Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tak, ale nie twoje serdeczne. Za twoje te niedospane noce i siwiznę w lat trzydzieści, żebyś choć słowa uznania doznał, lub sprawiedliwego sądu!
— Co tam! — Grzymała ręką machnął niby pogardliwie, a głos mu się łamał, zduszony goryczą i żalem. — Uznanie tutaj! — ręką w pierś się uderzył. — A życie, głupstwo... Jeszcze lat kilkanaście. Odeśpię, Gabryniu, swoje noce! Bądź spokojna.
Dziewczyna potrząsnęła głową.
— Ja tak się boję, że ci nie stanie sił i ducha! — szepnęła.
— Chyba mnie ty odstąpisz?
— Nigdy, wiesz dobrze. Ale nie o to chodzi. Ze zgrozą przeglądałam dzisiaj rachunki. Z Hubina wypłaciłeś w tym roku braciom i siostrom 2.000 rubli więcej, niż miałeś dochodu.
— Cóż ja na to poradzę? Józef zgrał się w karty i miał się strzelać; Stefan drugi rok w klasie. Andzia musiała jechać do wód; u Kazimierzostwa spaliła się stodoła. Musiałem ratować.
— Ale czy możesz? Ratujesz pożyczką? W ten sposób oni wrócą do swych części nietkniętych, a twoja zginie.
— Cóż robić, Gabryniu! Nie mogę inaczej postąpić. Widzisz, jak pracuję; podwoiłem dochody, oszczędzamy się, ile mocy! Cóż bym ja był wart, gdyby moja została nietknięta, a ich zginęły!
— U teściów twoich niesnaski. O Boże, ja, co wiem, ileś ty tam włożył starań!
— Ha, cóż robić, powiadam ci. Byle mi pozwolili jeszcze lat parę pracować. Już potem nie zginą; będę o nich spokojny.