszył i rada jestem, że na ruinę twą patrzeć nie będę, że nie zostawię sierot żebraków.
Grzymała na nią popatrzał, jak patrzy na swego prześladowcę katowany niewolnik i milczał.
— Gdzieś był zatem? Dowiem się, czy to dla mnie może tajemnica? — ozwała się po chwili.
— Byłem w Holszy.
— Możeś prosił księcia o posadę?
— Nie. Wiesz przecie, że będąc tak zajęty, nie mogę nawet marzyć o czemś podobnem.
— Zajęty! — powtórzyła szyderczo pani. — Zdaje mi się, że od zajęcia tego chętnie uwolniłaby cię moja i twoja rodzina.
— Mówili ci?
— Nic innego nie słyszę. Ojciec mój tu był wczoraj. Powiedział, że rezultat twych trzyletnich rządów jest ten, żeś tylko zmieniał weksle. Znajduje, że taka robota nie warta kilkuset rubli, które pobierasz za administrację.
— Pobierać mam chyba, bom dotąd grosza nie wziął, dla tej prostej przyczny, żem co rok musiał jeszcze swoich dokładać. Weksli też nadpłaciłem 10 tysięcy rubli. Były nieurodzaje. Trzeba mieć cierpliwość. Długi się nie płacą tak prędko, jak się zaciągają.
— W każdym razie ojciec radby zarząd objąć na siebie. Wiktor już pełnoletni. Przyjechał onegdaj do domu.
— Przyjechał? Po co?