Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Leon oburącz głowę ściskał i trząsł się. Czuł, że epilog się zbliżał, może przeczuwał jaki.
Grzymała otarł pot z czoła.
Na trzeci dzień o świcie, gdym z domu wychodził, stanął przede mną książę Alfred. Był tak zmieniony i straszny, żem prawie odgadł, co się stało.
Ustami, które mu odmawiały posłuszeństwa zaczął mówić:
— «Wyświadcz mi łaskę. Znasz to jezioro w lesie, to pierwsze od... od...» — nie mógł powiedzieć.
— «Znam, znam!» — zawołałem, nie mogąc na jego mękę patrzeć.
— «Pójdź tam — zaraz — zaraz!»
— «Idę» — odpowiadam bez wahania, kierując się ku stajni.
Zatrzymał mnie jeszcze.
— «Nic nie powiesz? — szepce.
— «Nic!»
— «Słowo honoru?»
— «Słowo!»
Wtedy zniknął, a ja sam sobie konia osiodłałem i ruszyłem.
Znalazłem jezioro. Przypadały nad niem czarne brzydkie ptaki, kracząc. Odebrałem im żer — resztki człowieczego ciała... prawie bez formy. Nie poznałbym, kto to i gdybym się był spóźnił, i te resztki nie ostałyby się od kruczej biesiady. Te resztki tedy, po krótkiem śledztwie, oddano mogile, za płotem cmentarza... i o ten dół ostatni długom księcia prosił i o modlitwę...
Po śmierci księcia Alfreda, gdy o niczem innem nie mówiono w okolicy, spotkałem książęcego pleni-