Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i taka dola, że się znosi i cierpi winy, które nam nigdy w myśli nie postały. Tylko, że taka dola to jeszcze nie nieszczęście, a ludzki sąd nie hańba przed samym sobą. To znieść można, byle się z tem pogodzić, pojąć i raz stanowczo gorycz zadusić! Potem... to już nawet nie boli...
Umilkł na chwilę Grzymała i ogarnięty smutnemi myślami, wpatrywał się w jeden punkt pokoju.
Zatrzymał się, jakby doszedł w swej opowieści do ustępu, który mu najciężej było powtórzyć. Zasępiło mu się czoło i głos mimowoli zniżył, gdy znowu mówić zaczął:
— Często doznając od ludzi i losu ciosów rozlicznych, niespodziewanych i dojmujących, porównywałem dolę moją i księcia Alfreda... Boże, żebym to cierpieć musiał — co on!
Książę Leon głowę podniósł, ale nie przerywał, a Grzymała, wrażenie swe zmógłszy, znowu mówił spokojniej.
— Od tego dnia spotykałem czasem tę dziewczynę, której piękność nieziemska, usposobienie niezwykłe i tragiczność doli zajmowały mię, straszyły i napełniały bezgraniczną litością... Ona, dzika i nieprzystępna, nabrała do mnie zaufania; w razie potrzeby jakiej udawała się śmiało do mnie; spotkawszy przypadkiem, pozdrawiała serdecznie. Byłem dla niej jedyną duszą życzliwą... Razu pewnego jechaliśmy z księciem Alfredem przez miasteczko, gdy ona nam drogę zaszła... Poznała mnie i skłoniła się; jam czapki uchylił. Książę zastanowił się i zdumiał.
— «Podobne cuda żyją w Holszy, a ja o nich nie wiem! — powiada żartobliwie. — Kto to taki?»