Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/185

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ma proces ze mną — jakem się dowiedział — ale Butner go sobie nie przypomina.
— Ale zbójów podobno pojmano?
— Tak. Tym się pewno odechce gwałtów.
— Isakowski z synem. Znam i tych. Gdym tu zarządzał, truł mi już krew ciągłemi awanturami na folwarku. Jest to człowiek, któremu się nic nie wiedzie i który zamiast rezygnacji, po każdym ciosie gorzej się burzy i wścieka. Teraz, gdy już nic nie miał do stracenia, postąpił, jak szaleniec. Książę podobno wyjeżdża za granicę? Na długo?
— Tak — we czwartek. Będę się starał zabawić jak najdłużej. Może przyjadę do Holszy latem.
— O Jezu! — desperacko westchnął Grzymała. — Toż dopiero będą się tutaj działy rzeczy bez księcia!
Zaraz jednak, jakby się opamiętał, że powiedział coś niepotrzebnego, dodał:
— Ja przyjechałem z propozycją do wuja. Jest w Zabużu pod lasem grób szwedzki, który jutro mamy rozkopywać.
— Szukasz pan skarbów! — uśmiechnął się książę. — Powiada legenda, że są zakopane i tutaj w ruinach.
— W Holszy nie brak ich nigdzie. W tym grobie, o którym mowa, nie szukamy jednak złota, ale starej pamiątki. Znalazł się młody archeolog, krewny, który mi nie daje spokoju. Postanowiliśmy jutro to zrobić, a że w grobie może się znaleść coś ciekawego i dla wuja, Gabrynia mnie posłała zaprosić go. Nie wiem, czy mnie słyszał i zrozumiał, bo dotąd nic nie rzekł.