Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/192

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Nie umiem ani kłamać, ani przemilczać — nazwałem ją.
— «Skądże ją pan znasz?» — pyta nieufnie.
Odpowiedziałem, jak się rzecz miała.
Nic więcej nie mówił, ani pytał. Rad byłem, żem zbył tajemnicy i prędko o tem zapomniałem.
Po miesiącu niespodzianie znowu mię o Sumoroków zagadnął. Coś głucho wiedział on, że jakieś wyroki gdzieś leżały — niewykonane nigdy.
— «Nędzę trzeba poratować!» — rzecze. — «Proces jakiś tam nie racja, żeby ci głodem marli. Ale ja sam działać nie mogę, ani się zdradzać. Weź pan tę garść złota, i rzuć dziewczynie podstępnie, żeby nie widziała dawcy».
Niemiła mi była taka robota.
— «Mnie trudniej, niż księciu. Mnie znają, księcia ci ludzie nigdy nie widzieli».
— «Prawda. Załatwię to sam. Wałęsam się w tej stronie dość często, szukając zwierzyny. Kiedy zaś mówimy o tych ludzich, to każ mi pan sporządzić w archiwum wyciąg owego procesu. Niech wiem o co chodzi!»
Więcej już nigdy nie było między nami wzmianki o Sumorokach. Wyciąg sporządziłem i zgrozą zdjęty, dziękowałem Niebu, że książę o tej sprawie zapomniał.
Pewnego wieczora, mijałem konno Karawikę — coś zabielało pod brzozami. Koń się zesłupił i uniósł. Opanowawszy go, zawróciłem znowu, przekonany, że upiora widziałem.
Miejsce to u ludu budzi strach zabobonny. Wszelkie widzenia, jakie kto miał, niezawodnie działy się pod Karawiką. Ja nie tchórz wcale; chciałem się