Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— A skądże weźmiesz pieniędzy?
— Nie trzeba. Chrucki tyle nie żąda — bylem mu weksel poręczył na trzy tysiące rubli.
— To gorzej, niż gotówka! Nie wiesz, w jakie ręce i w jakim terminie ten dokument się dostanie.
— Jakżeby Chrucki słowa nie dotrzymał? Zresztą będę miał pieniądze. U teściów wpakowałem swoich półtora tysiąca, a tysiąc mam po ludziach. Sprzedadzą zboże, to oddadzą. Widzisz, żeby to nie był Chrucki, ale tego te parę tysięcy na nogi postawi. Doprawdy, nie można odmówić.
Gabrynia wstała i, oparłszy mu ręce na ramionach, popatrzała w oczy łzawo.
— Jurek! Po co się mnie radzisz? Tyś lepszy i szlachetniejszy! Ratuj tego wroga — ratuj!
Grzymała roześmiał się uradowany. Weksel podpisał zamaszyście, ucałował siostrę.
— Zobaczysz, że to się jeszcze okaże świetnym interesem! — zawołał, wychodząc.
Gabrynia uśmiechnęła się smutnie. Znała ona śmiech Grzymały i wiedziała, że człowiek ten może już teraz fatalne skutki swej ofiary przewidywał.
Nie lekkomyślny był i nie zapaleniec, rządzący się wrażeniami chwili, choć na takiego może wyglądał; ale w naturze jego była moc poświęcenia bez granic, obowiązkowości posuniętej do dziwactwa. On ludzi nie widział, nie dla nich czynił i nic od nich nie wymagał. On czynił to dla idei, dla siebie samego.
Po chwili turkot bryczki oznajmił odjazd gościa.
Pani domu czuła się urażoną, że nie został na kolacji i bardzo kwaśna zasiadła do stołu. Natural-