Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/214

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ubliżyć, nie dotknąć. Że w domu tym piekło nie rozpętało się zupełnie — tylko jej taktu i miary było zasługą. Bratowej imponował jej spokój i powaga, daleko bardziej niż słodycz mężowska. To utrzymywało równowagę.
Do scen między mężem i żoną Gabrynia nie wtrącała nigdy słowa i teraz wstała prędko od stołu i odeszła.
Ten protest milczący działał zawsze na kapryśną kobietę.
Słyszała Gabrynia, że głos jej ucichł, i potok wymowy wysechł; potem się rozkaszlała, rzuciła hałaśliwie na talerz widelec i zamknęła się w swoim pokoju.
Grzymała chwilę chodził po jadalni, a potem już spokojny, tylko trochę smutniejszy przyszedł do siostry.
Usiadł w kącie, w cieniu i po chwili rzekł:
— Przeczytaj mi cokolwiek, Gabryniu! Coś ładnego — poezje może! Spać mi się jeszcze nie chce.
Złożyła swe rachunki, siągnęła na półkę po książkę starą i wytartą i zcicha poczęła czytać.
Światło rzucało skierki złote na jej włosy i łamało się cieniem na pochylonych, smutnych rysach.
Na pamięć umiała ten poemat. Czytali go tyle razy o tej samej porze, gdy cisza wielka osnuwała dom uśpiony, a oni sami czuwali. Tylekroć słowa te stawały jej w myśli, gdy patrzyła na ciągle borykanie się brata.
A jednak czar tej poezji wiecznie dla nich był nowy i zawsze cudny.