Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/201

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wróciłeś! — rzekła radośnie. — Spodziewałam się ciebie ledwie jutro — na szwedzkiej mogile.
— Tak myślałem. Spodziewałem się, że z dobrą nowiną do Michała wstąpię i że z nim jutro przyjadę.
Gabrynia podniosła głowę.
— Więc... wracasz bez dobrej nowiny? — spytała przyciszonym głosem.
— Niestety! Książę odmówił stanowczo. Nie poznałem go. Może ludzie lepiej go zrozumieli, niż my. Może on taki sam — pusty, pyszny i zarozumiały, jak oni wszyscy.
Gabrynia pozostała, oparta o jego ramię, w zamyśleniu, patrząc przed siebie.
— A może, Jurku, on takim być musi! Może konieczności jego położenia my nie rozumiemy. Może mu dobrym być nie wolno. Nie sądźmy ludzi, ich dusz nie znając.
— Może! Mnie ta jego odmowa zabolała okropnie. Nie zapomnę długo zawodu. Nie znałaś ty tego Lwa młodego — tak, jak ja go znałem.
Gabrynia uwolniła się z jego objęcia i wróciła na swe miejsce u stołu.
— A ty rachujesz... Cóż? Nieciekawie budżet wygląda? Strapioną masz minę!
— Zapewne! Widzę twoją pracę, oszczędność, zdolności. Znam twoje cele, myśli, uczucia. Czasem mi się zdaje, że stanowimy jedność. Czemuż się dziwisz, żem stroskana? Czyś ty swobodny i wesoły?
— No, cóż robić? Ciężko, to prawda, ale przecie za lat kilka, gdy interes leśny u teściów się rozwinie, a nasza gorzelnia zacznie procentować, będzie lżej. Zagoją się rany.