Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/187

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usłużyć książę może ludziom nad wyraz nieszczęśliwym i... i... sobie — dodał z wahaniem.
— Zaciekawiasz mnie pan. Mam pewnie pofolgować jakiemuś niewypłatnemu debitorowi?
— Nie! Niech książę zaniecha sprawy Sumoroków!
Powiedziawszy to, jakby od zmory uwolniony, odetchnął i nieśmiało spojrzał na księcia.
Temu blade policzki zalała krew, mętne oczy zabłysły, odstąpił o krok. Przed Grzymałą stał magnat pyszny i mściwy.
— Panie Grzymała! — rzekł nieznanym też szlachcicowi tonem i głosem — nazwałeś pan swą prośbę zuchwałą. Wyrażenie to znajduję teraz za słabem. Mówiłeś pan niegdyś, że sprawę tę znasz. Przyznajesz pan zatem słuszność tym ludziom.
— Nie przyznaję nikomu.
— Zatem pan nie czytałeś tego?
Sięgnął na stół i wskazał rękopis.
— Wyciąg ten zrobiono mi po napaści publicznej starego łotra, siedzącego bezkarnie na kradzionej ziemi — w miejscu, gdzie jakiś jego protoplasta zamordował bez sądu i winy mego pradziada... zamordował, jak opryszek...
— Czytałem i ten rękopis. Sporządzony był już dawniej w archiwum dla księcia Alfreda, w innej okoliczności.
— A zatem ten rękopis jest moją odpowiedzią na prośbę pańską. Do roku nie zostanie Sumoroków ani źdźbła na mojej ziemi.
— Nie zostanie ich rychło i na świecie — ponuro odparł Grzymała. — Gasną, jak gasną pożary,