Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/186

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Zdaje mi się, że i nie rzeknie. Preparuje okaz, a wtedy jest zupełnie niepoczytalny. Zostaw mi pan załatwienie tego interesu. Jeśli go namówię, to jutro polecę dostawić wam na miejsce. Gdzież te poszukiwania będą się odbywały?
— Gdy książę powie stangretowi: zabuska szwedzka mogiła — to będzie dosyć. Każdy ją zna.
— Dobrze, postaram się, aby profesor swą obecnością uświetnił jej rozkopanie.
Książę podał Grzymale papierosy i rozmawiając wyszli z pracowni, i znaleźli się w biblijotece. Grzymała zamilkł nagle i zapatrzony w ziemię, zadumał się, podkręcając wąsa.
— Jeżeli mam prawdę rzec, jadąc tutaj, myślałem i do księcia wstąpić. Chciałbym księcia o coś poprosić — rzekł nareszcie, podnosząc na gospodarza poczciwe swe oczy.
Oczy te nie barwą, ani pięknością, ale wyrazem słodyczy i prawości przypominały księciu inne, na których wspomnienie uczuł żywszą krwi falę i wnet potem nieokreślone cierpienie.
Raz po raz skurcz nerwowy przemknął mu po licu i pozostawił po sobie bladość chorobliwą.
— Panie Grzymała — rzekł — możesz mnie prosić o wszystko i czego może nikomu nie uczynię, zrobię dla pana z gotowością.
— Dziękuję księciu za zachętę, bo prośba moja wygląda bardzo zuchwale i wielkiej śmiałości trzeba, by ją wypowiedzieć.
— Czemże mogę panu służyć?
— Nie mnie! Czyżbym ja dla siebie prosił?