Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Żaden z nas się nie odezwał. Popatrzyliśmy sobie chwilę w oczy; zawróciłem i odjechałem.
Książę Leon nagle powstał, jakby ruszony sprężyną.
— Panie Grzymała, nie mów dalej. Tego słowa ostatniego oszczędź mi! Nie potrafię go znieść.
— Żebyż to było ostatnie! To tylko wstęp!
— Do czego?
— Do epilogu tych dziejów, do pieczęci zawierającej wszystkie te okropności.
— Więc cóż jeszcze być mogło nad to? Tego chyba dosyć!
— To trwało lata. Książę Alfred się ożenił, ja się wydaliłem, zerwały się zupełnie stosunki moje z Holszą. Niedawno, przed pół rokiem zaledwie, znalazłem się w miasteczku, w kościele, na jakieś doroczne święto z żoną. Ścisk był okropny na rynku. Wtem właśnie, gdy ludzie ze mszy wychodzili — naprzeciw tłumu wpadli hajducy na koniach, za nimi powóz, w nim książę Alfred z żoną. Ludzie się skupili, gapiąc; patrzałem i ja. Czuję, że ktoś mi dotyka ramienia i pyta szeptem: «Kto to?» Nie oglądając się, ani poznając głosu, odpowiadam obojętnie: «Ano, sam książę!»
Sam się słów tych przeraziłem, taki jęk im zawtórował.
Obejrzałem się; Sumorokówna tam stała, całem ciałem naprzód podana, z obłąkanym wzrokiem. Te oczy widzę dotychczas; ten jęk dotąd słyszę.
Tłum nas rychło rozdzielił, alem ja ani dnia tego, ani następnych nie mógł znaleźć spokoju. Zrozumiałem, że dziewczynie tej odkryłem niebacznie otchłań, że się gotuje nieszczęście.