Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szych czasów. Im pomocy potrzeba, dźwigni, a przytem ogniska i wzoru, wyższego niż ja, marna mrówka!
W tej chwili ktoś wszedł do obok położonego pokoju, będącego gabinetem gospodarza.
— Kto tam? — zawołał Grzymała.
— To ja, panie, Kopko! — odpowiedział głos ponury.
— Wejdź tutaj i gadaj, po coś się zjawił?
Kopko wszedł i pokłonił się.
— To niby nie mój interes, alem jak posłyszał, tom pomyślał, że może się panu zda. W Czartomelskim lesie sprzedają dębinę — pod warunkiem, żeby prędko i nocą zabierać. Fura dwa złote!
— Któż to sprzedaje?
— Ano ten rządca. Butnera holszańskiego szwagier.
— Et, bredzisz stary! Książę mi sam mówił, że Butner tego nowego rządcy z Czartomla jeszcze nie zna.
— Jemu trzeba tak gadać, to gada! Albo to książę zobaczy i posłyszy, jak oni się po pyskach całują i gadają do siebie po imieniu? Szwagry to, ale kradną na współkę, jak rodzeni bracia. Zresztą, kto tam o księcia dba! Jak ludzie przekonali się, że on gorszy osioł od tamtego nawet, to teraz go nikt i nie wspomina. Książę, to Butner! Otóż Butner ze szwagrem sprzedają dębinę. Możeby pan kupił? Sprzężaj w folwarku wolny tymczasem — w migbyśmy to zwieźli do siebie, a potem grosz na grosz zarobili.
Kopko mówił zawsze «nasz» i «my», gdy szło o interes Grzymały.
— Zwarjowałeś stary! Toć to kradzież oczy-