Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wierzyła, że ten ideał jej wielkim będzie i świetnym, a on stał się małym i pospolitym; że czynić będzie i myśleć, a on bezmyślnie używał — i był teraz ten młodzieniec tyle rokujący, lalką, próżniakiem i niewolnikiem pustych form bez treści i wartości — jak ci wszyscy panicze, których niegdyś widywała w Holszy.
Gabrynia nie szalała nigdy — kochała — i teraz myśląc o tym, który ją kosztował całą młodość i osobiste szczęście, latami i pracą wyszlachetniona i dojrzała, nie bolała nad zatratą swego serca, ale nad zgubą człowieka.
Boć ten człowiek — to jej Lew był, plwano na niego słusznie...
Otworzono gwałtownie drzwi. Dziewczyna podskoczyła, nagle ze swych marzeń zbudzona.
Zafrasowany, gryząc wąsy i obracając w ręku jakiś papier, stał nad nią brat.
— Wiesz, kto to przyjechał?
— Może pan Michał.
— Nikodem Chrucki!
— Ten! — rzuciła krótko i pogardliwie. — Czegóż on chce? Przecie nie pieniędzy.
— A właśnie! Pomyśl-no: dwie raty podatków zalegają, żona chora, on sam, jak z krzyża zdjęty! Mówiłem ci. Temu człowiekowi trochę dopomóc — wypłynie! Nie pomóc — zmarnuje się... nie on jeden, ale i czworo dzieci! Nie sposób nie dopomóc.
Grzymała mówił to prędko, natarczywie, bojąc się, że siostra, której bardzo słuchał, pobije go argumentami oczywistemi. Ale ona po chwili namysłu, spytała tylko: