Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

przekonać, że fartuszek na krzyżu był całym strachem. Ale nie było ani fartuszka, ani niczego białego. Wtedy doznałem nieprzyjemnego uczucia i prędko odjechałem. Kto rękopis ów czytał, ten mnie zrozumie.
Wjechałem w las i prędko zapomniałem o wypadku. Byłem wtedy jeszcze wolny, młody i zakochany. Myśli moje daleko odbiegały od Karawiki, gdy wtem niedaleko w gąszczu koń zarżał, a mój odpowiedział, jakby się znały. Zawróciłem w tym kierunku i osłupiały znalazłem wierzchowca dobrze mi znanego, pod siodłem, przywiązanego do drzewa.
Sam nie wiedziałem, co z tem robić i niezdecydowany rozglądałem się wkoło, gdy z gęstwiny wyszedł książę Alfred, spostrzegł mnie i poznał.
— Zgubiłem pręt w krzakach — rzekł.
— A jam się zląkł, obawiając się wypadku.
— Et, co mi się może złego tutaj przytrafić! — odpowiedział ze śmiechem dwuznacznym.
Wróciliśmy pospołu. Znów czas jakiś minął.
Było to wtedy, gdy książę do Holszy przyjechał i gdyśmy się poznali, a książę Alfred miał się żenić. Często droga moja wiodła około Karawiki i pewnego dnia pomyślałem sobie o dziewczynie, której od niejakiego czasu nigdzie nie spotykałem. Czyżby pomarli w tej pustce?
Litością zdjęty, skręciłem z gościńca i zbliżyłem się do folwarku, obrosłego, jak leśniczówka, i nagle natknąłem się na kogoś, co stał na drodze i mnie nie słyszał.
Obejrzał śię, a jam omal nie krzyknął.
Był to hajduk Siła.