Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wyglądając, że ich wypędzą precz... Taka dola nie ma wyrazu — nie ma może porównania na świecie...
Doli tej nie zniósł syn i uciekł skoro ją zrozumiał, zaprzysięgając, pod dach ten trzysta lat broniony, a nie własny, nigdy nie wrócić. Ojciec go za to odstępstwo przeklął i sam pozostał. Stary ten miewał widzenia i wtedy był najprzytomniejszy. W takiem widzeniu spotkał go książę. Zresztą był bez mowy i myśli — wyczerpany owemi atakami — istne drewno...
Córka go karmiła i doglądała — z pracy rąk własnych. Gdy nie miała roboty i chleba, szła na wieś i żebrała dla ojca u chłopów z Krasnych Sadyb, którzy ją klęli za złą dolę, jaką teraz znosili, karę za posłuch poduszczeniami jej przodka-oprawcy...
Spotkałem ją raz zimą na drodze, prawie bosą i nagą. Siedziała pod owym nieszczęsnym krzyżem, zdecydowana zamrzeć na mrozie. Wracała ze wsi, skąd ją wypędzono, odmówiwszy chleba, a ojciec był głodny — i w domu drew nie było. Zrobiłem wtedy, com może uczynić był nie powinien jako holszański sługa, co jednak było obowiązkiem człowieka. Zabrałem dziewczynę na sanki, a nie mogąc z nią jechać ani do Zabuża, ani do Holszy, wstąpiłem do strażnika o wiorst parę. Zostawiłem ją przy ogniu, a sam poskoczyłem do miasteczka, do piekarza, do rzeźnika, do szewca i tandeciarza. Potem zabrałem ją ze straży i odwiozłem do enklawy...
Takem ich poznał i tę dolę potem zrozumiał... Potem — dużo później, gdym się oddalił z Holszy — między zarzutami księżny-matki i ten stał: żem osłaniał Sumoroków dla romansu z córką... Ano, bywa