Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/184

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

robaczków pełzających bardzo nisko — u jego podnóża.
Ziewnął i spodziewając się może jeszcze jednego, ostatniego przed wyjazdem z Holszy listu od matki, poszedł do bibljoteki.
Działo się jednak tam coś nadzwyczajnego. Z pracowni profesora dochodził szmer żywej rozmowy. Leon, nie znajdując spodziewanego listu, rozciął francuski dziennik i zabierał się do czytania; ale szmer ten tak go dziwił i zaciekawiał, że powstał i zajrzał dyskretnie, ktoby to był u starego odludka?
Ujrzał uczonego, jak zwykle pochylonego nad stołem, a naprzeciw niego energiczny i wyrazisty profil Grzymały.
Wtedy Leon, pociągnięty nieprzepartą sympatją do tego człowieka, podszedł ku niemu z wyciągniętą dłonią i bladym uśmiechem przyjemności.
— A! książę! — radośnie zawołał Grzymała, ściskając podaną rękę. — Chwała Bogu, że książę zdrów i cały! Opowiadano już straszne rzeczy; jam nawet przyjeżdżał zasięgnąć języka u Siły — srodze pokiereszowanego. Bajka bajką, na szczęście, księciu nic się nie stało.
— Mogło się trafić coś bardzo złego, żeby nie pomoc niespodziewana. Uratował mnie od hańby i śmieszności jakiś człowiek, którego dotąd nie mogę odszukać. Prawda, pan mi dopomóc możesz? Mówił, że zna pana.
— Może być. Znany jestem, jak zły szeląg.
— Był to człowiek, o ile mi się zdało, młody i do lepszego towarzystwa należący, trochę mistyk, trochę ideolog. Miałem z nim szczególną rozmowę.