Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Z kąta swego Grzymała zasłuchany i orzeźwiony ruchem ust powtarzał za siostrą:

Sęp usłyszał ich groźby i ślepo uwierzył,
Że Beduina weźmie na pustyni jeńcem,
I w pogoń za mną skrzydłami uderzył,
Trzykroć czarnym owinął głowę moją wieńcem.

Zmęczone jego rysy ożywiały się, a oczy poczynały błyszczeć:

Ja pędzę, ja nie znam trwogi
Skały z drogi, sępy z drogi! —

Nie dzielili się doznanem wrażeniem, ale jednocześnie policzki Gabryni zabarwił rumieniec i głos brzmiał głębokim triumfem:

Teraz oczy kręgiem słońca
Okręciłem koło siebie;
I na ziemi i na niebie
Już nie było za mną gońca.

Wkoło nich sądzono ich i krytykowano; z sobą mieli zawody i bóle; przed sobą może ruinę i rozbicie; na całym świecie nic drogiego, własnego — i oni dniem i życiem znękani i osłabli — starą książeczkę mieli tylko, jako nagrodę i otuchę.
Odrywali się od rzeczywistości, zamykali myśl przed troską wczorajszą i jutrzejszą — i mieli złudzenie zwycięstwa, triumfu, spokoju — tak pełne, jakby to, a nie tamto prawdą było: