Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/197

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Leon wstał i rzekł, nie patrząc na Grzymałę:
— Zapóźno posłyszałem... już po niewczasie. Przykro mi, że się rozchodzimy w zdaniu. Jako książę na Holszy zdecydowałem, że Sumorokowie ustąpią z enklawy. Wedle mego pojęcia tak być powinno — i tak będzie. Losy ich rzucone i cofnąć się nie mogę.
Grzymała zdziwiony, zawiedziony patrzał smutno na księcia. Nie obrażała go odmowa, ale bolała. Wyczerpał swe argumenta; teraz milczał.
Książę dotknięty tem milczeniem, wyrok swój starał się upozorować.
— Pan mówisz, że tam został niepoczytalny starzec i młodzieniec piętnem śmierci naznaczony! Tu — wskazał rękopis — były momenta, że z rodu tego zostawało ledwie niemowlę jedno, a przecie trwali dotychczas. Hydra to, pijąca naszą krew i sromotę — dodał ciszej, — hydra odradzająca się wiecznie na naszą zgubę, Hydrze tej ja utnę teraz wszystkie głowy. Wydaje się to panu okrucieństwem, ale jest tylko obowiązkiem. Ci, którzy po mnie przyjdą, nie doznają i nie przeżyją tego, co ja, gdym czytał te dzieje i słuchał pana.
Grzymała skłonił głowę.
— Uczyni książę jak zechce. Ja powiedzieć musiałem.
— Nie czynię panu wymówki. Należy się odemnie wdzięczność, żeś wstyd ten i ohydę dla honoru naszego domu uszanował i milczał.
— Jam tego wcale nie uczynił dla honoru domu, ale dlatego, żem księcia Alfreda żałował, a księcia uważał za przyjaciela. Zresztą cudza tajemnica nie