Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/198

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jest nigdy naszą własnością. Przepraszam, jeślim przykrość sprawił.
— Wiedząc pobudki pańskie, postaram się o tej rozmowie zapomnieć.
Grzymała nie zrozumiał, że to łaską i względem być miało. Książę wydał mu się dzisiaj nieznanym i obcym. Chłód go ogarnął i sztywność.
Wstał i ukłonił się niezręcznie.
— Nie będę księciu więcej czasu zabierał — rzekł, nie podnosząc oczu i wyszedł prędko z pokoju.
Leon uczynił ruch jakby go zatrzymać chciał, ale się w czas opamiętał, i upadł raczej, niż siadł na fotel. Tego dnia nie przemówił do nikogo, ani się poruszył z miejsca.
Grzymała wracał też do Hubina chmurny i osowiały.
Przyjechał o zmroku, przejęty chłodem, żądny spokoju i wytchnienia.
W pokoju, przy lampie, żona jego czytała.
— Skądże to wracasz? Zapewne od Suchodoliczów? — zagadnęła, zamiast powitania.
— Jakich Suchodoliczów, znowu?
— Jakich! Może lepiej zrozumiesz, gdy powiem: od swojej ukochanej Maryni.
— Co tobie, kobieto, za dziecinne myśli chodzą po głowie! — odparł, ruszając ramionami. — Gdzie Gabrynia?
Obejrzał się niespokojnie.
— Tak to są dziecinne myśli, gdy widzę, żeś ty w domu gościem, że opuszczasz mnie i własne dobro dla pokątnych stosunków.