Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie humor jej zły wylewał się zwykle na męża, który słuchał i znosił, jak ludzie bardzo dobrzy i cierpliwi znoszą dokuczanie istot słabych umysłowo lub fizycznie.
Były tam napaści na nędzę, którą tutaj cierpi, na złego kucharza i brak komfortu, na tysiące niegodnych wzmianki, domowych przykrości i plotek.
Służba, którą zmieniała co kilka miesięcy, nigdy w niczem dogodzić jej nie mogła: mąż temu był winien. Jedzenie jej nie smakowało: mąż temu był winien.
Wizyta księcia wzbudziła w niej wymagania. Wymagała gruntownej restauracji domu, nowych mebli, liberji dla służby. Groziła, że długo podobnego upokorzenia znosić nie myśli.
Wszystko to recytowała tonem powolnym, a jękliwym niewinnej męczennicy na stosie.
Grzymała odpowiadał jej łagodnie i cierpliwie. Obiecywał, że uczyni co może, by jej dogodzić; prosił, żeby się nie rozdrażniała byle czem; zdobył się nawet parę razy na uśmiech i żartobliwe słówko.
Gabiynia milczała, zdjęta dla niego bezmierną litością. Pamiętała przecie, że kobieta ta przed trzema laty ubóstwiała męża, za to, że ją wyrwał z pod władzy macochy i ruiny domowej, że ją kochającą go szalenie i poniewieraną w rodzinie, osłonił, pożałował — w dom swój jako panią wprowadził.
Przeznaczeniem Grzymały snać było za dobroć swą i ofiary brać owoce gorzkie, jak piołun, twarde i ciężkie, jak kamienie.
W Gabryni czasem żal i gorycz wzbierała, jak morze; całą siłą woli hamowała się, by bratowej nie