Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/200

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Przecie ma prawo do rodzinnego domu przyjechać. Może mu zabronisz, jako administrator?
— Ależ on miał zdawać egzaminu!
— Nie zdał. Zostanie przy rodzicach na gospodarstwie.
— Tam do licha! Pocóż więc siedział na uniwersytecie trzy lata? Kosztowało 1800 rubli! Wyrzucone na śmiecie pieniądze! Głupia historja!
— Naturalnie, bo stała się bez twojej porady. Radzenie każdemu, czy chce, czy nie chce, uważasz za swe powalanie i posłannictwo.
— Nie uważam, ale Wiktorowi bezczynnie w domu siedzieć nie pozwolę. Zdolny jest, a tu się zmarnuje. Zresztą, on nie da rady interesom; on stworzony na uczonego, nie na gospodarza.
— Tobie nic do tego. Wiktor ma ojca, głowę rodziny!
— Zdaje mi się, że i ty dotąd ojca uważasz za głowę rodziny! — mruknął z przekąsem.
— Zapewne, że nie ciebie. Mój drogi, straciłam dawno piękne o tobie wyobrażenie. Wiem, kim jesteś.
— Sądzę, że nie będziesz tego nigdy wiedziała! — odparł mąż, wstając.
Z dalszych pokojów dolatywał słaby promyk światła. Na blask ten poszedł Grzymała i znalazł się w pokoiku Gabryni, gdzie ona, pochylona na stołem, rachowała zawzięcie, zaglądając po kolei do kilku ksiąg kasowych.
Poznawszy jego kroki, zerwała się żywo i objąwszy go ramieniem za szyję, ucałowała serdecznie, a on przycisnął ją do piersi mocno i długo, jakby uściskiem tym chciał swą gorycz utulić.