Strona:Maria Rodziewiczówna - Błękitni.djvu/209

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nie ustał; przez chwilę jedną nie okazał goryczy. Nawet ten jego śmiech dobroduszny, głośny, nieco rubaszny, brzmiał jak zwykle; nawet te jego uczciwe oczy nie śćmiły się.
I oto pewnego wieczora spotkała go Gabrynia stojącego przy płocie ogrodu i wyglądającego niby na pszenne kopy na łanie.
Zawołała go — nie usłyszał; dotknęła ramienia — drgnął i obejrzał się.
Zobaczyła, że oczy miał czerwone i rysy stępiałe, bez życia i wyrazu.
To było coś niesłychanego w Grzymale.
Nie pytała go, bo zrozumiała nagle, własnym bólem na cudzy ból wrażliwa; a on zamiast się tłumaczyć, rzekł:
— Doszło mi strasznie do serca, więc się schowałem z przed ludzkich oczu. Ano, głupstwo — przeszło! Nie mów nikomu, Gabryniu!
Ona serdecznie objęła go rękoma za szyję. Poczuła drugie sieroctwo, duszę bratnią i utuliła go i pocieszała.
Od tej chwili jej ból zcichł, serce przylgnęło do brata, życie znalazło cel.
Sojusz ten wypróbowały lata. Myśleli razem, pracowali razem, doszli do tego, że rozumieli się bez słów, że byli jednym prawie duchem. Sojuszu tego nie zerwało małżeństwo Grzymały, a zaciskała każda przykrość zniesiona, podnosiła każda walka.
Rywalizowali z sobą w pracy, w wytrwaniu i w pognębianiu ludzkich cierpień.
Kobieta była twardsza i spokojniejsza; mężczyzna