Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

same siebie strawiwszy. Może zresztą ściera ich boży palec klątwy i sprawiedliwości. Książę Lew do klątwy tej ręki nie przyłoży; nie uczyni tego, przed czem tylu jego członków się cofnęło.
Głos jego był łagodny i smutny. Nie uczył i radził, ale prosił.
— Panie Grzymała — rzekł, nie patrząc nań Leon — powiedziałem panu moje jedno, pierwsze i ostatnie słowo w tej kwestji. Nie narażaj mnie pan raz drugi na przykrość odmowy i przejdźmy do innego przedmiotu.
— Kiedym się zdecydował kwestję tę podnieść, kiedym zniósł niedoznawaną dotąd księcia twardość i dumę — znosić będę do końca... co przyjdzie. Jużem się ofiarował wszystko rzec: niech książę raczy mi pozwolić ustnie ten rękopis zakończyć.
Książę się zawahał. Słowo pychy miał na ustach, ale się rozmyślił.
— Mów pan — rzekł z brwią ściągniętą, nieubłagany. — Wysłucham, chociaż nie może być epilogu, któryby pamięć tego zatarł, a nawet przyćmił... Wysłucham, ponieważ panu o to chodzi.
Usiadł w fotelu i skrzyżowawszy ręce, poddawał się tylko słabości i względom dla tego człowieka, który był nicią wiążącą go do ideału, pamięcią lepszych myśli i marzeń.
Grzymała stał, cały wzburzony, nie mogąc pohamować drżenia rąk i głosu.
To co miał mówić, przychodziło mu z niesłychaną przykrością.
— Rękopis się kończy egzekucją Sumoroka za czyn ohydny. Dalej już niema tytanów i demonów,